Tekst pochodzi z 34. numeru papierowego Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Święty gniew”.
Kiedy matka i starszy brat Bożeny Piechockiej przyjechali po wojnie do Bogomic, czekali już na nich ojciec i wuj. Przybyli tu wcześniej, żeby zrobić rozeznanie zanim ściągną do siebie bliskich. Nie mogli przewidzieć, że za niecałe pięćdziesiąt lat po Bogomicach i Rapocinie pozostaną tylko nieliczne ślady: krzyż w szczerym polu, młodniak rosnący na kruszejących fundamentach, popadający w ruinę kościół, gdzieniegdzie kilka domów.
W cieniu ruin
Rodzina Piechockich przyjechała tu, na Dolny Śląsk spod Lwowa i, podobnie jak tysiące powojennych osadników z Kresów Wschodnich oraz z Centralnej Polski, powoli oswajała rzeczywistość. Ojciec Bożeny początkowo chciał osiedlić się w Głogowie, ale zamiast harmonijnych pruskich ulic, alejek i kamienic z czerwonej cegły, zobaczył hałdy gruzów ze sterczącymi kikutami niedawnych wież kościelnych. Ten obraz witał wszystkich przesiedleńców. Pociągi ze wschodu dojeżdżały do stacji Grodziec Mały, dalej była Odra, a za nią – ruiny Festung Glogau, Twierdzy Głogów. Miasto, które przez niemal całą wojnę pozostało nietknięte, pod jej koniec zostało zrównane z ziemią. Z rozkazu Hitlera, podobnie jak m.in. Wrocław, Kostrzyn czy Opole, miało bronić się zaciekle, by spowolnić marsz Armii Czerwonej na Berlin. Już po wszystkim szacowano, że uległo zniszczeniu w 95%.
Ze stacji kolejowej w podgłogowskim Grodźcu do Rapocina było dwa i pół kilometra. Pół godziny piechotą, na pewno dłużej, gdy dźwigało się ze sobą cały dobytek. Kolejne kilkadziesiąt minut marszu i dochodziło się do Bogomic. Tutaj Piechoccy zostają, wokół ich gospodarstwa urządzają się kolejni sąsiedzi, organizują lokalne urzędy i instytucje. „To była przepiękna wieś, położona wśród pól. Gromadzka rada, ośrodek zdrowia, baza rolnicza, poczta, mleczarnia, biblioteka. Wieś była samowystarczalna” – wspomina Bożena Stolarz, z domu Piechocka.
Inżynier ratuje region
Podczas gdy w Bogomicach, Rapocinie i innych okolicznych wsiach życie toczyło się coraz spokojniej, Głogów długo nie mógł podnieść się z powojennych zniszczeń. Dawna stolica księstwa stała się miasteczkiem powiatowym, w którym ciągle straszyły ruiny. Ocalałe cegły (dziś szacuje się, że było ich blisko sześćdziesiąt pięć milionów) wysyłano transportami do odbudowywanej Warszawy. Ludzie mieszkali w piwnicach i prowizorycznych schronieniach. Zanim powstał most kolejowy, pociągi dojeżdżające do miasta zatrzymywały się nad brzegiem Odry, stamtąd pasażerowie przeprawiali się przez rzekę pieszo przez most drogowy, który odbudowano w pierwszej kolejności. Zniszczenia w mieście były tak duże, że siedzibę Starostwa Powiatowego przeniesiono na jakiś czas do leżącej kilkadziesiąt kilometrów dalej Sławy. To także nie przyspieszyło odbudowy miasta. „Jeszcze na początku lat siedemdziesiątych Głogów wyglądał tak, jakby dopiero co skończyła się tu wojna – wspomina Teresa Saracen – trawa, chodniki i tyle. Dwie ulice: Wolności i Jedności Robotniczej. Poza tym dworzec PKP, szkoła, szpital, parę kamienic, parę domków. Cała reszta w ruinie”.
Los Głogowa i innych miejscowości pogrążonych w takiej samej, powojennej stagnacji, odmieniło dopiero dokonane pod koniec lat pięćdziesiątych przez inżyniera Jana Wyżykowskiego odkrycie w tym regionie bogatych pokładów rudy miedzi. W Lubinie, malutkim, prowincjonalnym miasteczku, nowopowstałe przedsiębiorstwo państwowe – Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi – otworzyło kopalnię i sfinansowało połowę infrastruktury miejskiej: osiedla, hotele robotnicze, szkoły, ulice, przedszkola, pawilony usługowe. Leżące niedaleko Polkowice, które w wyniku powojennych zniszczeń i wyludnienia w 1946 roku straciły prawa miejskie, dzięki kopalni nadrobiły te straty z nawiązką i dziś są najbogatszym miastem powiatowym w Polsce.
W końcu przyszła kolej na Głogów – w 1968 roku wylano fundamenty pod hutę miedzi. Już wtedy do zrujnowanego miasta, podobnie jak dwadzieścia lat wcześniej do podkrakowskiej Nowej Huty, zaczęli zjeżdżać ludzie z całego kraju. Rozwój kombinatu pociągnął za sobą rozwój miasta. Gruzy, które przez dwadzieścia lat wrosły w krajobraz Głogowa, zaczęły nareszcie znikać. W ich miejsce powstały szkoły, przedszkola, sklepy, placówki kulturalno-oświatowe. Ulice zyskały oświetlenie. Na okolicznych polach uprawnych wyrastały osiedla mieszkaniowe dla nowych głogowian. To, co tchnęło wreszcie życie w pogrążony w powojennym rozkładzie Głogów, dla kilku okolicznych wiosek okazało się jednak pocałunkiem śmierci.
Mgła słodka jak cukier
W lipcowy poranek 1971 roku Bronisław Kaziczka, agronom z Bogomic, cieszył się wolnym dniem. Po śniadaniu wziął kosę i wyszedł przed dom popracować w ogrodzie. W powietrzu poczuł nieprzyjemny zapach, a w ustach – słodkawy smak, który po chwili stawał się piekący. Gdy spojrzał pod słońce na swoje pole, zobaczył na całej jego powierzchni metaliczny odblask.
Na wieś opadła dziwna mgła, tak gęsta, że sąsiad ledwie widział sąsiada. Szybko okazało się, że były to opary z Huty Miedzi „Głogów” oddanej do użytku kilka dni wcześniej. Bogomice były od niej oddalone o niecałe dwa kilometry w linii prostej, południowo-zachodnie wiatry przygnały tu trujący dym w kilka minut.
Zdarzało to się coraz częściej. Związki siarki, w połączeniu z wodą, spadały na ziemię w postaci kwaśnych deszczy niszcząc plony, wyjaławiając ziemię, trując zwierzęta i ludzi. „W tych oparach była cała tablica Mendelejewa” – wspomina mąż Bożeny Stolarz, Zbigniew. Niektórzy mieszkańcy zapamiętali, że przez pierwsze dwa-trzy lata funkcjonowania huty plony były obfite jak nigdy dotąd, dopiero potem wszystko zaczęło chorować i usychać. Próbowano sadzić drzewa nad rzeką, by stworzyć barierę dla trujących wyziewów, ale ta metoda nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Coraz więcej osób chorowało dzieci, z pięciokrotnie przekroczonym poziomem ołowiu w organizmie trafiały do szpitala. Lekarze zakazywali jedzenia własnych owoców i warzyw, a na pozbycie się z organizmu nadmiaru ołowiu zalecali wapno i miód. Po ten drugi trzeba było jechać do bardziej oddalonych wsi. Wszystkie pszczoły w okolicy Bogomic pozdychały.
Ziemię zostawić, cegłę zabrać
Dziesięć lat po tym jak Bronisław Kaziczka z przerażeniem odkrywa swoje zniszczone plony Polska Kronika Filmowa podaje: „Oto Huta Głogów, od dawna skutecznie zatruwająca naturalne środowisko. Już siedem lat temu wyniki badań przeprowadzonych w okolicznych wsiach były alarmujące, ale schowano je do szuflady. Jeszcze w październiku ubiegłego roku zapewniano chorujących ludzi, że skażenia są minimalne, podczas gdy ich krew zawierała niebezpieczną dla życia ilość ołowiu, cynku i miedzi. Lekarze informowali o przypadkach białaczki, degeneracji narządów wewnętrznych, nieżytów, o objawach chorób psychicznych u dzieci. Alarmowali weterynarze. Gleboznawcy stwierdzili zatrucie kilku tysięcy hektarów ziemi”. Dłużej nie dało się już ukrywać faktów: skutki działania huty są tragiczne. Wojewoda legnicki wydał nakaz ewakuacji szczególnie zagrożonych wiosek. Huta przystąpiła do wyceny i wykupu gospodarstw. Na liście wsi do wysiedlenia znalazły się Bogomice i Rapocin.
Wielu mieszkańców, szczególnie tych, którzy w swoim życiu doświadczyli już jednego przymusowego przesiedlenia, nie mogło pogodzić się z nakazem opuszczenia wsi. Po raz kolejny musieli porzucić domy i ziemię. Niektórzy zignorowali nakaz wyprowadzki. Podczas gdy kolejne opuszczone gospodarstwa były rozbierane lub równane z ziemią, oni uparcie trwali w swoich domach. Rekordziści zostali w swoich gospodarstwach jeszcze blisko dwadzieścia lat. Tymczasem dla wielu młodych małżeństw perspektywa wyprowadzki dawała nadzieję na awans społeczny. Niektórzy na łeb na szyję brali cywilne śluby tylko po to, by skorzystać z okazji i za „miedziane” pieniądze urządzić się na nowych głogowskich osiedlach. Byli też tacy, którzy nie chcieli cisnąć się w blokach, więc z odszkodowań wypłacanych przez KGHM rozbierali swoje gospodarstwa i przenosili je na przedmieścia Głogowa. Niemiecka cegła budziła większe zaufanie niż budowane w pośpiechu przez nowe władze osiedla mieszkaniowe. Razem z domami przenosili też zabytkowe piece kaflowe, czasem za grosze kupowali je od tych, którzy zdecydowali się wyprowadzić do bloków. Ostatni z Bogomic wyjechał Jan Sarzyński z rodziną. „Żal ściskał serce, oczy zachodziły łzami. Nawet drogowskaz wskazujący drogę do Bogomic został zdjęty” – wspominał. W 1999 roku opuścił wieś, w której przeżył ponad czterdzieści lat.
Topole
Powojenni osadnicy i przesiedleńcy byli przez komunistyczną propagandę nazywani „pionierami”. Wysiadłszy na stacji w Grodźcu Małym, w poszukiwaniu nowych domów szli na zachód, drogą wzdłuż Odry. Kilkadziesiąt lat później tą samą drogą, tyle że w przeciwnym kierunku, jechali ludzie wysiedleni z Bogomic i Rapocina. Dziś, jeśli dobrze się przyjrzeć, wciąż można z niej dostrzec górującą nad lasem wieżę rapocińskiego gotyckiego kościoła pw. świętego Wawrzyńca. W jego kierunku z asfaltowej szosy odbija brukowana droga przez las, wzdłuż której rosną bujne bzy. Spalony w 1945 roku, odbudowany został dopiero w 1968, by służyć wiernym jedynie przez dwadzieścia lat. Wieś już opustoszała, ale proboszcz jeszcze przez kilka lat mieszkał na plebanii. Nim na dobre opuścił parafię świętego Wawrzyńca, udzielił tam jeszcze ślubu kilku parom. Kiedy kościół ostatecznie zamknięto, solidne, mało używane ławki, przewieziono do głogowskiej kolegiaty.
W Bogomicach stał pałac. Przed wojną należał do rodziny von Jagwitz, właścicieli dóbr bogomickich. Po wojnie mieściła się w nim szkoła. Dzisiaj nie zachowały się nawet fundamenty – ani po pałacu, ani po stojących tu jeszcze niedawno domach. Jedynym śladem, że była tu kiedyś duża wieś, jest skromny krzyż stojący wśród pól. Przypomina o wielkiej powodzi 1854 roku, wskazując miejsce, gdzie woda wreszcie się zatrzymała.
Tam, gdzie stały domy, dziś równiutko jak w szkółce leśnej rosną wysokie topole. Można by pomyśleć, że są tu od zawsze. Ale topole to jedne z szybciej rosnących drzew. Doskonale radzą sobie w miejscach ubogich w składniki odżywcze, dotkniętych ręką człowieka. Do życia potrzebują niewiele. Dendrologia zalicza je do tak zwanych gatunków pionierskich. Wiatr daleko unosi lekkie nasiona topoli. Młode drzewa bardzo rzadko rosną w cieniu korony swoich rodziców.
Żyją krótko, ale pewnie ich życia wystarczy, by zatarła się pamięć o wsi, po której został tylko krzyż.
Dorota Borodaj
Dziennikarka, autorka reportaży i redaktorka. Członkini zarządu Towarzystwa Krajoznawczego "Krajobraz". Absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim i Polskiej Szkoły Reportażu.
Tomek Kaczor
Jest fotografem i animatorem kultury. Członek redakcji Magazynu Kontakt i Towarzystwa Krajoznawczego Krajobraz. Laureat konkursów World Press Photo i Grand Press Photo 2020.