To nie koniec kolonii (w Ameryce Łacińskiej)
Należy wyraźnie rozgraniczyć dwie kwestie. Z jednej strony, istnieją w dużej mierze uzasadnione urazy krajów Południa względem dawnych metropolii. Z drugiej strony, regularnie znajdują się regionalni przywódcy, którzy sprytnie wykorzystują te urazy dla swoich partykularnych politycznych interesów.
Ostatnio mogliśmy usłyszeć ciekawą wiadomość. Prezydent Ekwadoru udzielił szefowi „Wikileaks”, Julianowi Assange’owi, azylu dyplomatycznego w londyńskiej ambasadzie swojego kraju. Gdy Brytyjczycy zagrozili, że wejdą po Australijczyka na teren placówki, Rafael Correa podniósł larum i oskarżył Wielką Brytanię o powrót do kolonialnych nawyków. Poparli go wszyscy liderzy państw latynoamerykańskich. A u nas od razu zaczęto ze zdziwieniem pytać: dlaczego Latynosi wciąż żywią urazę o kolonializm?
Próba odpowiedzi na tak postawione pytanie musi zostać poprzedzona sprostowaniem: latynoscy liderzy wcale nie poparli Ekwadoru w jego krytyce Wielkiej Brytanii.
Część z nich, jak Hugo Chavez czy Evo Morales, wykorzystali moment, by dać kolejnego prztyczka w nos „imperialistom”. Ale pozostali jedynie sprzeciwili się możliwości wejścia Brytyjczyków na teren ambasady. Stałoby to bowiem w sprzeczności z ich wyobrażeniem o suwerenności państwowej. Placówki zagraniczne są na całym świecie traktowane jako przedłużenie terytorium państwowego. Sęk w tym, że coś takiego, jak azyl dyplomatyczny, udzielany poza granicami kraju, nie jest uniwersalnie uznawanym rozwiązaniem. Praktykę tę stosuje się w Ameryce Łacińskiej, stanowi ona nawet przedmiot specjalnej konwencji regionalnej. Ale Wielka Brytania nie jest stroną żadnych międzynarodowych układów, które zobowiązywałyby ją do uznania prawa Ekwadoru do udzielenia komukolwiek azylu dyplomatycznego.
Prawo stoi za Brytyjczykami. Tyle tylko, że niekoniecznie o prawo tutaj chodzi.
Niektórzy latynoscy liderzy co i rusz wytykają krajom zachodnim grzechy kolonializmu. Czemu? Należy wyraźnie rozgraniczyć dwie kwestie. Z jednej strony, istnieje coś takiego jak faktyczne i w dużej mierze uzasadnione urazy krajów Południa względem dawnych metropolii. Z drugiej strony, regularnie znajdują się regionalni przywódcy, którzy sprytnie wykorzystują te urazy dla swoich partykularnych politycznych interesów.
Aby zdać sobie sprawę z różnicy między jedną i drugą kwestią, warto wrócić do wymiany zdań, do jakiej doszło półtora roku temu na łamach „Gazety Wyborczej”. Artur Domosławski, w artykule „Rewolta zranionej pamięci”, zwracał uwagę na grzechy, które Północ wyrządziła Południowi. Nawiązał przy tym do niedawno wydanych w Polsce książek „Wytępić całe to bydło” Svena Lindquista oraz „Nienawiść do Zachodu” Jeana Zieglera. Tydzień później odpowiedział mu Maciej Stasiński. W tekście pod tytułem „Narodowe rachunki krzywd” pisał o „ideologicznej wiktymologii”, która sprawia, że w wielu krajach latynoskich przywódcy, zamiast skupiać się na rozwoju i konsolidacji demokracji, cynicznie rozdrapują dawne rany.
Jak widać, Domosławski i Stasiński pisali o dwóch zupełnie różnych kwestiach. Ale obaj mieli słuszność! Należy wsłuchać się w te dwie narracje, aby zrozumieć, czemu kwestia kolonializmu regularnie wraca na agendę latynoskiej polityki.
Zawinione krzywdy
Niestety, część krajów latynoskich nie miała równie pozytywnych doświadczeń z demokracją i ekonomią rynkową, co Polska. Możemy pomyśleć, że to dlatego, iż reformy neoliberalne i demokratyczne nie zostały tam należycie wprowadzone. Ale Latynosi mogą analogicznie pomyśleć o socjalizmie: że to ciekawy projekt, który w Europie Wschodniej nie powiódł się, prawdopodobnie na skutek wypaczeń…
I o tym trzeba w Polsce rozmawiać. Nie tylko ze względu na to, że wiara w wolny rynek jest u nas zanadto bezkrytyczna. Także po to, abyśmy lepiej rozumieli resztę świata i nie dziwili się, gdy zza oceanu docierają do nas kolejne głosy o powrocie kolonializmu.
Bo kolonializm to dla większości mieszkańców Ameryki Łacińskiej nie tylko szesnastowieczni konkwistadorzy i kilka stuleci ekstraktywnych rządów metropolii w Nowym Świecie. To także czasy zimnej wojny, gdy Stany Zjednoczone bezpardonowo ingerowały w politykę krajów latynoskich, pomagając w obalaniu lewicowych przywódców i wspierając dyktatury, które w gospodarce działały po myśli Amerykanów. To także czasy postzimnowojenne, gdy promowane przez Zachód reformy neoliberalne w wielu krajach doprowadziły do wzrostu i tak olbrzymiego rozwarstwienia społecznego, a gdzieniegdzie (np. w Argentynie) przyczyniły się do ruiny gospodarczej.
Domosławski stawia sprawę tak: „Nawet jeśli nigdy nie mieliśmy kolonii, jesteśmy teraz częścią świata, na którego dziejach ciąży zbrodnia kolonializmu”. A zatem, jeśli utożsamiamy się z klubem państw rozwiniętych, to bierzemy na swoje barki nie tylko związany z tym prestiż i inne dobrodziejstwa, ale również odpowiedzialność za te części świata, które wciąż zmagają się z biedą, ubóstwem i gospodarczym zapóźnieniem. Ale na ten temat wciąż się w Polsce naiwnie i nieodpowiedzialnie milczy.
Cyniczna polityka
Czym innym są grzechy Północy w stosunku do Południa, a czym innym wykorzystywanie dziejów kolonializmu w cynicznej rozgrywce politycznej. Tak czyni prezydent Wenezueli, Hugo Chavez, co i rusz machając antyimperialną flagą, choć głównym odbiorcą produkowanej w jego kraju ropy naftowej pozostają Stany Zjednoczone. Tak postępuje Christina Kirschner, wyciągająca z rękawa historię argentyńsko-brytyjskiego sporu o Falklandy, gdy tylko topnieją jej słupki poparcia. To samo można powiedzieć o prezydentach Boliwii, Nikaragui czy o komunistycznej Kubie.
I to z tej perspektywy powinniśmy rozpatrywać ostatnie posunięcia prezydenta Ekwadoru. Cała historia azylu udzielonego Assange’owi została przez niego zmanipulowana tak, aby dzięki niej wzmocnić własną pozycję polityczną. Chodzi mu o to, by zabłysnąć w kraju i uciszyć opozycję przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi. Dzięki sprawie Assange’a może też zaprezentować się jako czołowy antyimperialista Ameryki Łacińskiej, a tym samym potencjalny przyszły lider latynoskiej lewicy – w związku z tym, że bracia Castro są już „na wylocie”, a Chavez zmaga się z chorobą nowotworową i zaciętą rywalizacją o reelekcję.
Tutaj warto oddać głos Stasińskiemu: „Nie wszystkie krzywdy są równie realne. Te rzeczywiste bywają zawinione. Ale niektóre służą do ideologicznych szalbierstw”.
Niespodziewany epilog
Smutnym post scriptum do całej tej dyskusji jest to, że kraje latynoskie znów stoją przed groźbą kolonializmu. Jednak tym razem nie ze strony Stanów Zjednoczonych czy krajów europejskich, lecz rozpędzonych Chin. Azjatycki smok jest w całym regionie coraz aktywniejszy (więcej na ten temat w artykule „Kto się boi chińskiej salsy”). Przez niektórych przywódców, zwłaszcza Christinę Kirschner i Hugo Chaveza, Chińczycy postrzegani są jako wymarzony partner, który potrafi sypnąć kasą, nie stawiając przy tym żadnych niewygodnych warunków dotyczących wolnego rynku, demokracji lub praw człowieka.
Problem w tym, że chińska obecność, jeśli zostanie przyjęta bezkrytycznie, może doprowadzić do zepsucia standardów demokratycznych i ekonomicznych. A jednocześnie kraje latynoskie, eksportując do Państwa Środka głównie surowce naturalne i żywność, mogą popaść w podobną niezdrową zależność, jaka charakteryzowała ich relacje z zachodnimi metropoliami. Trudno uniknąć wrażenia, że historia znów się powtarza. I to zgodnie ze spostrzeżeniem wciąż popularnego w Ameryce Łacińskiej Karola Marksa: za pierwszym razem jako tragedia, za drugim jako farsa.