Jako dziecko bardzo chciałam należeć do harcerstwa. Była w nim większość moich koleżanek. Moje wyobrażenie uczestnictwa w tym ruchu sprowadzało się do wspólnego spania w lesie. Widziałam w nim także szansę na przynależność do zgranej grupy, która mogłaby stać się paczką najlepszych przyjaciółek. Na tym idealnym obrazie pojawiła się jednak rysa, kiedy tata w żartach zaczął zarzucać harcerzom sekciarstwo i naśmiewać się z ich sposobów na budowanie wspólnoty – oraz z samego dążenia do bycia zwartą grupą. Według niego stało to w sprzeczności z podstawowym ludzkim dążeniem do niezależności, bycia nieograniczonym przez innych. Na długi czas zasiał we mnie przekonanie, że przynależność do wspólnoty wymaga przede wszystkim poświęceń – jest więc czymś śmiesznym i niepotrzebnym. Teraz sądzę, że ten pogląd nie tylko jest podzielany przez wielu, ale stoi również u podłoża niechęci do uczestnictwa nawet w grupach, z którymi łączą nas wspólne wartości.
Nic dziwnego – przekonanie, że trzeba poświęcić wolność i niezależność na rzecz czegoś, co nie przynosi wymiernych korzyści, działa paraliżująco. Jednak, po pierwsze, kierowanie się przede wszystkim wymierną osobistą korzyścią stoi u podstaw skompromitowanego systemu neoliberalnego. Po drugie, być może zalety własnego „poświęcenia” są w pewien sposób możliwe do określenia? Życie i działanie we wspólnocie różni się od samego uczestnictwa w grupie przede wszystkim obecnością łączących nas wartości – często na tyle dla nas ważnych, że wspólnota zajmuje w naszym życiu centralne miejsce. Wchodzi to w oczywisty konflikt z promowanym w kulturze terapeutycznej stawianiem w centrum zainteresowań komfortu własnego „Ja”. Takie indywidualistyczne podejście może szkodzić jednak nie tylko wspólnotom, ale paradoksalnie również jednostkom – a więc każdemu z nas. Być może odwrócenie tego trendu – lub choćby zwrócenie uwagi na problem – umożliwi nie tyle zbudowanie wielu trwałych wspólnot, co po prostu poprawę jakości życia – zarówno indywidualnego, jak i w grupach.
Poniekąd mój ojciec miał rację – przynależność do harcerstwa z pewnością wymagałaby powtarzania pewnych rytuałów. Partycypacja w nich byłaby wymagana nawet wówczas, gdy wydawałyby się bez sensu. Musiałabym się również stosować do jasno określonych zasad, nawet wtedy, gdy się z nimi nie zgadzam. Zdaje się jednak, że te zasady, kodeksy i zwyczaje to cena, jaką trzeba zapłacić za poczucie bycia częścią grupy, poczucie wsparcia i przynależności – bardzo potrzebnej dziecku i później młodemu człowiekowi. Z czasem może okazać się, że tego rodzaju wspólnota jest opresyjna, jednak w takim przypadku uświadomienie sobie tego i wydobycie się z niej również może stać się cennym doświadczeniem. Nie mam tu na myśli opresji, która jest przemocą, która krzywdzi i traumatyzuje. Płacenie takiej ceny za przynależność nie jest tak częste, jak dzisiejsze podejście do grup i wspólnot nakazywałoby nam sądzić.
Boże Narodzenie jako laboratorium
Czas świąt bardziej niż inne sprzyja tej właśnie refleksji. Rodzinne święta, mogą stanowić rodzaj laboratorium mówiącego nam, ile jesteśmy gotowi zrobić dla wspólnoty. Na jednej szali stawiamy całkowitą rezygnację ze świąt w tradycyjnej formie, którego kosztem jest rozczarowanie krewnych i możliwe pogorszenie relacji, na drugiej – całkowite zaangażowanie w narzucony scenariusz, który dla wielu może być (i jest) trudny do zniesienia, nawet jeśli realizowany jest tylko raz w roku. W artykule „Święta à la Smarzowski” Michał Rydlewski analizuje odsunięcie się od „ucisku świąt” w imię własnego komfortu. Wyjazd na świąteczny urlop w ciepłe kraje, opisany w liście czytelniczki do „Wysokich Obcasów”, jest ucieczką od osób, za którymi się nie przepada, a także od światopoglądowych kłótni czy powtarzających się pytań o to, „kiedy dzieci”. Na straży prawa do podjęcia takiego działania stoi język uczuć – a z nim trudno polemizować. Czasem krzywda związana z osobistymi pytaniami czy sporami światopoglądowymi w spolaryzowanym społeczeństwie może rzeczywiście ranić do krwi. Warto jednak pamiętać, że oprócz potencjalnych korzyści płynących z obrony własnego komfortu, mamy również coś do stracenia – wspólnotę, na którą możemy liczyć w trudnych chwilach. Na płaszczyźnie osobistej natomiast stracić możemy choćby minimalną zdolność do kompromisu.
Rydlewski w swoim tekście odwołuje się przede wszystkim do rodziny, jego wnioski można jednak przenieść także na grunt innych wspólnot. Niektóre spośród przedstawionych przez niego tez wydają mi się interesujące i trafne, zwłaszcza w szerszym niż rodzinne święta kontekście. Działanie w ramach jakiejkolwiek grupy, a wspólnoty przede wszystkim, wymaga umiejętności pójścia na ustępstwa i wypracowywania kompromisów. Tej drugiej strony medalu instagramowa i medialna pop-psychologia zwyczajnie nie pokazuje. I chociaż Rydlewski dość topornie formułuje swoje kontrargumenty przeciwko kulturze terapeutycznej, to rzeczywiście dotyka bardzo ważnego problemu. Terapia skutecznie uczy stawiania granic i strategii „dbania o siebie”, często jednak kosztem umiejętności funkcjonowania w grupie – nawet w takiej, której wartości i cele podzielamy. Być może właśnie to stanowi jeden z kluczy do nietrwałości dzisiejszych wspólnot, takich jak na przykład młodzieżowe organizacje klimatyczne – funkcjonowanie w ich ramach wymaga naraz ogromnej samoświadomości i umiejętności zadbania o siebie oraz konieczności wypracowywania kompromisów, a czasem wręcz rezygnacji z rzeczy, które uważamy za ważne.
Gdy każdy stawia na siebie, nie ma mowy o wspólnocie
Kiedy Jadwiga Klata dwa lata temu pisała na łamach Magazynu Kontakt o powodach, dla których rozpadły się młodzieżowe organizacje klimatyczne, wskazała na konflikty wewnętrzne. To właśnie z nimi młodzi ludzie, niedoświadczeni w kwestiach organizacyjnych i pozostający w stanie ciągłego napięcia, nie byli w stanie sobie poradzić. To, o czym w tekście nie pisze, a co docierało do mnie pośrednio z głosów znajomych należących do Extinction Rebellion czy Młodzieżowego Strajku Klimatycznego, to kłótnie i „dramy” wybuchające między uczestnikami na tle prywatnym – oddźwięki nieporozumień, sporów na imprezach, plotek i wzajemnych antypatii, w gruncie rzeczy typowych dla każdego zamkniętego towarzystwa. Być może wniosek, że promowany w naszej kulturze indywidualizm staje na drodze funkcjonowaniu we wspólnocie, byłby zbyt daleko idący. Jednak z całą pewnością może stanowić punkt wyjścia dla rozważań nad ogólniejszym i szerszym problemem. Czy jest tak, że obecnie nie potrafimy funkcjonować we wspólnotach? A może nie tyle nie potrafimy, co po prostu nie chcemy?
Twierdzenie, że każdy z nas jest zupełnie niezależny i powinien dbać przede wszystkim o siebie, służy podtrzymaniu przekonania, że wobec rzeczywistości kapitalistycznej nie ma żadnej alternatywy. W polityce mamy jednak do czynienia z paradoksalną sytuacją. Choć to z prawicą kojarzą się obrona rynkowego status quo i wezwania do korzystania z wolności nawet wysokim kosztem społecznym (najczęściej w formie jeżdżenia starym dieslem czy palenia śmieciami), to jednocześnie często argumentuje ona za „obroną” wspólnot takich jak rodzina i naród. Jak można zauważyć, jest również w stanie lepiej konsolidować siły, nawet pomimo znaczących różnic światopoglądowych – wystarczy wspomnieć, jak diametralnie różnią się narodowcy i libertarianie zrzeszeni pod sztandarem Konfederacji. Z kolei lewica postuluje troskę o środowisko i spójność społeczną, nieodłącznie związane z poczuciem współodpowiedzialności. Jednak jej przedstawiciele i przedstawicielki – zarówno w polityce, jak i poza nią – są najbardziej niezdolni do kompromisów: zamknięci na inne poglądy i tak czuli na drobne niuanse, jakby brali udział w konkursie na to, kto z nich jest najbardziej wzorowym lewicowcem.
W swojej najnowszej książce „Cześć pracy” Zofia Smełka-Leszczyńska na potrzeby analizy kondycji typowego polskiego pracownika przywołuje przykłady coraz popularniejszych strategii team-buildingu – jak dowodzą badania, im zespół bardziej zgrany, tym bardziej produktywny. Oczywiście, podobnie jak wszystko inne (dbanie o dobrostan, zdrowie psychiczne oraz fizyczne i tak dalej), także dbanie o atmosferę i budowanie więzi w zakładach pracy jest poporządkowane maksymalizacji zysku. Powierzchowność tych działań zyskuje czasem wymiar wręcz karykaturalny, jak wtedy, gdy w trakcie gier integracyjnych dochodzi do chwilowego zrównania pozycji ludzi, których zarobki różnią się często o rząd wielkości. Co jednak, jeśliby przenieść tę wiedzę poza środowisko pracy? Jeśli firmy są w stanie wkładać wielotysięczne sumy w zatrudnianie specjalistów od budowania zgranego zespołu, to dzieje się tak właśnie dlatego, że wspólnota i funkcjonujące w jej ramach wsparcie są niezbędne do osiągania celów: czy to korporacyjnych, czy życiowych. Na takiej podstawie nieodzowne wydaje się budowanie choćby poczucia bycia częścią wspólnoty – dla uzyskania sprawnie działającego społeczeństwa oraz poprawy jakości życia obywateli.
Dla funkcjonowania jakiejkolwiek wspólnoty niezbędna jest wyrozumiałość i otwartość na różnorodność poglądów, potrzeb, interesów i przekonań. Wobec wyzwania, jakim jest akceptacja tych różnic, i wysiłku wkładanego w pielęgnowanie wyrozumiałości, zamknięcie się w sobie, skupienie się na własnym interesie i „byciu sobą bez względu na wszystko” wydaje się najłatwiejszą opcją. Za taką postawę płaci się jednak bardzo wysoką cenę – nie ma przypadku w tym, że właśnie w tak indywidualistycznie funkcjonującym społeczeństwie ogromnym wyzwaniem stała się epidemia samotności.
Wspólnoty niezbędne jak tlen
Może ta cena nie byłaby jednak tak drastycznie wysoka, gdyby nie to, że trudy, które postawiła przed nami bezwarunkowa dominacja kapitalizmu, nie są możliwe do przezwyciężenia bez rezygnacji z własnego komfortu na rzecz trwania wspólnoty. Bez społecznego nacisku nie jesteśmy w stanie adekwatnie odpowiadać na zmiany klimatu, które postępują w imię komfortu wąskiego grona osób i indywidualnego zysku jeszcze węższej kliki bogaczy. Podobnie rzecz ma się w przypadku walki z nierównościami, o godne warunki pracy czy troski o środowisko i przyjazne miasta. Uzyskanie jakichkolwiek pozytywnych zmian w tych tematach jest oczywiście bardzo trudne – stajemy przecież przeciwko ogromnemu kapitałowi, dominacji finansowej, medialnej i symbolicznej. Jednak jest to konieczne, a zupełnie niemożliwe staje się wtedy, gdy czujemy się w walce o te zmiany zupełnie osamotnieni. Niezbędne jest nam poczucie wspólnoty, z którego będziemy czerpać siłę i wsparcie. Potrzebna jest grupa, która będzie naciskać, by jednostki u władzy poczuły strach o swoją pozycję – strach, który skłoni je do zmian. Wreszcie, potrzebujemy wspólnot dla nas samych, dla tej dbałości o stawiane w centrum „Ja” – by w sytuacji wyczerpania w trudnej walce móc czasami odpocząć, jednocześnie wiedząc, że są inni ludzie, którzy podejmą ten trud także w naszym imieniu.
Wspólnoty w późnym kapitalizmie są więc jak powietrze – choćby i czasami problematyczne, a nawet, jak często mówią fani pop-psychologii: „toksyczne”, są nam niezbędne do życia.