
Czy wiecie, jak smakuje woda z Wisły? Jeśli piliście kiedykolwiek warszawską kranówkę, to… już wiecie. Choć mało kto zdaje sobie z tego sprawę, woda w stołecznych kranach pochodzi właśnie z płynącej przez miasto rzeki. I jest zdatna do picia, czym od lat – i słusznie – chwali się warszawski Ratusz. Oczywiście, wiślana woda, zanim trafi do naszych kranów i gardeł, przechodzi zaawansowany proces uzdatnienia i oczyszczenia. Nie zmienia to jednak faktu, że to rzeka dostarcza nam podstawowego zasobu niezbędnego do życia.
Jeśli zdziwiła was ta informacja, to jeszcze bardziej zdziwi was to, w jaki sposób woda jest sprawdzana. Pierwszymi i najważniejszymi jej testerami są… małże. Konkretnie skójki zaostrzone, pospolite skorupiaki, których muszle widzieliście zapewne nie raz nad brzegami rzek czy jezior. Stanowisko badawcze skójek mieści się w warszawskim ujęciu wody, czyli tak zwanej Grubej Kaśce. Zanurzone w wiślanej wodzie małże są bardzo wrażliwe na zmiany jej czystości. Gdy tylko woda staje się z jakiegoś powodu zanieczyszczona, małże zaczynają zamykać swoje skorupy. Wtedy przyczepione do ich powierzchni czujniki wysyłają sygnał alarmowy, a my, ludzie, już wiemy, że z wiślaną wodą jest coś nie tak – i możemy działać. Ten system testowania wody został wymyślony w latach 60. przez polskich inżynierów. Od tego czasu działa nieprzerwanie i żadne opracowane przez ostatnie pół wieku technologie nie są w stanie go wyprzeć. Budzi już coraz większe zainteresowanie za granicą, ale w Polsce Wisła i jej wyjątkowy, cudem ocalony od zniszczenia ekosystem jest nadal niewidzialny.
Katastrofa w Odrze wciąż trwa
Niestety, ani Wisła, ani nawet zniszczona w trwającej do dziś katastrofie Odra, ani inne polskie rzeki nie stały się w Polsce tematem politycznym. Niestety – bo to od decyzji politycznych zależy ich los, a razem z nimi – nasz. Od rzek i ich ekosystemów zależy w największym stopniu to, ile wody mamy do dyspozycji my, ludzie. Nie produkujemy wody w żadnej „fabryce H2O”. Zależymy w tej kwestii od przyrody i od obiegu wody, który w niej zachodzi. Niewidzialna praca skójek z warszawskiej Grubej Kaśki może być tego wymownym symbolem: cała nasza cyfrowa technologia zawodzi w konkurencji ze skorupiakami i mechanizmami wytworzonymi przez naturę.
Niestety, wśród rządzących dziś Polską formacji Zjednoczonej Prawicy rzeki są wciąż traktowane według schematów myślenia, które mają swoje korzenie w głębokim PRL. Choć uczciwiej byłoby powiedzieć – w ZSRR. Było to widać jak na dłoni przy okazji zeszłorocznej katastrofy w Odrze i reakcji władz na tę tragedię. Po pierwsze, w oficjalnych dokumentach rządowych nigdy nie przyznano, że prawdziwym źródłem katastrofy, które zdecydowało o tym, że powstały dogodne warunki do zakwitu tak zwanych złotych alg, były zrzuty zasolonej wody z kopalni węgla do Odry i jej dopływów. W efekcie proceder ten trwa do dzisiaj, o czym stale alarmują działający nad Odrą aktywiści i organizacje przyrodnicze. Niestety, po roku od katastrofy mało kto ich już słucha, a sprawa dawno zeszła z czołówek mediów.
Jeszcze gorsze niż ukrycie prawdziwych przyczyn katastrofy było to, jakie zmiany systemowe władze wprowadziły w reakcji na nią. Tak zwana specustawa odrzańska, która weszła w życie pod koniec sierpnia tego roku, pod płaszczykiem „usuwania skutków katastrofy” otwiera furtkę do dalszej dewastacji rzeki. Na jej mocy będzie można wydawać setki milionów złotych na inwestycje, których prawdziwym celem jest… zamiana Odry w kanał żeglugowy dla wielkich barek z węglem. Jest to w stu procentach wyrachowane działanie, a rząd korzysta w tej sprawie ze wszystkich dostępnych metod dezinformacji. Korzysta jednak najbardziej z tego, że wygasło początkowe zainteresowanie polityków Odrą i rzekami w ogóle. Może zatem powtarzać te same frazesy, w których stroi się w szatki „modernizatorów”, i nie spotykać się z żadną kontrą ze strony głównych sił opozycji.
Antyrzeczna lubość prawicy
Tymczasem istotą zmian, które są forsowane przez rząd, jest pozostanie przy PRL-owskiej z ciała, a sowieckiej z ducha wizji przyszłości polskich rzek. Po pierwsze, mają one nadal służyć za ścieki dla „strategicznych” gałęzi przemysłu – czyli przede wszystkim węgla. To kontynuacja gierkowskiej wizji modernizacji, w której ukryty koszt rzekomej „potęgi gospodarczej kraju” ma ponosić przyroda, a wraz z nią my – zwykli obywatele. Choć jeszcze w latach 50. czy nawet 60. powszechny był zwyczaj kąpania się latem w Wiśle, Odrze czy innych dużych rzekach, o tyle w kolejnych dekadach zostaliśmy znad rzek brutalnie wygonieni, bo spuszczono do nich niemal całą tablicę Mendelejewa z wielkich obiektów przemysłowych. Zaczęło się to zmieniać dopiero w latach 90., co było z kolei ubocznym skutkiem „planu Balcerowicza” i związanego z nim upadku licznych państwowych zakładów. Później wiele zmieniło się na lepsze wraz z wdrażaniem kolejnych unijnych norm czystości wody i jakości miejskich oczyszczalni ścieków. I gdy już byliśmy na dobrej drodze do pełnego powrotu nad rzeki, wydarzyła się katastrofa w Odrze.
Ale tak naprawdę kolejny odwrót znad rzek, szczególnie tych dużych, jest na rękę rządzącej dziś Polską prawicy. W ich wizji rzeki, poza tym, że mają być ściekami dla polskiego „czarnego złota”, mają też pełnić drugą funkcję: kanałów żeglugowych. Wizja zamiany rzek w te kanały to coś, do czego z lubością powracają politycy PiS. Najczęściej grają wtedy na nutę rywalizacji z Niemcami, pokazując, że Renem, Menem czy innymi dużymi rzekami u naszego zachodniego sąsiada odbywa się wielkoskalowy transport towarów. Cóż z tego, że ten kraj kosztowało to całe dekady „przystosowywania” rzek do pełnienia tej funkcji – a zarazem niemal całkowitej anihilacji rzecznych ekosystemów. Cóż z tego, że w czasach kryzysu klimatycznego i związanych z nim permanentnie powracających susz nawet „ujarzmione” przez ludzi rzeki przestają się w pełni nadawać do transportu – bo zwyczajnie coraz częściej brakuje w nich wody. Cóż z tego, że ten sam transport towarów można by z powodzeniem realizować koleją, gdyby tylko wreszcie na poważnie zainwestować w jej rozwój. To wszystko sprawy nieistotne, gdy w grę wchodzą kwestie symboliczne. Po pierwsze, jak wiadomo, trzeba sobie czynić Ziemię poddaną – to paradygmat, w którym uwięzieni są politycy polskiej prawicy niczym błędny rycerz w zbroi. Tak długo ogrywali nutę antyekologiczną, by bronić polskiego węgla czy wycinania lasów, że teraz w żadnej sprawie nie mogą już przyznać, iż lepiej czasami zostawić przyrodę w spokoju. O tym, by wręcz aktywnie ją chronić, nawet nie wspominając.
„Droga wodna E40” prowadzi do katastrofy
Chodzi tu też jednak o coś więcej niż o antyekologiczną wojenkę ideologiczną. Chodzi także o spóźniony i fałszywie pojęty polski imperializm. Zjednoczona Prawica wciąż skutecznie rozgrywa nutę „marzeń o wielkiej Polsce”. To dlatego tak często uderza w tony antyniemieckie – nie chodzi tylko o resentyment, ale też o rywalizację. Polska w ich wizji ma się równać z największymi potęgami – czy będą to Niemcy, USA, czy Chiny, to już kwestia drugorzędna: ważne, że mierzymy wysoko. Wizja przerobienia rzek na kanały żeglugowe doskonale wpisuje się w ten schemat: skoro najwięksi mieli prawo to zrobić, to my, dumny, polski naród, też mamy. Nieważne są koszty, tym bardziej te środowiskowe, nieważne realne efekty, nieważne nawet, czy to się opłaca (skądinąd wiadomo, że nie) – ważne, że pokażemy całemu światu, że też tak umiemy.
Tymczasem warto wiedzieć, że w przypadku Polski „dostosowanie” Wisły do wielkiej żeglugi oznacza konieczność całkowitego przeorania i zabetonowania rzeki, która ze względu na swój półdziki charakter po prostu się do tego nie nadaje. Tak zwana „droga wodna E40”, bo tak oficjalnie nazywa się ten plan, oznacza konieczność anihilacji całego wiślanego ekosystemu przez budowę sieci zapór i przekształcenie Wisły w system kaskad. Czyli tak naprawdę następujących po sobie sztucznych jezior takich jak Zalew Włocławski, nota bene nie przypadkiem utworzony za rządów Edwarda Gierka. Pomińmy już skalę takiej operacji i miliardy, jeśli nie setki miliardów, które trzeba by na to wydać. Pomińmy także, choć nie powinniśmy, skalę dewastacji środowiska – dość wspomnieć, że trzeba by do tego celu zetrzeć z powierzchni ziemi kilkanaście rezerwatów przyrody. Ale to, o czym nikt w tym kontekście nie wspomina, to wpływ, jaki taka operacja będzie mieć na stan wody w rzece. Zwiększone ryzyko susz i powodzi, a także całkowita utrata właściwości samooczyszczających, jakie dziś ma Wisła – to tylko niektóre ze skutków ubocznych stworzenia „drogi wodnej E40”. Jeśli tę wizję uda się zrealizować choćby w części, to zapomnijcie nie tylko o wiślanych plażach i łachach, ale także o Grubej Kaśce i podstawowym źródle wody pitnej dla stolicy Polski. Koszty tego wszystkiego oczywiście poniesiemy my, mieszkańcy. Ważne jednak, że ten i ów minister będzie mógł przeciąć wstęgę i wbić łopatę na rozpoczęciu budowy.
Opozycja w pułapce
Osobne pytanie brzmi, dlaczego plany rządu względem polskich rzek nie stały się i już zapewne nie staną się obiektem zainteresowania w kampanii wyborczej. Dlaczego żadna z partii opozycyjnych nie postanowiła zrobić z tego tematu i zacząć zadawać rządowi niewygodne pytania – jeśli nie o niszczenie przyrody, to przynajmniej o koszty takiej operacji? Wydaje się to przecież tematem dość wdzięcznym: wydawanie przez władzę miliardów na trudne do uzasadnienia projekty w czasach powszechnej drożyzny może wzbudzić emocje. Wydaje się jednak, że cała polska scena polityczna została złapana przez Zjednoczoną Prawicę w pułapkę jej własnych kompleksów. Gdy tylko strona rządowa zaczyna mówić o jakichś wielkich, ambitnych projektach, to mimo, iż najczęściej przyświeca im zasada „drogo, ale przynajmniej bez sensu”, kwestionowanie tych ambicji naraża opozycję o zarzut „cofania Polski w rozwoju”.
Dużym wyzwaniem dla opozycji demokratycznej będzie znalezienie sposobu na unieważnienie tej narracji. I to niezależnie od wyniku wyborów – łatwo mogę sobie bowiem wyobrazić, że w przypadku utraty władzy Zjednoczona Prawica zacznie pokazywać niezrealizowane przez drugą stronę „wielkie projekty” jako symbol ich nieudolności i poddania się w rywalizacji mocarstw, w którym Polska rzekomo uczestniczy. Jedną z takich spraw może być także kwestia przyszłości polskich rzek. Jeśli rzeki staną się zakładnikami walki politycznej, to istnieje obawa, że w tej walce argumenty emocjonalne i symboliczne wygrają z nauką. Dlatego brakującym ogniwem tej dyskusji jesteśmy my, obywatele, którym przyszłość naszych rzek leży na sercu – a za ochroną rzek nie brakuje argumentów i naukowych, i emocjonalnych. Jeśli ważne dla nas jest, by Wisła, Odra i inne rzeki były zdrowe i żywe, a więc także byśmy mogli spędzać nad nimi czas, to nie bójmy się powiedzieć o tym naszej kandydatce bądź kandydatowi na posłankę czy posła. I zapytać, co zrobi, aby taka katastrofa jak w Odrze nie mogła się powtórzyć.