Taka zwykła niedziela
Przełamałem wewnętrzny opór i jednak wszedłem do środka. A właściwie tylko przestąpiłem próg pierwszych drzwi. W mgnieniu oka zorientowałem się w „terenie” i od razu wypatrzyłem sobie miejsce, w którym, podpierając ścianę, spędzę najbliższe 50, a może tylko 20 minut. Nie chciałem iść dalej; zresztą, szczerze powiedziawszy, nie widziałem w tym najmniejszego sensu.
Miałbym udawać kogoś, kim nie jestem? – przelatuje mi przez myśl, gdy uświadomiłem sobie, że przecież tam wygodniej, bo ławki, bo klęcznik, bo lepiej widać. Nie, lepiej już zostać tu, gdzie jestem. Co prawda nie mam widoku na skupione zgromadzenie ludzi ani na całą tę wielką „scenerię”, gdzie rozgrywają się najważniejsze – podobno – wydarzenia, ale przynajmniej czuję się tu swobodniej, pewniej. I wcale nie razi mnie świadomość, że stoję tylko w tak zwanym przedsionku. Wiem, że wystarczy odrobina wysiłku, kilka kroków do przodu, pociągnięcie za klamkę kolejnych drzwi i już będę… no właśnie, gdzie?
Nie korzystam z tej „opcji”, więc też nie odpowiadam na to pytanie. Zresztą, może podświadomie traktuję je tylko i wyłącznie jako pytanie retoryczne, mając już gdzieś zakodowane wcześniejsze doświadczenia, które zza tych właśnie drzwi wysłały mnie ostatecznie poza mury tego budynku, a co najwyżej w miejsce, które w tej chwili zajmuję – miejsce „pomiędzy”. Powiedzieć mogę jednak, że nie czuję się tu zupełnie sam. Nawet duchowo. Wszak kilku ludzi gdzieś tutaj obok przestępuje nerwowo z nogi na nogę, podpierając ścianę tuż obok lub co najwyżej kilka metrów dalej. I choć nie znamy się, to jednak odnoszę wrażenie, że coś nas łączy. Może wspólne wątpliwości? Może ta sama niechęć i brak wiary? A może wręcz jakaś pogarda i złość na myśl o tym cholernie słodkim śpiewie, który za moment obwieści, jaką to miłość ma do nas zmartwychwstały Jezus?
Z drugiej strony, dlaczego powody naszego „przedsionkowego spotkania” nie miałby być bardziej prozaiczne? Może to tylko kwestia wygody, niechęć do tłumów, do pokazywania się. A może trochę obawa, strach? Albo nutka zaciekawienia? Wreszcie – wszystko to naraz? Cóż, nie mam pojęcia, co kieruje innymi ludźmi, mogę mówić tylko o sobie. I wiem, że trochę to wszystko skomplikowane, ale dlaczego nie miałby mieć racji ów słynny mędrzec, który pisał, iż człowiek to zwierzę pod względem psychicznym bardziej pokraczne niż dinozaur pod względem fizycznym?
Chłodnym okiem patrząc można jednak dojść do wniosku – trochę naciąganego, ale jednak – że łączy nas tutaj specyficzny wyraz obojętności, z jakim mijają nas ludzie rzeczywiście zdecydowani, wpadający tu nieraz z niezwykłym wręcz impetem, pchając się przed siebie, żeby tylko wejść dalej, przestąpić próg tych kolejnych drzwi, aby potem móc już tylko wygodnie się rozsiąść i delektować w poczuciu spełnionego obowiązku. Być może niektórzy z nich nawet nie zdają sobie sprawy, że mijając „przedsionkową gromadkę”, kilku z nas potrąciło i bezceremonialnie poczęstowało śniegiem z zaśnieżonych ubrań, które wszak najlepiej otrzepywać tuż przed nosem stojących tu ludzi. Ale jesteśmy cierpliwi…
I czekamy. A w każdym razie ja czekam. Czasem na rychłe wyjście, czasem z wewnętrzną wiarą w to, że może coś we mnie drgnie i sprawi, że nie wyjdę stąd z poczuciem frustracji/znużenia/obojętności etc. Pomimo świadomości, że stoję tylko w przedsionku, odczuwam tutaj wolność i świadomość, że w każdym momencie mogę dokonać wyboru bez obawy, że zostanie to zauważone i ocenione (słaba to motywacja, ale cóż poradzić – człowiekiem jestem). Wyjdę zaraz, czy wyjdę po przemienieniu, albo po rozesłaniu – tylko ode mnie zależy wybór i jeśli jest Bóg, który „obserwuje” mnie, to wiem, że tylko z Nim na obecnym etapie wchodzę być może w jakiś rodzaj relacji, bez pośredników. Nie muszę zajmować sobie też głowy obawą przed poczuciem dyskomfortu czy niezdecydowania na myśl o tym, „co sobie ksiądz pomyśli”. Tutaj czuję się wolny. Nawet, jeśli to wolność trochę oszukana.
Nie zawsze wychodzę stąd jako pierwszy. Czasem, gdy po wysłuchaniu irytującego kazania uświadamiam sobie, że kilka osób obok mnie gdzieś zniknęło, potrafię to zrozumieć i nawet dziwię się sobie, że sam jeszcze tu stoję. Stoję i czekam. Na cud? Na olśnienie? A może tylko na końcowe zapewnienie księdza, że „Pan z wami”? Cóż, przy tym wszystkim nie wykluczam także opcji samooszukiwania się. Bo w końcu jak to jest z tą wiarą – to pewność, skok w nieznane czy tylko iluzja? I czy naprawdę wiemy na sto procent, że któraś z tych odpowiedzi musi być prawdziwa?