Internet zawrzał po ostatnich wypowiedziach księdza Stryczka. Wywiad, którego udzielił serwisowi money.pl, zadziwił wielu. Niektórym wydaje się pewnie, że powstające wokół niego kontrowersje są przejawem sporu socjalizmu z kapitalizmem, solidarności z przedsiębiorczością. Rzecz jednak, jak mi się wydaje, zupełnie w czym innym: ksiądz Jacek Stryczek manipuluje Ewangelią, kategoriami filozoficznymi i ekonomicznymi, robiąc z nich kolaż ilustrujący jego własny światopogląd. Można by to przemilczeć, gdyby nie fakt, że te manipulacje zafałszowują przekaz chrześcijańskiej moralności. Chwali samodzielną inicjatywę i gani katomarksizm, powołując się na postać Jezusa. Problem w tym, że nie polemizuje wcale z katomarksizmem, a z nauką społeczną Kościoła katolickiego jako takiego. Być może wcale nie jest tego świadom. Dlatego zanim uciekałbym się do okładania go konkretnymi paragrafami katechizmu, zadałbym mu kilka pytań, które mogą wyglądać na retoryczne. Wobec słów kapłana, który mówi: „Jezus nie kazał się dzielić. To mit” (nagłówek wywiadu w serwisie money.pl), muszę jednak wyartykułować to, co wydaje się oczywiste.
Jeżeli Jezus nie kazał się dzielić, jak mam rozumieć Jego słowa o oddaniu bliźniemu ostatniej koszuli? Dlaczego powiedział: „Biada wam, bogaczom, bo odebraliście już pociechę waszą”? Dlaczego rozmnożył chleb i ryby, gdy tłum był głodny? Dlaczego bogaty młodzieniec odszedł zasmucony? Dlaczego babilońska Wielka Nierządnica opływa we wszystkie dostatki tego świata? Dlaczego w katechizmie jałmużna jest, obok postu i modlitwy, uznana za jeden z trzech najważniejszych dobrych uczynków? I wreszcie, poza przerzucaniem się wersetami, które mogłoby trwać i trwać, choć w tym przypadku nie ogranicza się chyba do sofistycznych zawodów, czy reguła „nie trzeba się dzielić z bliźnimi” nie wydaje się sprzeczna z najogólniej pojętym duchem Ewangelii? Czy naprawdę można tego nie robić i nadal być chrześcijaninem?
Kilka słów o etyce
W katechezie księdza Stryczka nie starcza miejsca dla drugiego grzechu głównego: chciwości. Próbuje on dowieść, że wmawia nam się, iż katolikowi nie wolno się bogacić, a przecież wolno nieskrępowanie. Polemizuje więc z fikcyjnym stanowiskiem, żeby uzasadnić swoje błędne z punktu widzenia katolickiej nauki społecznej przekonania. Prawda leży natomiast pośrodku: wolno poprawiać swój status materialny, ale trzeba zachować w tym przyzwoitość. Ludzką twarz. Gdzie leży granica pomiędzy stabilnością majątkową a gorszącym bogactwem? Odpowiedź może nie jest satysfakcjonująca, ale innej nie ma: w zdrowym rozsądku. Tym rozsądku, który pozwoli prezesowi stwierdzić, że jeżeli nosi zegarek za kilkanaście tysięcy złotych, jeździ Ferrari i wypoczywa na egzotycznych wyspach, a jego pracownicy oszczędzają do pierwszego, równowaga została zachwiana.
W etyce w stosunku do dóbr materialnych wyróżnia się dwa czynniki: własność (do kogo coś należy?) i użyteczność (kto może z tego korzystać?) – jedna i druga może być prywatna albo publiczna. Ideologia komunistyczna była po stronie własności publicznej i publicznej użyteczności. Ksiądz Stryczek stawia na opcję całkowicie prywatną. Nauka społeczna Kościoła wskazuje zaś, że własność może być prywatna, ale użyteczność powinna być publiczna. Mówiąc prościej: to, co wypracuję, mam też udostępniać bliźniemu, który jest w potrzebie, zamiast trzymać dobra, których mu brakuje, zamknięte na strychu. Tu właśnie pojawia się zasadnicza dla chrześcijańskiego rozumienia własności kategoria bona superflua, czyli zbytku. Jeśli posiadam coś, czego nie używam, a mojemu bratu tego brakuje, dopuszczam się niesprawiedliwości. Podobnie jeśli trwonię pieniądze na własne potrzeby, nierozsądnie nimi gospodarując. Nie, to nie Marks – to święty Tomasz. I święty Hieronim, który mówił, że „bogaty, który nie daje, dopuszcza się kradzieży”. I błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty, która twierdziła, że „na świecie wcale nie ma za mało chleba, jest tylko za mało miłości”. I wielu innych, ponieważ cnota ewangelicznego ubóstwa jest czymś dla chrześcijaństwa fundamentalnym. Naprawdę nie wystarczy jej rozumieć tylko metaforycznie.
Sądzę, że ksiądz Stryczek uważa paradoksalnie, iż dzielenie się ze słabszymi powinno wynikać właśnie z odruchu serca, być aktem woli. A jednak ta wola opiera się w tym przypadku na niezobowiązującej swobodzie decyzji, a nie na uzgodnieniu swoich działań z Bożymi zamiarami. Gest miłosierdzia, którego nie poprzedza jasna wizja sprawiedliwości, to bardziej kaprys możnych, do którego wobec równości wszystkich ludzi nie mamy prawa – upokarzający manifest litości. Kochać po chrześcijańsku to znaczy „szukać wpierw Królestwa Bożego i jego sprawiedliwości”, a nie własnej korzyści. Rozumieć, co się powinno, i tę powinność wypełniać przez miłość do Boga i ludzi. Rozdzielanie tych dwóch porządków, miłości i Boskiego prawa, zamienia miłość w wielkopańskie szafowanie własną siłą, a prawo w bezduszny formalizm.
Postkomunizm czy katomarksizm?
Nie chcę się tu zajmować szczególnie apologią myśli marksistowskiej, bo ani nie czuję się z nią związany, ani też nie jestem jej znawcą. Wydaje mi się jednak, że i to wymaga paru słów komentarza, ponieważ ks. Stryczek myli się nie w interpretacyjnych subtelnościach, lecz w sprawach fundamentalnych. Po pierwsze, jak mówił Erich Fromm, sowiecki komunizm (ks. Stryczek wciąż łaje Polaków za postkomunistyczną mentalność ekonomiczną, z dezynwolturą zastępując ten epitet słowem „katomarksizm”) ma tyle wspólnego z właściwą filozofią Marksa, co poczynania renesansowych papieży z nauczaniem Chrystusa. Choćby dlatego, że Marks, gdy mówił o wyzwoleniu spod ucisku klas posiadających, uznawał mimo wszystko ludzką potrzebę własności i samostanowienia. Materialna samowystarczalność, wbrew stereotypom i wycinkowym interpretacjom, była dla niego warunkiem wolności. Kiedy więc ksiądz Stryczek mówi, że Marks nawoływał do nienawiści do bogatych, powtarza fałsz; do tego nawoływały bolszewickie hordy. Marks żądał przywrócenia zdrowego stosunku do rzeczy i pieniądza. Nie zgadzał się ani na skrajną nędzę, która upadla (chciał ją przecież zwalczyć…), ani na zbytek, któremu człowiek zaczyna służyć (czy przedmioty nie stają się czasem naszymi bożkami?).
Nie sposób myśli Marksa przyłożyć bezkrytycznie do chrześcijaństwa, podobnie jak nie da się lekceważyć tego, co w niej słuszne. To, co zauważył ten filozof, a z czego w najogólniejszym sensie może czerpać religia chrześcijańska, to fakt, że historia stanowi proces, a życie społeczne uzależnione jest od różnorakich czynników ekonomicznych. Dlatego też ks. Stryczek, mówiąc, że Chrystus nie zajmował się pomocą socjalną (nazywa ją zresztą zaburzeniem życia społecznego), popełnia intelektualny grzech anachronizmu – Chrystus nauczał w takich warunkach polityczno–gospodarczych, jakie zastał, co nie znaczy, że Jego nauki nie powinniśmy próbować dostosować do bieżących, wykorzystując dobrodziejstwa systemu z jednej, a łatając jego luki z drugiej strony. To nie jest pomysł marksizmu ani żadnej ideologii, lecz zwykła chęć poszukiwania sprawiedliwości społecznej w oparciu o konkretne doświadczenie. Pytanie o to, jak dobrze urządzić wspólnotę, jest podstawowym pytaniem filozofii polityki, ekonomii i etyki życia społecznego. Pomysł księdza Stryczka nie uwzględnia wspólnoty jako całości: w jego wizji znaczenie ma tylko prywatny interes. Wspólnota powstaje tu o tyle, o ile słabi dorosną do silniejszych, którzy mogą okazać im łaskę, ale nie muszą. Słowa księdza Stryczka, że „Jezus nie kazał się dzielić”, sabotują jednak coś więcej niż przekonanie o wartości państwowej pomocy społecznej, a mianowicie więzi międzyludzkie. Kapitalizm, który nie jest wyzyskiem, zakłada bowiem, że te sprawy powinny być załatwiane w ramach indywidualnych inicjatyw, bez pośrednictwa państwa. Tymczasem ksiądz Stryczek takiego moralnego obowiązku nie uznaje – jedynie nieapodyktyczną możliwość.
Środki i cele
Nie mogę zabronić księdzu Stryczkowi ujmowania się za bogatymi, choć czynienie z tego głównej misji duszpasterskiej wydaje mi się co najmniej dziwne w czasach, gdy świat wciąż faworyzuje silnych, pięknych, zamożnych. To nie jest teza wymagająca wielkich dowodów, wystarczy dzień oglądania telewizji. Ci ludzie nie potrzebują już adwokatów: bronimy uprzywilejowanych przed słabszymi. Dopuszczam jednak myśl, że zjawisko niechęci i oczerniania tych, którzy doszli do majątku ciężką pracą, istnieje, że należy mu przeciwdziałać. Chodzi jednak o to, że metody przyjmowane przez księdza Stryczka wydają się przeciwskuteczne nawet z punktu widzenia jego własnych zamiarów. Mówi, że ubodzy powinni zaprzyjaźniać się z bogatymi, ponieważ mogą na tym zyskać. Już sama ta rada wydaje się z kilku powodów kuriozalna. Na kanale YouTube, na którym umieszcza filmy ze swoimi naukami, podobnych kuriozów znajdzie się niestety więcej. W jednej z tych produkcji możemy zobaczyć na przykład scenkę, w której chłopcy (odgrywający ubogich) wszczynają w mieszkaniu „czerwony” bunt przeciwko możnym i w rewolucyjnym nastroju idą „zrobić z nimi porządek”. Zastanawiam się, czemu to właściwie służy. Przekonaniu bogatych, że ubodzy czyhają na ich majętności? Ośmieszeniu niezamożnych? Wywołaniu w nich wyrzutów sumienia? A może, jak chce ks. Stryczek, zachęceniu biednych do pokochania bogatych? Ja, niestety, widzę w tym tylko pogłębianie podziałów.
Dlatego chciałbym zapytać, a robię to bez cienia złośliwości, czy ks. Stryczkowi środek nie pomylił się z celem. Czy nie zaczął naginać Ewangelii do swoich przekonań ekonomicznych, społecznych, politycznych, antropologicznych? Nie myślę tu tylko o tym jednym, feralnym wywiadzie, ale także i o tym na temat Ekstremalnej Drogi Krzyżowej, w którym nabożeństwo Męki Pańskiej odmalowuje jako sport wyczynowy, wyśmiewając przy tym „chłopców, którzy wolą pomagać mamusi” (nie są w związku z tym „prawdziwymi facetami”). W wywiadzie dla money.pl zarzeka się, że nie jest wcale ekonomistą ani politykiem, że zależy mu na człowieku. Jest to być może najpoważniejsza manipulacja. Nie w tym sensie, że nie zależy mu na człowieku, bo zapewne tak – ale zdanie za zdaniem wygłasza kolejne tezy ekonomiczne, w dodatku wysoce kontrowersyjne. Jeśli tego nie widzi, warto, żeby usłyszał, że jest może przede wszystkim ekonomistą i politykiem, a coraz mniej duszpasterzem. Wiem, że i piętnowany przez niego katomarksizm wiąże chrześcijaństwo z konkretnymi rozwiązaniami gospodarczymi. A jednak – a patrzę na to z rezerwą, jako laik nie utożsamiając się z żadną wizją ekonomiczną, raczej z typem wrażliwości społecznej – jestem zmuszony stwierdzić, że o ile katomarksizm wychodzi od chrześcijaństwa i próbuje je realizować poprzez rozwiązania inspirowane myślą Marksa, o tyle ks. Stryczek wychodzi od uwielbienia dla kapitalizmu i posługuje się Ewangelią (manipulacyjnie), by to uwielbienie uzasadnić.
It’s about being fair
Szanowny księże Jacku, głęboko wierzę, że w swoich działaniach ma ksiądz naprawdę na uwadze ludzkie dobro. Byłbym kłamcą, gdybym nie chciał zauważyć tego, co dzieje się dzięki Szlachetnej Paczce. A jednak pozostaje jeszcze sprawa wizji człowieka i problem uzasadnień, które tę wartościową akcję zatruwają. Być może warto wrócić do myśli, że prawdziwie chrześcijańska ekonomia kpi sobie z naszych potocznych przekonań. Każe nam wierzyć, że co się podzieli, to się pomnoży. Miłości, przyjaźni, szacunku, współczucia… jest tym więcej, im więcej damy ich innym. Wydaje mi się, że pieniądz także wpisuje się w tę logikę: dzieląc się nim, przemieniamy go na dobra dalece cenniejsze od własnego komfortu.
Na sam koniec chciałbym wspomnieć wykład popularnego amerykańskiego etyka rynku, profesora Michaela Sandela, który dwa lata temu odwiedził Uniwersytet Warszawski. Podczas dyskusji przedstawił następujący kazus: kraj doświadcza katastrofy meteorologicznej – potężnej, trwającej parę dni śnieżycy. Pada elektryczność, ludzie nie mogą wydostać się z domów, zatrzymuje się komunikacja. Producenci sprzętu do odśnieżania drastycznie podwyższają ceny, wiedząc, że ludzie kupią go i tak. Śnieżyca jest sprzyjającym ich biznesowi wypadkiem losowym, czy nie mają prawa na nim zarobić? Pewna niewiasta dowodziła, że tak – ci, którzy nie kupili łopat wcześniej, wiedzieli, w jakim mieszkają klimacie, nie byli przezorni, nie zadbali o siebie. Niech płacą, skoro nie wykazali się wystarczającym sprytem. W życiu trzeba umieć sobie radzić. Na to dictum podniósł się z miejsca jegomość, który odpowiedział krótko: „It’s not about being smart. It’s about being fair”. Niech echo gromkich braw, które dostał, starczy za resztę komentarza.