***
Trzy miesiące temu opublikowaliśmy poruszający reportaż Teresy Teleżyńskiej z tymczasowego obozu dla uchodźców w Berkasovie na serbsko–chorwackiej granicy. Od tego czasu autorka jeszcze dwukrotnie wracała na „bałkański szlak uchodźczy” jako wolontariuszka. Była „na miejscu” w pierwszej połowie listopada i na przełomie grudnia i stycznia. W nowym reportażu pokazuje, jak bardzo zmienna jest sytuacja w regionie, przez który codziennie do Europy chcą się dostać tysiące ludzi.
***
Po Berkasovie nie ma już śladu. Pop-up camp stracił rację bytu, kiedy otworzył się nowy, zimowy obóz dla uchodźców, a zamknięto dotychczasowy obóz przejściowy w Opatovcu. Teraz uchodźcy dowożeni są autokarami do stacji kolejowej w pobliskim Šidzie, gdzie wsiadają w pociągi do Slavonskiego Brodu. Na dworcu jest wystarczająca liczba wolontariuszy, planując więc kolejną wyprawę na Bałkany, postanowiliśmy zapuścić się dalej na południe, do Preševa na granicy serbsko–macedońskiej. Po drodze udało nam się jednak zahaczyć o puste Berkasovo, gdzie trójka czeskich wolontariuszy robiła ostatnie porządki. Widok tego miejsca, teraz wymarłego, a tętniącego życiem w naszych wspomnieniach, z jednej strony napawał melancholią, z drugiej nadzieją – warunki podróży uchodźców poprawiły się, a nasze doświadczenia (a także termosy, baniaki na wodę i lateksowe rękawiczki) przydadzą się na innym odcinku szlaku.
Jeden głupi papieros
Wśród spotkanych Czechów był nasz dobry znajomy z października Honza, na co dzień fotograf dużych koncertów rockowych, który awansował na koordynatora wolontariuszy w Šidzie. Udało nam się też przelotnie spotkać z Mišą przed jej wyjazdem na Tajlandię, gdzie pojechała, żeby w spokoju skończyć pracę magisterską. Te dwie historie to świetny przykład próby odnalezienia równowagi między życiem „tam” i „tu” – praca na Bałkanach to równoległa rzeczywistość, z której nierzadko ciężko się wykaraskać. Bycie wolontariuszem jest z jednej strony bardzo proste, jak w soczewce skupia myśli na jednym, centralnym problemie, składa się z kilku powtarzalnych czynności. Z drugiej strony jest to emocjonalny rollercoaster, praca w stanie najwyższej gotowości, który nigdy nie przemija. Między wolontariuszami rodzi się szczególna nić porozumienia, skutek uboczny wspólnie przeżywanych silnych emocji. Nieraz miałam poczucie, że ludzie z całej Europy, których dopiero co poznałam, lepiej rozumieją mój obecny stan ducha niż najlepsi przyjaciele, śledzący nasze działania z Warszawy. Wielu z tych, których poznaliśmy w Berkasovie, działa nadal: w Šidzie, w Preševie, na greckich wyspach. Pomaganie uzależnia.
Co takiego uzależniającego jest w podawaniu herbaty i sortowaniu ubrań? Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy ta prosta skądinąd praca w ogóle coś wnosi. Odpowiedź była jednak zawsze twierdząca – różnica między funkcjonariuszami policji i pracownikami dużych, zbiurokratyzowanych organizacji humanitarnych a spontanicznie zorganizowanymi wolontariuszami polega na podejściu do spotykanych ludzi. I uchodźcy wyraźnie to odczuwają, wielu z nich dziękowało nam, ludziom w odblaskowych kamizelkach, za naszą pracę, za to, że znajdujemy czas, żeby z nimi chwilę pogadać, żeby się do nich uśmiechnąć czy wspólnie wypalić papierosa. W pierwszym odruchu odmawialiśmy, gdy ktoś nas nimi częstował, żeby „miał więcej na potem”. Ale szybko zorientowaliśmy się, że dla ludzi wpychanych siłą w jeden europejski korytarz tranzytowy, z którego nie ma ucieczki, traktowanych jak „fala” czy „masa”, de facto pozbawianych podmiotowości, taki gest jest uwalniający. Jest wyrazem sprawczości, podkreśleniem indywidualnej woli i jednocześnie formą odwdzięczenia się za otrzymywaną pomoc. Jeden głupi papieros, który mówi tak wiele.
Dziesięć godzin w kolejce
Na granicy serbsko–macedońskiej pracowaliśmy w dwóch, skrajnie różnych miejscach oddalonych od siebie o osiem kilometrów. Pierwsze z nich, samo Preševo – punkt rejestracji uchodźców przez serbskie władze – wydawało się momentami piekłem na ziemi. Szlak Bałkański to system naczyń połączonych, działa jak układ krwionośny, którego serce leży w Syrii, Afganistanie i Iraku. Wszelkie zakrzepy i zatory są odczuwalne na całej jego długości. Nasz przyjazd zbiegł się z końcem tygodniowego strajku pracowników greckich promów, w związku z czym ludzie dotychczas uwięzieni na greckich wyspach ruszyli w dalszą podróż, aby po dwóch dniach spotkać się z nami. Dziesięć tysięcy ludzi stłoczonych na jednej ulicy zaściankowego serbskiego miasteczka, czekających do piętnastu godzin w kolejce do wejścia do obozu, w którym znajduje się większość organizacji humanitarnych. Bez jedzenia, picia, miejsca do spania, pomocy medycznej, skazanych na dziesięć przenośnych toalet. No i my – na oko trzydziestu wolontariuszy i jeden punkt Lekarzy Bez Granic, w którym pracowały może trzy osoby. Idziesz wzdłuż kolejki i co dwie minuty ktoś łapie Cię za rękę – „mam małe dzieci”, „jestem przeziębiony”, „mam starszych rodziców” – w nadziei, że pomożesz w dotarciu do punktu rejestracji bez czekania. Ale ty możesz tylko rozłożyć bezradnie ręce, bo właśnie wprowadziłeś do obozu, pod niechętnym okiem policjanta, młodego mężczyznę z kamicą nerkową, który nie był w stanie ustać, kobietę w dziewiątym miesiącu ciąży i chłopca, który potrzebował natychmiastowej transfuzji krwi. Pusty wózek inwalidzki podsunąłeś jednemu chłopakowi, żeby nie musiał stać przez tyle godzin, bo chybotał się niepewnie na jednej nodze – drugą miał zdeformowaną przez siedem ran postrzałowych. Definicja sytuacji kryzysowej, awaryjnej czy też „pierwszej potrzeby” diametralnie się zawęża. Proszący o pomoc wychodzą zresztą ze słusznego założenia, że kobiety, dzieci i osoby starsze czy niepełnosprawne powinny być uprzywilejowane. Ich perspektywa jest jednostkowa, a potrzeby ich najbliższych mają najwyższy priorytet. Nic w tym dziwnego. Różnica polega na tym, że wolontariusze, chodząc tam i z powrotem wzdłuż kolejki, mają pełen obraz sytuacji. I jest to rzeczywistość, w której pewnych norm już po prostu nie da się przestrzegać, nawet choćby bardzo się chciało. Odmawianie ludziom praw, które w naturalny sposób im się należą, było jednym z najcięższych aspektów naszej pracy, tuż obok robienia tego z uśmiechem i mówienia pocieszającym tonem, że jakoś to będzie i już tylko pięć godzin stania – w końcu jesteśmy już w połowie kolejki.
Na szczęście pracowaliśmy na zmianę w Preševie i oddalonym o osiem kilometrów Miratovcu. Nawiązaliśmy współpracę z miejscową organizacją pozarządową, która od 2007 roku prowadzi projekty przeciwdziałające biedzie i wykluczeniu w regionie. Prowadzili też punkt pomocy – dwa małe pomieszczenia – w Miratovcu, jednak tylko przez osiem godzin w ciągu dnia. Wspólnie postanowiliśmy, że warto w nim udzielać pomocy całą dobę, podzieliliśmy się więc na kilkugodzinne zmiany. Miratovac leży na wzniesieniu, na końcu polnej drogi prowadzącej do macedońskiej granicy. Do stacji kolejowej w Tabanovtsach, gdzie uchodźcy wysiadają z pociągów, są cztery kilometry. Ten odcinek muszą pokonać na piechotę, objuczeni bagażami, z dziećmi na rękach, w dzień, w nocy, w deszcz i niepogodę. Dopiero w Miratovcu jest przystanek autobusu opłacanego przez UNHCR, który za darmo przewozi ich do Preševa, w listopadzie kursował on jednak tylko od 7 rano do 22. W nocy uchodźcy mieli więc przed sobą kolejne osiem kilometrów pieszej wędrówki. Dlatego nasz punkt, w którym rozdawaliśmy wodę, czekoladowe batony, banany, cukierki i soczki dla dzieci, a także ubrania, ale przede wszystkim udzielaliśmy informacji, był tak potrzebny. W nocy rozkładaliśmy przy drodze koce, aby rodziny z małymi dziećmi mogły się przespać przed ruszeniem w dalszą podróż. Choć mieliśmy ręce pełne roboty, było to wytchnienie od zatłoczonego Preševa – ludzie przychodzili do nas w małych grupach, w miarę możliwości każdym staraliśmy się zaopiekować, sprawdzić, czy ma wszystko, czego potrzeba, zamienić kilka słów albo nawet wdać się w dłuższą rozmowę. Jak z młodym małżeństwem studentów anglistyki, z którymi o 4 nad ranem rozmawialiśmy o naszych ulubionych amerykańskich pisarzach. Z fascynatem europejskiego kina o wczesnych filmach Felliniego. Z wysokim urzędnikiem irackiego Ministerstwa Ropy o sytuacji politycznej w regionie.
Lokalne realia
Wyjątkowo lubiłam nocne zmiany, od 3 do 8. Pogoda dopisywała przez cały czas naszego pobytu, w wolnych chwilach można więc było gapić się w gwiazdy. Jest taki moment przed świtem, kiedy robi się szczególnie zimno. Właśnie wtedy, codziennie o 5 nad ranem, z wieży pobliskiego minaretu rozlegał się głos muezzina. Podobno tekst nawoływania mówi o tym, że wartość modlitwy jest dużo większa niż potrzeba snu, pora więc pobożnie zacząć dzień. Często wracam myślami do tego krzepiącego momentu.
Ale zaraz, skąd meczet w serbskiej wsi zamieszkałej przez cztery tysiące mieszkańców? Po pierwsze w Miratovcu jest nie jeden meczet, a trzy. Po drugie 98 procent mieszkańców to Albańczycy. Po trzecie Preševo jest centrum kultury muzułmańskiej w Serbii – Kosowo leży za niskimi górami kilkanaście kilometrów na zachód. Nasi przyjaciele, Mohammad i Xhelal, co piątek chodzili do meczetu, w ich biurze, gdzie spaliśmy, trzeba było zdejmować buty, a w naszej ulubionej knajpie nie napijesz się piwa do obiadu. Albańczycy mieszkający w Serbii są w bardzo trudnej sytuacji, bezrobocie w regionie sięga nawet 70 procent. Dlatego połowa z nich pracuje sezonowo w Niemczech lub Szwajcarii.
Niestety niektórzy decydują się zarabiać na trudnej sytuacji uchodźców i oferują przewóz osób po dość, nazwijmy to dyplomatycznie, wygórowanych stawkach. I to mając w pamięci czasy, kiedy sami byli uchodźcami w pobliskiej Macedonii podczas wojny o niepodległość Kosowa. Ten proceder był dla nas szczególnie trudny do zaakceptowania. Nie mamy nic przeciwko temu, żeby ktoś, o ile go na to stać, wziął taksówkę do obozu, taksówkarzom jednak zdarzało się nie mówić całej prawdy – w szczególności upodobali sobie pomijać informację o darmowym autobusie. Nie godziliśmy się na to, co prowadziło niekiedy do nieprzyjemnych napięć. Pomijając te incydenty, szybko poczuliśmy się w Preševie jak w domu, byliśmy pod wrażeniem gościnności i otwartości, z jaką nas przyjęto, zbrataliśmy się nawet z pracownikami największego w mieście supermarketu. Co w sumie nie dziwi, skoro codziennie kupowaliśmy paletę wody, dwieście kilogramów bananów i kilka tysięcy batonów.
***
W listopadzie spędziliśmy na miejscu prawie dwa tygodnie, w grudniu postanowiliśmy wrócić. Byliśmy ciekawi, czy coś się zmieniło, chcieliśmy spotkać się z przyjaciółmi i pożytecznie wykorzystać przerwę świąteczną. Muszę przyznać, że po naszej wizycie mam mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo pozytywne – obóz w Preševie został nieco rozbudowany, a wejście urządzone w taki sposób, że ludzie nie są zmuszeni koczować na ulicy. Na miejscu działa coraz więcej organizacji. Autobus UNHCR kursuje teraz całą dobę. Pewnych rzeczy nie udało się jednak usprawnić. Uchodźcy cały czas muszą iść cztery kilometry od stacji w Tabanovtsach do Miratovca, a o obiecanym połączeniu kolejowym mogą tylko pomarzyć. Choć jest ich mniej – od końca listopada Serbia i Macedonia pozwalają na wjazd wyłącznie obywatelom Syrii, Iraku i Afganistanu – warunki pogorszyły się wraz z nadejściem zimy. Poruszające zdjęcia naszej drogi opublikowała ostatnio Agencja Reuters.
Choć o kryzysie humanitarnym mówi się coraz głośniej. Choć sytuacja nieco się poprawia, a Unia Europejska podejmuje skromne działania, to mi cały czas dźwięczą w uszach słowa kierownika budowy z Iraku, Alego. This is not human.