O, nowy tatuaż. Boli?
Nie. Smaruję maścią nagietkową.
Przedstawia tablicę rejestracyjną. Krakowskie blachy. To coś znaczy?
Potrzebuję identyfikacji. Tożsamość jest ważna. Bardzo potrzebowałem tego tatuażu. Wbiłem do pierwszego z brzegu salonu i powiedziałem: rób!
Masz sporo dziar w podobnym duchu. Przed chwilą obserwowaliśmy wspólnie demonstrację w obronie sądów. Zastanawiam się, które z wzorów na twoim ciele można by przenieść na transparenty.
O, na przykład tu mam taki mocno feministyczny. Odnosi się do koncepcji Mari Gimbutas, pochodzącej z Litwy archeolożki, która twierdziła, że inna Europa nie tylko jest możliwa, ale kiedyś istniała. Był matriarchalny model społeczności, który zniweczył najazd Indoeuropejczyków. Trochę o tym piszę w „Siwym dymie”.
Zanim przejdziemy do omawiania najnowszej powieści, pokaż jeszcze trochę dziar. Mało kto cię o to pyta, a mam wrażenie, że twoje tatuaże to takie glossy do twórczości.
Tu na przykład mam zarys Polski do góry nogami. Żeby było zabawniej, zrobił mi go Chilijczyk, który gościł u nas w ramach międzynarodowej wymiany tatuażystów.
A, pozostając w kręgu twoich książek, masz tatuaż z tryzubem?
Nie. Mam problem z nieironicznym traktowaniem symboli odnoszących się do koncepcji państwa narodowego. Zwłaszcza takiego, w imieniu którego ludziom potrafi odbić szajba. Aż do absolutnej skrajności. Poza tym tryzub to nie do końca mój region odniesień. Choć jeśli potraktować cały region jako pewną supertożsamość, to byłby on jej częścią. Tylko że lokalność można traktować w różny sposób. Na przykład jako państwa narodowe, które mają ambicje uzyskać władzę nad terytorium, tworząc byty polityczne oparte na idei narodu etnicznego. Mam wrażenie, że ta idea zwyrodniała i dziś doprowadza do wewnętrznych sprzeczności. Nie mówiąc o tym, że była pretekstem do okrutnych jatek. Trudno wyobrazić sobie jednak świat ułożony wedle innych zasad. Bo te narodowe przecież wychowują ludzi w określonym duchu, nadają kształt rzeczywistości. Jedyne, co można robić, to próbować je demitologizować.
To tak jak z kotletem: jest na stole, można się nim pożywić, można go uwielbiać i utożsamiać się. Można go też nienawidzić, bo to zwłoki braci i sióstr mniejszych. I tak można gadać na każdy temat, ad absurdum.
Twoje tatuaże są narracyjne. Mam wrażenie, że to osobne, konceptualne powiastki. Mógłbyś je wydać. Na przykład ten z lewego łokcia. Zupełnie nie rozumiem, ale snobuję się, że niby tak, bo to napis chyba po łacinie.
To miks łaciny i staro-cerkiewno-słowiańskiego. Mam tu napisane „Europa orientalis” i „wostoczna Ewropa”. Bo w naszej części Europy mieszają się tradycje grecka, łacińska i słowiańska.
Wszystkie pomysły na tatuaże przychodzą mi do głowy w momentach wzmożenia emocjonalnego. A potem przychodzi moment, w którym muszę je sobie zrobić. Ten napis wymyśliłem, jadąc samochodem przez Węgry. Myślałem o Krakowie, ostatecznym celu mojej podróży. Prułem przez Europę Środkową i pałałem do niej wielką miłością. Jak przyjechałem, to od razu poszedłem się dziarać. Zarys Europy do góry nogami z czaszką krowy zrobiłem sobie w Budapeszcie, w chwili kiedy dopiąłem koncepcję „Siwego dymu”, w którym pojawia się ten motyw. Tutaj mam handpoke, czyli tatuaż robiony tradycyjną, ręczną metodą. To dzieło maestry Justyny Plec z Krakowa. Przedstawia kolejny symbol wyobrażonej Europy Wschodniej – szkielet nietoperza, transylwańskiego wampira. Dałbym go do herbu naszego regionu. No a tu ten mój Kraków, który chciałbym mieć zawsze ze sobą, niezależnie od tego, gdzie akurat mieszkam. To najważniejsza część mojego heimatu, którym jest południowo-wschodnia Polska. To część mapy, do której Warszawa też się – było nie było – zalicza, niezależnie od tego, czy to się komuś podoba, czy nie. Radom, Sanok, Chechło, Sosnowiec, a Kraków w sercu tego wszystkiego.
Dawniej tatuaże były inkryminowane. Robili je sobie ci, którzy mieli w życiu pod górkę. Socjologowie twierdzili, że biorą się między innymi z bezsilności i nudy. Wyobrażam sobie, że jako pisarz, po roboczogodzinach spędzonych nad kolejną książką, też masz takie uczucie. Może to tak, że musisz jakoś odreagować mozół pracy literackiej?
To prawda. Jedni płodzą dzieci, inni sadzą drzewa i stawiają domy. To im wypełza na powierzchnię życia. A ja spędzam czas w przestrzeni wirtualnej, z książką, komputerem, na społecznościówkach albo pisząc artykuły. Funkcjonuję w literkowym chaosie, w którym zostają dziwne byty, jak jętki. Chciałem, żeby coś mi wypełzło na skórę, określało mnie mocniej niż eteryczne słowa, które się nade mną kłębią. Może to jakaś nerwica, podobnie jak okresowo wzbierająca obecność na Facebooku.
To było zakamuflowane pytanie o to, jak ci się pisało „Siwy dym”.
Rzeczywistość pędzi w niewyobrażalny – do niedawna – sposób. I osiąga niesamowite kształty. Obserwujemy efekt salami, który podniósł się na poziom „master of chop chop cooking”. Na dobrą sprawę nie wiadomo, co stoi za obecnymi zwrotami w polityce: konserwatywnym, protożsamościowym, proeuropejskim czy prosocjalnym.
Z książką było tak samo. Na początku wyobrażałem ją sobie jako lekką, grzeczną dystopijkę, może trochę w klimacie „Uległości” Houellebecqa. Miało to się dziać w rzeczywistości tylko lekko odmiennej od naszej. Tylko że zając historii pędzi tak, że co chwila mnie przeganiał. Uznałem, że muszę go wyprzedzić, i wybiegłem do roku 2050. Wyobraziłem sobie świat, który składa się wyłącznie z lęków. Po lewej stronie lęki lewicy, po prawej – strachy prawicy, a w środku totalnie absurdalna przestrzeń, która powstaje z ich połączenia. To właśnie ten siwy dym, w którym wszyscy się poruszamy.
Pytam o koncept i metodę, bo odnoszę wrażenie, że wszystko, co piszesz, powstaje za pomocą „techniki wieszczej”, strumieni świadomości. A tym razem wziąłeś na warsztat powieść gatunkową.
Wszystkie moje książki powstały wokół pewnych konwencji, czasami zamkniętych formuł. Traktuję to jak udział w jam session. Znam utwór, ale gram, pozwalając sobie na wariacje, improwizacje, które go okraszają, rozwijają pewne wątki. „Siwy dym” też jest pisany w pierwszej osobie, jechany w szamańskim trybie. Narrator łączy się z rzeczywistością, mimo że się od niej odcina. Nie wiem, czy to jest powieść gatunkowa.
Mam wrażenie, że to bardziej „rzemieślnicze” dzieło od twoich poprzednich książek.
Wszystkie moje książki, wbrew pozorom, mają wewnętrzną strukturę.
Najlepszy blurb powstał już po wydaniu. W okolicach premiery wrzuciłeś do sieci zrzut ekranu. Andrzej Stasiuk napisał ci w mailu „Czytam se «Siwy dym» i powiem ci, że to wartko zapierdala”.
Doceniam. Moim zdaniem cały sens literatury opiera się na tym, żeby „wartko zapierdalała”. Nie chcę stawiać przed czytelnikiem talerza dziegciu czy innej ciężkostrawnej papy i opatrywać go napisem „żryj to i delektuj się smakiem, bo lepsi od ciebie już to zrobili i się na to snobują”. Interesuje mnie żywa literatura, taka, która daje radość i ewentualnie przy okazji może odbić jakieś problemy. Nie chcę tworzyć rzeczy miałkich i banalnych jak melodyjki z komunijnego zegarka (za moich czasów takie dawano), ale chcę zachować zdrowy dystans pomiędzy formułą, która powinna być wyrafinowana, a radością pisania i lektury.
Dlaczego wziąłeś się za fantastykę?
Ta „moja” fantastyka nie polega na opisywaniu konstrukcji statku kosmicznego czy tego jak Ijon Tichy piekł kiełbasę w stosie atomowym. Opiera się raczej na teoriach politologicznych, socjologicznych, na predykcjach futurystycznych, politycznych trendach. Też piekę kiełbasę nad stosem, ale to raczej humanistyka niż polibuda.
Lem był dla inżynierów, a ty piszesz dla politologów?
Dziś wszyscy jesteśmy politologami. Polityka władowała nam się do mieszkań, do rozmów, codziennego życia. Ciekaw jestem, jaki będzie tego efekt, być może jakaś forma ucieczki, co jest bardzo kuszące. Bo miarka wzmożenia już się przebrała. Sam się z siebie śmieję, kiedy czytam własne teksty sprzed kilku lat. Wtedy jeszcze buntowałem się przed utratą bliskiego mi świata, myślałem, że będzie trwał wiecznie. Nie przetrwał. Lepiej wycofać się na pozycje, z których więcej widać i można lepiej zrozumieć to, co się dzieje. Nie mam zamiaru brać udziału w szczekających nagonkach na przedstawicieli „nowego porządku”.
Oczywiście nie mam tu na myśli jego cynicznych urzędników i propagandystów – lizusów, sługusów i im podobnych. Chodzi mi o tych, którzy w panujących opcjach politycznych odnaleźli swoją reprezentację. Łatwo zrozumieć, czego brakowało im w świecie i dlaczego zwrócili się w inną stronę. Z mojej perspektywy niedobrą, ale nie mogę obrażać się na rzeczywistość.
W „Siwym dymie” obrywa się wszystkim po kolei.
Pisząc powieść, nie chcę stawać po żadnej ze stron. To obrażałoby inteligencję czytelników. Poza tym chodziło mi o to, by skonfrontować strachy różnych środowisk. Z jednej strony liberałów i lewicy, z drugiej – prawicy i konserwatystów. Kiedy spirala lęków narasta, nie można okopywać się na własnych pozycjach, tylko trzeba się zmierzyć i próbować rozładowywać sytuację. Nawet jeśli literatura nie spełnia funkcji społecznych. Bo przecież tyle było ostrzegania przed faszyzmem, nacjonalizmem, ciemnogrodem i tępotą, a nic z tego nie wyszło. Odrodziło się to, przed czym ostrzegali liberałowie, a z czym lewica chciała się rozliczyć. A to wróciło z taką mocą, jakby tamtych zabiegów nigdy nie było.
Więc jeśli sztuka dla samej sztuki ma sens, jakieś układanie kamyczków czy sypanie mandali, to ja też chciałem zrobić coś takiego. Usypać mandalę ze strachów. Biorę fragmenty rzeczywistości, narracje polityczne i sprawdzam, co jeszcze można z nich ulepić.
Lewicy zarzucasz chłopomanię i wymyślanie arkadii.
To nie jest atak na chłopomanię. Przecież zdaję sobie sprawę, że świat nie może się obyć bez takich elementów. Ale: cesarzowi, co cesarskie, polityce – to, co polityczne, sztuce – to, co (było, nie było) artystyczne.
Nie wycofuj się. Lubisz rozliczać lewicę, a teraz masz okazję zrobić to w okolicznościach mniej konfrontacyjnych, niż postując „triggerujące” statusy na Facebooku.
Ależ ja się wcale nie wycofuję! Trudno nie zauważyć, że walcząc o uwagę tak zwanego prostego człowieka, nie wszystko można przykrawać pod masowe gusta. Rzeczy wartościowe, empatyczne zawsze były kreowane przez elitę i wcale nie chodzi o to, by wypowiadać się w tonie wyższościowym, jak ostatnio Jan Hartmann. Ale też nie należy równać w dół, jak miało to miejsce w PRL, tylko raczej w górę, tak jak na Zachodzie. Skądinąd – im to się udało między innymi dzięki temu, że wtedy kto inny obrywał. Czyli na przykład my. Żyliśmy w dyktaturze, nie tyle lewicowej, co quasi-faszystowsko-autorytarnej. Oczywiście, wyciągnięto bardzo wielu ludzi z biedy, ale z drugiej strony modernizacja PRL-owska była bardzo prymitywna i powierzchowna. A właśnie do takich metod odwołują się obecni populiści. Kraj musi skoczyć do przodu, ale za cenę masowego sprostaczenia.
Wysokie i niskie muszą ze sobą współgrać. Jestem za dowartościowaniem „polskiego i europejskiego niskiego”, powszechnego. Pisałem o tym w „traktacie o Januszach”. Postulowałem dowartościowanie polskiego odpowiednika tego, co stanowiło budulec amerykańskiej kultury powszechnej: truckersów, włosów zaczesywanych „na Elvisa”, paczki papierosów zatkniętych za podwinięty rękaw podkoszulki. Kto zbuduje pomost pomiędzy jednym a drugim, ten wygra. A tymczasem z jednej strony mamy elitarystycznego Hartmana, z drugiej wściekły tłum z widłami pod hasłem „orania lewaków”. Nowa lewica na szczęście to rozumie. To jedyna obecnie siła polityczna, która chce budować most pomiędzy sferą ludową a empatią, która charakteryzuje tych, którzy już coś mają i jakoś im się powodzi. To przypomina wołanie na puszczy, ale jest konieczne.
Sięgając po „Siwy dym”, spodziewałem się powieści satyrycznej. I sporo tam takich fragmentów, ale w miejscach, w których się ich nie spodziewałem. Z drugiej strony nie żartujesz z tego, co wydaje się oczywistym tematem do żartów. Nie ma „polskiej maszyny do kopania w dupę” ani podobnych żartów z „polskiej nieudaczy”, zacofania cywilizacyjnego. Technologie przyszłości przedstawiasz z powagą, jak w rasowym cyber punku.
No bo ile tak można?! To casus „Polskiego Zoo”, które raz się dzieje w kosmosie, raz na Dzikim Zachodzie, a kiedy indziej w średniowieczu. Zmieniają się rekwizyty, ale zawsze jest Tusek, Kaczor czy maszyna do kopania w dupę. Nie chciałem tworzyć krainy wypełnionej lepiącym się linoleum, tylko ugryźć to z innej strony, wprowadzić elementy, które się dotąd nie pojawiały. Mało kto poza architektami zna ideę gotyku wiślano-bałtyckiego, który miał symbolizować naszą „łacińskość”. Z kolei mało kto poza szurniętymi neopogańskimi nacjonalistami umie sobie wyobrazić Polskę wiklinowo-Perunową, typu Duginowskiego. Chyba też nikt nie wyobrażał sobie chłopskiej idylli. Oczywiście poza Republiką Tarnobrzeską. Nie wiem, na ile mi się to udało, ale chciałem dopowiedzieć możliwe konsekwencje do znanych diagnoz. Co by się stało, gdyby na fundamentach odkrytych przez Andrzeja Ledera powstała Polska swojska, ale odrzucająca wszystko, co pańskie? Taka żyjąca przy skibie, „jażem je, ty żeś je, łon/łono je”.
Nie potrafię ot tak, po prostu przyjąć żadnej z narracji o Polsce. W każdej widzę jakiś wariant, efekt spekulacji, ciąg przyczyn i skutków. Biorę te narracje i plotę z nich warkocze.
A co teraz pleciesz? Jakie masz plany?
Wszystkie! Fikcje, nie-fikcje, reportaż. Bardzo chcę napisać kryminał. Ostatnio miałem przesilenie związane z natłokiem pracy. Uznałem, że przyglądanie się murszejącej studni w Chechle to z grubsza to samo, co kontemplowanie jakiegokolwiek innego widoku w miejscach, które opisuję. Bo tak naprawdę nie ma różnicy, czy na peryferiach rosną palmy, czy nie. Zrozumiałem, że na tym etapie życia największym wyzwaniem jest zrobienie czegoś, co wciąga. Nie tylko ideowo, ale też poprzez konstrukcję, akcję. Chciałbym napisać coś, o czym będzie się rozmawiać na przystankach.
Jan Bińczycki
Ziemowit Szczerek