fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Święta rodzina też była nienormatywna

W trakcie ceremonii ksiądz pozwolił nam stanąć przy ołtarzu we trójkę: my dwie oraz tata. Zastanawiałam się, jak się zachować w momencie, gdy poprosi, by rodzice zrobili na czole dziecka znak krzyża. Ksiądz ograł to fantastycznie: „a teraz rodzice i rodzina zrobią znak krzyża".
Święta rodzina też była nienormatywna
II Marsz Równości w Rzeszowie, fot. R. Oliwa/queer.pl

Wywiad jest fragmentem książki „To jest także nasz Chrystus. Rozmowy z chrześcijanami LGBT+” autorstwa Marcina Dzierżanowskiego wydanej przez Fundację Wiara i Tęcza.

Zgodziłyście się na wywiad pod warunkiem, że nie ujawnię waszych nazwisk. Dlaczego?

Joanna: Chodzi o nasze dzieci. Nie mamy poczucia, że w dzisiejszej Polsce nikt nie wykorzystałby przeciwko nim tego, o czym tu powiemy. Chcemy, żeby nadal spokojnie chodziły do publicznego przedszkola i żłobka. Uznałyśmy też, że nie możemy w ich imieniu dokonywać „coming outu”, informując świat, że mają dwie mamy.

Magdalena: Gdyby chodziło tylko o nas, nie miałybyśmy problemu z ujawnieniem nazwisk.

Na Facebooku nie pokazujecie też zdjęć swoich dzieci.

Joanna: Choć same jesteśmy w mediach społecznościowych dosyć aktywne. Ja, oprócz pracy naukowej, gram na perkusji, więc wrzucam chociażby informacje o moich koncertach. Madzia publikuje posty związane z pracą. O dzieciach konsekwentnie nie piszemy, nie ujawniamy nawet tego, że je mamy.

Magdalena: Wśród przyjaciół i w pracy jesteśmy od dawna wyoutowane. Ale wiedząc, w jakim społeczeństwie żyjemy, musimy chronić dzieci. Ich ojciec robi to samo.

W tym, co mówicie, słyszę sporo lęku.

Magdalena: W sumie nie jest aż tak źle. Zanim nasze dzieci się urodziły, myślałam, że ciągle będę się bała. Wyobrażałam sobie, jak jadę z Joasią metrem, a nasz syn czy córka mówi do jednej i drugiej z nas „mamo”. Jak zareagują pasażerowie? Okazało się, że takie sytuacje w zasadzie nas nie spotykają, ani w publicznej służbie zdrowia, ani w przedszkolu. Wszyscy są życzliwi.

Joanna: No, może z jednym wyjątkiem.

Powiesz, jakim?

Joanna: Miałyśmy przykrości w przedszkolu naszego synka. Jedna z wychowawczyń powiedziała nam wprost, że nie akceptuje sytuacji, w której dziecko ma dwie matki.

Magdalena: Chciałam odebrać małego z przedszkola. Nie jestem jego biologiczną mamą, ale mam pisemne upoważnienie do tego, by je odbierać. Zdaję się, że ta informacja do tej pani nie dotarła.

Joanna: Tyle że to nie była tylko kwestia niedoinformowania. Po całym incydencie pani przedszkolanka poprosiła mnie na rozmowę, od progu rzucił mi się w oczy wielki medalik Matki Boskiej na jej piersi. Powiedziała mi, że Konstytucja mówi wyraźnie, małżeństwo to mężczyzna i kobieta. Pytała, co ma powiedzieć innym dzieciom na Dzień Matki, gdy będą rysowały laurki.

Magdalena: To był październik, a Dzień Matki jest 26 maja, więc problem mocno wydumany.

Joanna: Odpowiedziałam trochę złośliwie, że jej strasznie współczuję. Bo skoro pracuje na warszawskiej Pradze, to będzie miała dużo sytuacji, gdy na przykład dziecko ma dwóch albo trzech ojców, z których jeden w dodatku siedzi w więzieniu. Dzień Ojca to dopiero będzie wyzwanie!

Magdalena: Oczywiście, nie mamy nic do Pragi. Drugie dziecko chodzi tam do żłobka i fakt, że ma dwie mamy został tam od razu zaakceptowany.

Joanna: A ja sama pochodzę z Pragi. Po prostu trochę puściły mi nerwy.

Jak się zakończyła ta rozmowa?

Joanna: Powiedziałam pani przedszkolance, że skoro jest osobą wierzącą, to proszę, żeby oceniała drzewo po owocach. I zanim nas zaszufladkuje, przyjrzała się naszej rodzinie i dzieciom.

Magdalena: Pożyczyłyśmy jej nawet książkę dla dzieci o różnych modelach rodziny. Po jakimś czasie nasze relacje trochę się ociepliły.

Joanna: Bo to w gruncie rzeczy porządna osoba, tyle że owładnięta katolicką ideologią. Nie wiarą, ale właśnie ideologią. Inni rodzice mieli z nią problem, bo wbrew ich woli, opowiadała ich dzieciom o Dobrym Pasterzu. Paradoksalnie, akurat to nam specjalnie nie przeszkadzało, bo jesteśmy wierzące.

Do waszego rodzicielstwa jeszcze wrócimy, teraz chciałbym, żebyście opowiedziały trochę o sobie.

Magdalena: Jesteśmy ze sobą już dwanaście lat. W 2015 r. wzięłyśmy ślub w Portugalii. Asia jest pierwszą kobietą, z którą jestem w związku.

Skąd pochodzisz?

Magdalena: Z konserwatywnego, podlaskiego miasta średniej wielkości. Wychowałam się w mocno religijnej rodzinie.

Joanna: Ja, tak jak mówiłam, wychowałam się na Pradze, czym się szczycę, bo dostałam tam solidną lekcję życia.

Rodzina religijna?

Joanna: Raczej umiarkowanie. Ale w czasie studiów mocno się zaangażowałam w ruch Światło-Życie. W sumie działałam tam szesnaście lat, przeszłam wszystkie szczeble wtajemniczenia, w końcu zostałam liderką, czyli, jak się mówi w oazie, animatorką.

Magdalena: Wiesz, taka siostra przełożoną (śmiech).

Joanna: Czasem w czasie jednych wakacji potrafiłam zaliczyć trzy turnusy rekolekcji! Mam wrażenie, że odpokutowałam wtedy nie tylko za grzechy młodości, ale także za część przyszłych.

Co cię w tym ruchu pociągało?

Joanna: On jest trochę jak harcerstwo. Mówią ci, jakie powinny być twoje wybory życiowe, uczysz się określonych wartości, spotykasz ludzi, którzy zgodnie z nimi żyją. Dostajesz dużo życzliwości i akceptacji. Wszystko świetnie działa, dopóki mocno się trzymasz jasno wytyczonych reguł.

To znaczy?

Joanna: Na przykład zamierzasz założyć tradycyjną rodzinę i mieć gromadkę dzieci. Gorzej, gdy do tej układanki jakoś nie pasujesz. Charakterystyczne, że w ruchu Światło-Życie właściwie nie ma oferty dla singli, są tylko grupy młodzieżowe i grupy rodzin. Sama pamiętam ponadczterdziestoletnich facetów, na których nie było pomysłu, zadawali się więc z ludźmi o dwadzieścia lat młodszymi, tęsknie poszukując upragnionej oazowej żony. Po latach widzę też, że osoby, które przeszły oazową formację, są mało krytyczne w stosunku do autorytetów. Z jednej strony formowano nas do świadomego bycia w Kościele, ale z drugiej – to bycie w Kościele musiało być służbą.

Magdo, a ty byłaś w jakiejś religijnej wspólnocie?

Magdalena: Nie byłam, ale kilka razy pojechałam do wspólnoty ekumenicznej w Taizé. Tamta duchowość mnie absolutnie zachwyciła i do dziś jest mi bardzo bliska.

A kiedy w waszym życiu pojawiły się tęczowe wątki?

Magdalena: Dla mnie długo nie istniały, było dla mnie oczywiste, że będę miała męża i dzieci, innych wzorców nie znałam. W liceum i na studiach miałam nawet krótkie związki z facetami, ale jakoś czułam, że to nie to. Aż poznałam Asię i od razu się zakochałam.

Wcześniej nie miałaś myśli, że jesteś lesbijką?

Magdalena: Nie miałam. Poza tym do dziś identyfikuję się jako osoba biseksualna.

A ty, Joanno?

Joanna: Bardzo wcześnie czułam, że nie odpowiadam wzorcowi typowej dziewczynki. Miałam chyba siedem lat, gdy podrywał mnie kolega i mówił, że chce moim mężem, a ja płakałam przy piaskownicy, żeby dał mi spokój (śmiech). Nie chciałam też się bawić lalkami, tylko samochodzikami.

Dziś mówi się o tym „dziecięcy nonkonformizm płciowy”. Niekoniecznie musi się on łączyć z przyszłą orientacją seksualną.

Joanna: Myślę, że u mnie się akurat łączył. Później jednak zachowałam się bardziej konformistycznie. W wieku 21 lat, pod wpływem formacji oazowej, zdecydowałam się na kościelny ślub z przyjacielem. Też z ruchu Światło-Życie. Wiedział, że czuję pociąg do kobiet, a mimo to chciał ze mną być. Z naszej wspólnoty wynieśliśmy przekonanie, że jeśli weźmiemy sakramentalny ślub, to Jezus uleczy i pobłogosławi.

Nie miałaś wrażenia, że go oszukujesz?

Joanna: Zupełnie nie. On o mnie wszystko wiedział, znał nawet koleżanki, w których się podkochiwałam. Ale zgoda, to wszystko opierało się jednak na oszustwie, tyle że zbiorowym, wręcz systemowym. Gdy teraz o tym myślę, to jest mi wstyd, że mogłam być tak naiwna. W tej naiwności utwierdzała mnie pseudoterapia reparatywna, na którą chodziłam do prowadzonego przez Stowarzyszenie Psychologów Chrześcijańskich Ośrodka Pomocy Psychologicznej „Bednarska”.

Jak tam trafiłaś?

Joanna: Ksiądz z oazy kazał mi się zgłosić. Chodziłam na tę pseudoterapię przez trzy lata i trzy miesiące, kosztowała mnie ona mnóstwo kasy i energii. Miała mnie przygotować do małżeństwa.

Jak wyglądała?

Joanna: Były sesje, po których czułam, że jestem beznadziejna. Od terapeutki ciągle dostawałam instrukcje, jak powinnam się zachowywać i co czuć, żeby być prawdziwą kobietą. A że mi się nie udawało, czułam się gorsza. To było trochę jak tresura, terapeutka zadawała mi zadania domowe, które miały wyćwiczyć moją kobiecość. Mówiła mi nawet, w co się mam ubierać. Chodziłam więc na organizowane przez oazę bale sylwestrowe, na które zakładałam jakieś straszliwe suknie z tafty. Czułam się jak przebieraniec. Kiedyś na ślub koleżanki, też z oazy, poszłam w falbaniastej, długiej kiecce, a że nie umiałam chodzić na szpilkach, to niechcący nadepnęłam na spód sukienki i go porwałam. Pamiętam, jak nożyczkami do paznokci odcinałam w toalecie jakieś koronki czy falbanki. I śmieszno, i straszno. Dziś myślę, że jedyny efekt mojej terapii to dziwne ubrania i obcasy, które jeszcze przez kilka lat zalegały mi w szafie, oraz ogromne poczucie winy, które zostało ze mną jeszcze dłużej.

Coraz więcej krajów zakazuje dziś terapii reparatywnej. Co o tym myślisz?

Joanna: Absolutnie taki zakaz popieram. Ja byłam już dorosłą kobietą, a mimo to uległam tej manipulacji. Ostatecznie przecież, pod wpływem terapeutki, zdecydowałam się na małżeństwo. Tymczasem takiej pseudoterapii poddawane są nawet nastolatkowie i nastolatki. Jakie to spustoszenie musi wywołać w ich głowie? Zgroza!

Ta terapeutka jeszcze pracuje?

Joanna: Niestety tak. Publikuje nawet psychologiczne teksty w katolickich mediach.

Ile lat trwało twoje małżeństwo?

Joanna: Cztery. Ostatni rok był już bardzo trudny, bo czuliśmy, że nasz związek to fikcja. Ale ciągle wmawialiśmy sobie, że jest inaczej. Pocieszaliśmy się, że tworzymy wyjątkową relację, bo przecież wielu średniowiecznych świętych decydowało się na białe związki. Podczas rekolekcji prowadziłam z mężem religijne warsztaty jako para. Wiem, że brzmi to jak totalna hipokryzja, ale myśmy nie byli hipokrytami. Po prostu w tej sferze Kościół zrobił nam wodę z mózgu.

Magdalena: Ciekawe, jak wiele jest podobnych oazowych par?

Joanna: Obawiam się, że całkiem sporo. Problem w tym, że za każdą z takich historii kryje się tragedia. Dodam, że gdy rozstawaliśmy się z mężem, przeszliśmy procedurę kościelnego unieważnienia ślubu. Orzeczono, że wina była po mojej stronie. Jako dowód posłużył między innymi fakt, że… przeszłam terapię reparatywną. Rozumiesz? Kościół pcha mnie na pseudoterapię, pod jej presją decyduje się na małżeństwo. A potem ta terapia jest dowodem, że nasze małżeństwo jest od początku nieważne. Tak czy siak, na koniec dnia okazało się, że w myśl prawa kanonicznego nigdy nie byłam żoną.

A w jakich okolicznościach wy się poznałyście?

Joanna: Pod koniec mojego małżeństwa, którego nie było.

Magdalena: Studiowałam wtedy jako drugi kierunek etnografię i w ramach pracy licencjackiej badałam nieistniejący już dziś warszawski klub LGBT „Rasko”.

Skąd taki pomysł?

Magdalena: Namówili mnie na to przyjaciele geje, ale dziś myślę, że miałam jakieś dodatkowe, ukryte motywacje, z których wtedy nie zdawałam sobie sprawy. W ramach zbierania materiału robiłam wywiady z pracownikami klubu, ale też gośćmi. Chodziłam tam co najmniej dwa razy w tygodniu. Pewnego dnia spotkałam Asię.

Serio? Aśka! Co, będąc oazową żoną, robiłaś w gejowsko-lesbijskim klubie?!

Joanna: Nic strasznego, umawiałam się tam z kolegą organistą. Oczywiście gejem i oczywiście też z oazy. Nie mówiliśmy sobie wprost, że jesteśmy homoseksualni. To się jakoś rozumiało między wierszami, ale oficjalnie szło się po prostu do fajnego klubu. Najwyraźniej jednak, będąc w takich miejscach, spełnialiśmy jakieś swoje ukryte potrzeby, marzenia.

Poczekaj, bo jednak nie rozumiem. Oazowi przyjaciele chodzą do klubu LGBT, ale udają, że ten klub wcale nie jest tęczowy?

Joanna: Możesz nie rozumieć, ale właśnie tak było. To była taka zaszyfrowana część życia. Pamiętam pewnego księdza, zresztą bardzo sympatycznego, który chłopakom z oazy, na szczęście już dorosłym, rzucał: „Chodźcie na Koźlą, tam są fajne lokale”.

W latach 90. na Koźlej był słynny gejowski pub.

Joanna: I wszyscy podobno o tym wiedzieli. Ja nie wiedziałam. Dziś rozumiem, że to był taki ukryty test, na zasadzie „kto ma wiedzieć, ten wie”. Ten ksiądz został zresztą niespodziewanie przeniesiony na inną parafię. Na jego miejsce przysłano innego, z bardzo ortodoksyjnym podejściem do życia. Kiedyś w czasie spowiedzi powiedziałam mu o swojej homoseksualności. Odpowiedział, że pod żadnym pozorem nie mogę o niej nikomu powiedzieć. No i długo nie mówiłam.

A ty, Magdo?

Magdalena: Jak już mówiłam, z Joasią miałam zrobić wywiad do studenckiej pracy, tymczasem po uszy się w niej zakochałam. To uczucie to był prawdziwy „game changer”. Wcześniej nie określałam się jako osoba nieheteronormatywna, aż tu nagle miałam ochotę opowiadać wszystkim o Asi i o tym, co do niej czuję.

Mówiłaś wszystkim?

Magdalena: Testowałam bezpieczeństwo coming outu na przyjaciołach. Przyjęli to dobrze. Gorzej z rodziną.

Twoi bliscy nie zaakceptowali Asi?

Magdalena: Mama ją poznała jako przyjaciółkę i nawet bardzo ją polubiła. Mniej więcej po dwóch latach naszego związku powiedziałam, że to moja partnerka. Mama zareagowała bardzo źle. Powiedziała, że się domyślała, ale że w tej sytuacji nie chce mnie więcej widzieć ani słyszeć. Brutalnie mnie odtrąciła i to odtrącenie trwa do dziś.

Musi być ci ciężko.

Magdalena: Jest. Spotkałam się z nią niedawno, po wielu latach, z mojej inicjatywy. Pomyślałam, że skoro urodziłam jej wnuczkę, to może zmieni zdanie. Zetknęłam się z totalną ścianą. Usłyszałam od niej, że w mojej sprawie nigdy nie zmieni zdania i że jej decyzja jest ostateczna.

Co czułaś po tej rozmowie?

Joanna: Mimo wszystko, jakiś rodzaj ulgi. Mam poczucie, że zrobiłam wszystko, co mogłam, domknęłam rozdział. Na szczęście jestem w świetnych relacjach z przyrodnim rodzeństwem. Mam też kuzynostwo, mniej więcej w wieku naszych rodziców, które samo z siebie zaproponowało, żeby nasze dzieci zwracały się do nich „babciu” i „dziadku”.

Joasiu, a jak było u ciebie w domu?

Joanna: Przez pół roku też nie miałam z mamą kontaktu. Jej sprzeciw dotyczył mojego rozwodu, no bo jak to możliwe, że chcę zniszczyć tak fantastyczne małżeństwo. Później zapisała mnie i siebie do psychologa. Poszłyśmy razem. Rozumiesz? Ja, trzydziestoletnia kobieta, w gabinecie psychologa z własną matką!

Zgodziłaś się pójść?

Joanna: Zgodziłam się i paradoksalnie na dobre mi to wyszło. Pamiętam, że psycholożka najpierw poprosiła mnie, a później ją. Matka wyszła z gabinetu w szoku. „Wiesz, ta pani strasznie mnie opieprzyła, powiedziała mi, żebym ci dała żyć”. „I co, teraz dasz?”, zapytałam. „No, teraz już tak”.

W sumie dobry efekt.

Joanna: W sumie tak.

Magdalena: Ale to jeszcze nie był jej ostateczny coming out. Asia przez jakiś czas dbała, żeby jej mama nie wiązała rozstania z mężem i znajomości ze mną. Długo byłam więc po prostu przyjaciółką.

Joanna: Później jednak wygadałam jej, że Magda nie ma kontaktu ze swoją matką. Moja mama bardzo się dziwiła, jak to, w końcu Madzia taka złota dziewczyna! Pytała, dlaczego tak się stało. „Bo jest lesbijką”, odpowiedziałam.

Magdalena: Na co ona zapytała: „Rozumiem, córko, że ty też”. Tak wyglądał coming out mojej żony.

Joanna: Pełna akceptacja zajęła mamie jeszcze trochę czasu. Dość powiedzieć, że nie przyjechała na nasz ślub. Ale już po nim, a zwłaszcza po tym, jak się urodziło nasze pierwsze dziecko, uznała Magdę za pełnoprawnego członka rodziny.

Magdalena: Powiedziała nawet, że jak chcę, mogę do niej mówić „mamo”. Było to dla mnie strasznie ważne.

Joanna: Dziś mama mówi o Magdzie „córka”. Dodaje czasem, że najporządniejsza, jaką ma.

Magdalena: Serio? Nie wiedziałam!

Joanna: No tak, ja i moja siostra zawsze trochę rozrabiałyśmy, tymczasem ty jesteś taka spokojna. Mama musiała jednak do tego dojrzeć. Myślę, że gdyby nie ten mój wcześniejszy ślub, wszystko poszłoby łatwiej i szybciej.

A jak dojrzewałyście do decyzji o tęczowym macierzyństwie?

Magdalena: Jak już mówiłam, że zawsze chciałam mieć dzieci i gdy spotkałam Asię, nic się pod tym względem nie zmieniło. Po tym, jak się poznałyśmy, wyjechałam za granicę na półroczny unijny program. Traf chciał, że na tym wyjeździe poznałam Słowenkę, która pisała pracę magisterską na temat lesbijskiego macierzyństwa. Udostępniła mi materiały na ten temat, co dla mnie, dziewczyny z Polski, było sporą nowością. Strasznie się podjarałam, że my też możemy mieć dzieci. Długo rozmawiałam o tym z Asią.

Joanna: Przyznam, że początkowo byłam sceptyczna. Zastanawiałam się, czy w społeczeństwie, w jakim żyjemy, to w ogóle możliwe. Bardzo pomogło nam poznanie w Wierze i Tęczy pary dziewczyn, które zdecydowały się na macierzyństwo. Były dla nas przewodniczkami.

Magdalena: I tak w roku 2018 urodził się nam syn, a dwa lata później córka.

Tęczowe macierzyństwo to w Polsce ciągle nowość, momentami nawet sensacja. Opowiecie trochę o nim?

Magdalena: Pary jednopłciowe, które się decydują na dziecko, mają w Polsce kilka opcji, oczywiście, wszystkie nieformalne. Najmniej kontrowersji budzi sytuacja, gdy dwie matki wychowują biologiczne dziecko z małżeństwa jednej z nich. Inny model to adopcja, której dokonuje jedna z będących w jednopłciowym związku osób, oficjalnie występując jako singiel lub singielka. W praktyce trudna do przeprowadzenia.

Joanna: Można też wyjechać za granicę, np. do Niemiec albo Czech, i skorzystać z banku spermy. Oczywiście, zdarzają się też sytuacje, że ktoś, całkowicie poza systemem, kupuje materiał genetyczny w internecie. Wszystkie te rozwiązania mają jednak dużo wad.

Magdalena: Nam bardzo zależało, by dzieci znały tatę. Obie miałyśmy fantastycznych ojców i nie chciałyśmy podobnego doświadczenia pozbawiać naszych dzieci.

Joanna: Nie ma co też ukrywać, że myślałyśmy też o sprawach praktycznych. Co będzie, jak dziecko kiedyś zachoruje i trzeba będzie zrobić ojcu test genetyczny? Albo szukać dawcy nerki? Trzeba też wziąć pod uwagę scenariusz, że biologiczna matka nie daj Boże umrze? Druga matka, tak zwana społeczna, staje się wtedy dla dziecka zupełnie obcą osobą!

Magdalena: Dzięki temu, że ojciec naszych dzieci uczestniczy w ich życiu, mogłyśmy zawrzeć z nim układ, że w razie takiej sytuacji on weźmie ślub cywilny z matką społeczną i w ten sposób dziecko będzie miało zapewnioną opiekę.

Rozumiem, że wasze dzieci znają ojca.

Magdalena: Nawet noszą jego nazwisko. Ich ojciec jest gejem, który, podobnie jak my, chciał mieć dzieci. Utrzymuje z nami bliski kontakt, jego mama jest dla dzieci babcią. Zarówno syn, którego urodziła Joasia, jak i córka, którą urodziłam ja, mają wspólnego tatę, a więc są biologicznym rodzeństwem.

Joanna: Dla osób nieznających tęczowej rzeczywistości to wszystko może się wydawać nieco dziwne. Tymczasem dla nas to odpowiedź na podstawowe dylematy związane z troską o przyszłość dzieci. Dużą część z nich rozwiązałaby możliwość adopcji przez pary jednopłciowe. W Polsce nie ma jednak na to zgody.

Rzekomo zresztą w imię dobra dzieci.

Magdalena: Tymczasem w rzeczywistości państwo krzywdzi nasze dzieci, nie zapewniając im podstawowych praw.

Chcę wam zadać pytanie, ale się boję, że nie powinienem. Skoro jednak rozmawiamy szczerze, to się odważę. Czy ma dla was znaczenie, które dziecko jest biologiczne, a które społeczne?

Magdalena: Absolutnie nie. Oboje są po prostu naszymi dziećmi.

Joanna: Wydaje nam się jednak, że dziecko jakoś wyczuwa, która mama je urodziła. Może w jakiś nieuświadomiony sposób pamięta, która z nas je karmiła piersią? Albo z nim spała, gdy było malutkie?

Magdalena: Inna sprawa, że naszym dzieciom mówimy wprost, że jedno było w brzuszku mamy Asi, a drugie w brzuszku mamy Magdy.

Czy macierzyństwo zmieniło wasz związek?

Magdalena: Jesteśmy szczęśliwe, choć czasem bardzo zmęczone. Wychowanie dzieci, między którymi jest mała różnica wieku, bywa trudne. Zwłaszcza że nasze są wyjątkowo energiczne.

Joanna: Podam przykład. Odbieram je kilka dni temu ze żłobka i przedszkola, a one, wsiadając do samochodu, mówią do siebie: „to co, bijemy się?”

Magdalena: Przy czym nie mają do siebie złości, chcą się po prostu bić dla sportu.

Myślę, że podobne problemy ma wielu rodziców.

Magdalena: No oczywiście! Wiesz, odkąd są dzieci, mamy więcej wspólnych tematów z innymi rodzicami niż osobami LGBT+. Nawet w internecie wchodzę częściej na grupy o wychowaniu dzieci, niż na fora tęczowe.

Joanna: Czujemy się jak wszyscy rodzice. To, że jesteśmy dwiema matkami, zeszło na dalszy plan.

Ochrzciłyście swoje dzieci?

Joanna: Jesteśmy wierzące. Dlaczego miałyśmy nie ochrzcić?

Choćby dlatego, że niejeden ksiądz mógłby wam odmówić sakramentu.

Magdalena: Na szczęście znalazłyśmy super księdza w przyjaznym kościele, który nie należy do żadnej parafii.

Nie robił problemów?

Magdalena: Nie robił. W trakcie ceremonii pozwolił nam stanąć przy ołtarzu we trójkę: my dwie oraz tata. Zastanawiałam się, jak się zachować w momencie, gdy ksiądz poprosi, by rodzice zrobili na czole dziecka znak krzyża. Ksiądz ograł to fantastycznie, bo powiedział: „a teraz rodzice i rodzina zrobią znak krzyża”.

Chrzest w parafii nie wchodził w grę?

Magdalena: Nie wchodził. Zwłaszcza że miałyśmy z proboszczem trudne doświadczenie. Byłyśmy zaangażowane w życie parafii, zorganizowałyśmy nawet przy kościele jarmark dobroczynny. Miałyśmy wrażenie, że ksiądz nas ceni i lubi. Gdy przyszedł po kolędzie, zdobyłyśmy się na odwagę i powiedziałyśmy mu, że jesteśmy parą.

Jak zareagował?

Joanna: Spalił buraka i właściwie nic nie powiedział. Po jakimś miesiącu zawezwał mnie jednak do kancelarii. W trakcie rozmowy powiedział wprost, że nie chce, byśmy się więcej w cokolwiek u niego angażowały.

Bo?

Joanna: Siejemy publiczne zgorszenie wśród parafian.

Jak się poczułaś?

Joanna: To był cios. Po wszystkich latach zaangażowania w życie Kościoła, poczułam się bardzo zraniona.

Magdalena: Obie to przeżyłyśmy. Dlatego dziś, gdy mówię „Kościół”, myślę o Wierze i Tęczy, w której odnalazłyśmy wspólnotę, oraz o tym uroczym miejscu, gdzie ochrzciłyśmy dzieci i do którego teraz chodzimy na niedzielne msze. Innych kościołów unikamy. Nie chcemy się narażać na zranienie.

Rozumiem, że dzieci wychowujecie po katolicku.

Magdalena: Oczywiście, choć one rozumieją wiarę na swój dziecięcy sposób. Niedawno, gdy przechodziłam z synem koło ulicznego krzyża, rzucił Jezusowi tekst: „miłego weekendu!”. Od kilku tygodni w każdą niedziele czytam mu Biblię dla dzieci. Wczoraj powiedział: „tylko już nie mów o tym, jak Pan Jezus umarł!”. Ostatnio powiesiłyśmy też w ich w pokoju obrazek z Matką Boską i małym Jezuskiem. Syn wypytywał, kto to jest, w końcu zapytał: „a jak się nazywa  tata Jezusa?” „Pan Bóg!”, odpowiedziałam. Strasznie się zdziwił.

Mogłaś jeszcze dodać, że Jezus ma też drugiego ojca, Józefa.

Magdalena: Rzeczywiście. Kurczę, nie pomyślałam, że Święta Rodzina też była nienormatywna!

Joanna i Magdalena w 2015 r. wzięły ślub w Portugalii. Mają czteroletniego syna i dwuletnią córkę. Mieszkają w Warszawie.


Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×