fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Świadomość ma znaczenie (KONY2012)

Nigdzie tematem krytyki nie było źródło i przyczyna powstania tej kampanii, którą są tysiące dzieci: zabitych, okaleczonych, zgwałconych, porwanych, które, jeśli przeżyły, to nigdy nie będą wolne od traumy ciągłego strachu. Nie spotkałem się z krytyką, która zdobyłaby się na krytyczną analizę słów chłopca, będącego inspiracją całej inicjatywy. Chłopca, który wolałby śmierć, niż życie na świecie, gdzie nie ma szans na edukację, na życie bez strachu, gdzie nie ma, zabitego na jego oczach, brata.

W minionym tygodniu w internecie pojawił się tzw. viral video – film, który w efekcie kuli śnieżnej rozprzestrzenił się po całym świecie poprzez portale społecznościowe i rozpalił niezwykle ważną dyskusję wszędzie tam, gdzie się pojawił. Film „KONY2012” jest elementem kampanii amerykańskiej organizacji pozarządowej, Invisible Children, która postawiła sobie za cel powstrzymanie zbrodniarza wojennego z Ugandy, Josepha Kony’ego i doprowadzenie do zakończenia bezcelowego terroru w tym rejonie Afryki. Terroru, którego głównymi ofiarami są dzieci. Do soboty wieczór film obejrzało ponad 80 milionów internautów na całym świecie. Film, oraz bardzo emocjonalna kampania, od razu spotkał się z ogromną krytyką, głównie ze strony ekspertów i akademii.
 
To właśnie skłoniło mnie do zabrania głosu, który miałby unaocznić głębszy problem i pewien moralny dylemat postawiony przed nami – widzami tego filmu. Dylemat, który w realiach aktywizacji społecznej nazywany jest „drogą rozumu”, wobec przeciwstawnej „drogi subiektywizmu”. Choć podział ten został zastosowany przez G. Pleyersa w teorii aktywizacji anty-systemowej, postanowiłem przywołać go i przy tej okazji. Fala krytyki, z którą mamy do czynienia w kontekście „KONY2012”, jest czymś zbliżonym do tego, co Pleyers nazwał „drogą rozumu”, a więc do aktywizacji kierowanej przez intelektualistów, którzy, często nieświadomie, stają się liderami danej sprawy, która, w dłuższej perspektywie, rozmywa się w technokratycznej strukturze, pozostając oderwaną od źródła.
Osią omawianej tu krytyki jest sama organizacja, stojąca za kampanią, której zarzuca się, że zbyt duże pieniądze przeznacza na materiały kampanijne, które można byłoby przeznaczyć na „dzieci w Afryce”, będące przecież przedmiotem tej kampanii, zamiast wydawać je na informowanie świata o ich beznadziejnej sytuacji. Ponadto podniesiono szereg zarzutów dowodzących, że ten półgodzinny film trywializuje i upraszcza bardzo skomplikowany (a jakże) kontekst konfliktu w tym zapalnym rejonie Afryki, przez co popada w subiektywną ocenę sytuacji, przesadza w ocenie działalności zbrodniarza, który, tak naprawdę, jest „małym pionkiem” i bardziej symptomem, niż przyczyną miejscowej przemocy. Oliwy do ognia dolał wątek wysłania w listopadzie ubiegłego roku amerykańskiej misji wojskowej, do którego doprowadziła presja tejże organizacji. Wywołało to lawinę krytyki za propagowanie amerykańskiego imperializmu, co w efekcie może doprowadzić do zaognienia wystarczająco problematycznej sytuacji. W końcu, zarzuca się twórcom kampanii absurd celu, jaki ma ona osiągnąć. Tym celem jest sprawienie, aby zbrodniarz stał się sławny na całym świecie, a dzięki temu zbrodnie, za którymi stoi. „Droga rozumu,” którą podąża krytyka, ma bowiem to do siebie, że wszystko próbuje zracjonalizować, ładniej i lepiej opisać, krytycznie ocenić, doszukać się słabych stron, byleby tylko nie popaść w subiektywizm i emocje. Te zaś budują popularność i siłę oddziaływania tej kampanii.
 
Kiedy natknąłem się na głosy krytyki, zaledwie po kilkudziesięciu minutach od obejrzenia filmu, pierwsze, co poczułem, to zażenowanie i zwątpienie. Oto powstało coś unikatowego, coś o niesamowicie silnym przekazie emocjonalnym, co mogłoby zmobilizować ludzi na całym świecie do zaangażowania się w ten humanitarny kryzys – jakim jest nie sama Uganda, ale ludzie dotknięci obłąkańczym terrorem. Moje zażenowanie spowodowała hipokryzja ludzi, którzy w głosach swojej krytyki podnosili, że „wszystko fajnie, tylko nie tędy droga”, „bo to wszystko upraszcza i wprowadza opinię w błąd; popieranie tego jest bardzo niebezpieczne”. Jednocześnie każdy z tych krytyków zgadza się, że „coś trzeba zrobić”, nie mówiąc jednak, co. Od tego momentu cały czas zadawałem sobie pytanie: „Co jest bardziej niebezpieczne od tego, że miliony na świecie zobaczą zbrodnie, staną murem za ofiarami, wpłyną na polityków, być może coś zmienią?”. Zażenowanie rosło wraz z rozwijającą się dyskusją na temat tego, jak film jest zrobiony, że pokrzywdzeni nie mają w nim za wiele głosu, że wyolbrzymia fakty, a w ogóle to jest tendencyjny. Cała akademia aż wrzała, wszyscy eksperci ruszyli do swoich komputerów, aby napisać przy ciepłej kawie o tym, jakie to wszystko „niebezpieczne” i „nieracjonalne”. Tak, jakby do tej pory wszystko było w porządku. Nigdzie tematem nie było źródło i przyczyna powstania tej kampanii, którą są tysiące dzieci: zabitych, okaleczonych, zgwałconych, porwanych, które, jeśli przeżyły, to nigdy nie będą wolne od traumy ciągłego strachu. Nie spotkałem się z krytyką, która zdobyłaby się na krytyczną analizę słów chłopca, będącego inspiracją całej inicjatywy. Chłopca, który wolałby śmierć, niż życie na świecie, gdzie nie ma szans na edukację, na życie bez strachu, gdzie już nie ma, zabitego na jego oczach, brata.
Ten film, oraz fala krytyki, jak w soczewce pokazują dylemat pomiędzy zaangażowaniem subiektywnym, bazującym na doświadczeniach i emocjach, niewolnym od uproszczeń i błędów, a zaangażowaniem racjonalnym, pozbawionym emocji, za to precyzyjnie dokładnym, mającym, niestety, bardzo mały posłuch. Do tej pory bowiem żadne konferencje, książki i odczyty, nie dotarły z tym samym przesłaniem do świadomości tak wielu ludzi. Warto skorzystać z okazji (sic!), jaką ta kampania stworzyła, aby poruszyć temat samego konfliktu i jego skomplikowanego kontekstu.
 
Konflikt w Ugandzie ciągnie się nieprzerwanie od dekolonizacji Afryki przez Imperium Brytyjskie w latach 60. ubiegłego wieku. Po uzyskaniu niepodległości w 1962 roku, Uganda po kilku latach demokratyzacji popadła w dyktaturę prezydenta Miltona Obote, obalonego przez Idi Amina, którego szerzej przedstawiać nie trzeba. Jednak trwający obecnie konflikt etniczny to pokłosie lub kontynuacja wydarzeń z tamtych lat. Amin w ciągu ośmiu lat zdołał doprowadzić do ludobójstwa kilkuset tysięcy ludzi, głównie mieszkańców północy: Acholi, ze względu na ich dużą reprezentację w armii, stanowiącej dla niego zagrożenie. Rzezie Amina wypędziły z kraju Azjatów i praktycznie zrujnowały rozwijającą się klasę kupiecką. Amina obalili, wspierani przez Tanzanię, emigranci, wśród nich obecny prezydent Museveni. Ten rządzi ową „jednopartyjną demokracją” nieprzerwanie od 1986 i w ostatnich dekadach był uznawany za, jak to określiła Madeleine Albright, „światło nadziei” dla regionu Wielkiego Jeziora. Na takie pochwały zasłużył sobie m.in. jedną z najbardziej skutecznych w Afryce kampanii przeciwko AIDS, a także zamienieniem zrujnowanej gospodarki w jedną z najbardziej obiecujących w regionie. To by było na tyle, jeśli chodzi o jego zasługi, które nikną jednak w obliczu udziału Ugandy w konfliktach etnicznych sąsiednich państw.
W 1994 wzajemne ludobójstwo Hutu i Tutsi wskrzesiło konflikt etniczny w regionie, który ciągnie się do dziś. Wojna w Rwandzie wywołała pośrednio pierwszą wojnę domową w Kongu, do której czynnie włączyły się Rwanda i Uganda, rządzona przez Museveniego. Historia powtórzyła się w 1998, doprowadzając do najkrwawszego od drugiej wojny światowej konfliktu, w wyniku którego do 2008 roku śmierć poniosło 5,4 milionów ludzi (dane za Simon Fraser University). Do tego przerażającego obrazu dodać należy ciągnącą się od lat 80. wojnę w Sudanie, której stroną jest Ludowa Armia Wyzwolenia Sudanu, wspierana przez rząd Museveniego. W odwecie za udzielane jej poparcie, rząd w Chartumie wspiera po cichu Armię Bożego Oporu, organizację „terrorystyczną”, działającą na terenie Ugandy, a obecnie głównie w Republice Środkowo-Afrykańskiej, Kongu i Południowym Sudanie. Jej lider, Joseph Kony, samozwańczy mesjasz Acholi, kieruje ruchem, który nie ma żadnego politycznego celu poza obłąkańczą walką, do której rekrutuje głównie dzieci. Od 1986 roku Kony i ABO porwali co najmniej 40 tysięcy dzieci, chłopców wcielając do swojej armii, a dziewczynek używając jako niewolnic (także seksualnych). W wyniku kampanii rządu w Kampali przeciwko Kony’emu, ABO nasiliła swoje działania i przemoc, siejąc jeszcze większy terror w tym, splamionym już od lat krwią, regionie. W ostatnich sześciu latach ABO skierowała działania do północno-wschodniego Konga, a także pogranicza RŚA i Południowego Sudanu, w związku z czym zwaśnione od lat państwa prowadzą od 2008 wspólne działania, mające na celu powstrzymania ABO. Tylko w ciągu ostatnich czterech lat na skutek działalności ABO blisko 3,5 tys. cywili poniosło śmierć, a kilkaset tysięcy zostało przesiedlonych.
 
W 2011 roku na skutek presji społecznej administracja Obamy wysłała stuosobowy personel wojskowy, mający wspomóc poszukiwania dowódców ABO i powstrzymanie terroru. Wbrew powszechnym doniesieniom mediów, amerykański personel był w te wysiłki zaangażowany już wcześniej, jednak, z uwagi na brak efektów tej współpracy, zostało to skutecznie wyciszone. W odpowiedzi na wniosek Kampali z 2003 roku, Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze wydał w 2005 roku nakaz aresztowania Kony’ego oraz czterech innych dowódców ABO na podstawie 33 udokumentowanych przypadków zbrodni wojennych i zbrodni przeciw ludzkości.
Opinie krytyków i ekspertów skupiają się na źródłach ropy odkrytych w rejonie Jeziora Alberta, które mogą być wyjaśnieniem zaskakującej decyzji o skierowaniu amerykańskiego personelu do Ugandy. Podejrzewa się również, że Ameryka ma interes we wspieraniu Ugandy, gdyż ta poświęca się w walce z somalijskimi bojówkami islamistycznymi al-Shabaab, które odpowiadają również za ataki w samej Kampali. Tych podejrzeń i możliwych teorii jest na pewno więcej, jednak wszystkie ewidentnie skupiają się na politycznych aspektach tej sytuacji. Moja znajoma, pochodząca z Kamerunu, znająca jednak temat od lat, będąc zaangażowaną w zwalczanie udziału dzieci w konflikty zbrojne, zwróciła uwagę, że cały ten rwetes odwraca całkowicie ideę filmu, którą nie jest upolitycznianie tej sprawy. Organizacje takie, jak ta stojąca za „KONY2012”, skupiają się bowiem na dzieciach, ofiarach tych konfliktów, a nie na polityce. Oczywiście znajdą się tacy, dla których globalny apel o powstrzymanie zbrodniarzy wojennych, począwszy od Kony’ego, jest sprawą polityczną. Jednak im bardziej ta sprawa taką się staje, a w tym kierunku idą głosy krytyków filmu, tym szybciej ludzie o niej zapomną. Stawką jest zaś sytuacja, w której dzieci kładą się codziennie spać w strachu, że obudzi ich broń przystawiona do skroni lub martwi rodzice na podłodze – wyjaśniła mi inna osoba pochodząca z Ugandy, która uciekła do Wielkiej Brytanii właśnie na skutek terroru ABO, pozostawiając całą rodzinę w ojczyźnie.
 
Ostatecznie wątkiem nieobecnym w krytyce była nadzieja na to, że kolejni zbrodniarze będą postawieni przed MTK w Hadze. Tak, jak to miało miejsce z Jean-Pierre’m Bembą z Republiki Środkowo Afrykańskiej, którego proces właśnie toczy się w Hadze. Dlatego dziwić może deprecjonowanie akcji, których celem jest budowanie świadomości o zbrodniach, ofiarach czy ich oprawcach. Bez takich działań nie byłoby sukcesów tzw. Komisji Prawdy i Pojednania. Jedna z nich, w Sierra Leone, doprowadziła do zatrzymania i postawienia przed sądem odpowiedzialnego za zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciw ludzkości, byłego prezydenta Liberii Charlesa Taylora, czekającego obecnie w Hadze na wyrok. Te argumenty są jednak oparte bardziej na nadziei, która, jak wiadomo, nie jest matką rozumu. Dlatego również żaden krytyk nie zaryzykuje optymistycznego stwierdzenia co do skutków, jakie ta kampania mogłaby przynieść. Takim skutkiem mogłoby być choćby zwrócenie uwagi na rolę Międzynarodowego Trybunału Karnego, którego jurysdykcji nie uznaje blisko 70 państw, na czele z USA. Energia i entuzjazm, jaką wskrzesiła już ta kampania, mogłaby zostać wykorzystana do wywarcia presji na polityków, aby uznać jurysdykcję MTK i podpisać Traktat Rzymski. We mnie ten film obudził właśnie taką nadzieję, że gdyby udało się zatrzymać Kony’ego i postawić jego, oraz pozostałych trzech oskarżonych (piąty nie żyje), przed trybunałem w Hadze, to żylibyśmy w odrobinę lepszym świecie.
 
Reasumując, warto zauważyć, że wszyscy jesteśmy podatni na tendencję do szybkiego oceniania i krytykowania rzeczy takimi, jakie je chcemy widzieć, siedząc wygodnie w fotelu przed telewizorem, komputerem czy gazetą (autor nie jest bynajmniej od tego wolny); mamy do tego oczywiście niepisane prawo. Rzadko zadajemy sobie jednak krytyczne pytanie: co ja bym zrobił, będąc w takiej sytuacji?; poznając na własne oczy podobne historie lub, co gorsza, doświadczając ich samemu? Najczęściej zdarza się bowiem, że ta tendencja mija nam, gdy sami znajdziemy się w krytycznej sytuacji. Wówczas stajemy w opozycji do tzw. drogi rozumu. Najtrudniejszym dla ludzi doświadczanych, jak mówi świadek z Ugandy, jest bycie osamotnionym w tym doświadczeniu, o którym mało kto słyszał. Dlatego nasza bezinteresowna i rzekomo bezcelowa świadomość ma znaczenie.
 
PS Dla zainteresowanych sprawą Kony’ego, prowadzoną przed MTK w Hadze.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×