Tekst jest dostępny również w wersji audio. Czyta Bartosz Cheda.
Kilkunastu wolontariuszy ustawiło się w rzędzie na długim drewnianym pomoście. Pomimo poranka słońce świeciło już na tyle mocno, że całą operację trzeba było przeprowadzić możliwie szybko – inaczej niektórzy zaczęliby mdleć z gorąca. Koordynator projektu podszedł do każdego z uczestników, wręczając planszę ze zdjęciem. Tak zaczęła się historyczna rekonstrukcja suszy. Wolontariusze zeszli z pomostu i pomknęli, każdy w inny kąt jeziora, oddaleni od siebie czasem nawet o kilkaset metrów. Za nimi ruszył fotograf, pilnujący by miejsca, w których stanęli, odpowiadały tym z trzymanych przez nich zdjęć.
Ta opowieść wydaje się na pierwszy rzut oka zawierać przynajmniej kilka sprzeczności. Jak można stać w wielkim jeziorze? I pozować przy tym do zdjęć? Z wielkimi kartonami w rękach? W normalnych warunkach można by to uznać za niespecjalnie spójny opis artystycznego happeningu. Tylko że warunki na dawnym jeziorze Laguna de Aculeo normalne nie są.
Położony w środkowym Chile, nieco ponad 70 kilometrów od stolicy kraju – Santiago, akwen był przez setki lat jednym z najważniejszych źródeł słodkiej wody dla lokalnych populacji – najpierw rdzennych Mapuczy, potem europejskich kolonizatorów, wreszcie – współczesnych Chilijczyków. Był, bo w 2018 roku oficjalnie przestał istnieć jako zbiornik wodny. Laguna wyschła zupełnie, dzisiaj jest wielkim na 12 kilometrów kwadratowych pustynnym obszarem, po którym prędzej niż pływać łódką można przejechać się samochodem terenowym.
Na tragedię laguny chciał zwrócić uwagę chilijski oddział Greenpeace, organizując przywołany wyżej happening. Fotografie wolontariuszy miały pokazać kontrast pomiędzy tym, co było, a dzisiejszą rzeczywistością. Każdy z nich stawał w miejscu uwiecznionym na zdjęciu z czasów, w których jezioro było jeszcze pełne wody. Teraz, w 13 roku suszy jest ona co najwyżej mglistym wspomnieniem.
Choć akurat historia Laguna de Aculeo jest jedną z bardziej drastycznych ilustracji chilijskich problemów z suszą, sytuacja w innych częściach kraju jest niewiele lepsza. Według danych UN-Habitat, agencji Narodów Zjednoczonych do spraw obszarów zamieszkałych przez ludzi, milion mieszkańców tego kraju nie ma regularnego dostępu do wody pitnej. Oczywistym winowajcą tej sytuacji jest katastrofa klimatyczna. Tylko w ciągu ostatnich kilkunastu lat średnie temperatury w Chile podniosły się o jeden stopień Celsjusza, do 2050 roku wzrosną o kolejne 1,5-1,7 stopnia. Coraz rzadziej pada tam deszcz. W centralnej, najgęściej zaludnionej części kraju, w której mieszka blisko dwie trzecie Chilijczyków, opady zmniejszyły się aż o 30 procent na przestrzeni zaledwie 10 lat. Zmieniający się klimat nie daje jednak wszystkich odpowiedzi na pytania o znikającą wodę. Znaczną ich część znaleźć można za to w najnowszej historii chilijskiego neoliberalizmu.
Święta własność wody
Po zamachu stanu zainicjowanym 11 września 1973 roku przez wojsko pod przywództwem generała Augusto Pinocheta Chile stopniowo stawało się wolnorynkową utopią. Pod rządami junty i jej cywilnych ideologów, na czele z bratem poprzedniego prezydenta kraju, José Piñerą, kraj ten w najbardziej zaawansowany sposób wcielił w życie zasady deregulacji, prywatyzacji i minimalnego zaangażowania państwa w gospodarkę. Dokumentem o znaczeniu formacyjnym była w tym zakresie przygotowana przez Piñerę ustawa zasadnicza, przyjęta w referendum 1980 roku i wprowadzona w życie rok później. Kierujący wówczas resortem pracy i polityki społecznej ekonomista nazwał ją „konstytucją wolności”, na cześć jednej z najważniejszych prac swojego ideologicznego mistrza, Augusta Friedricha von Hayeka. Oprócz prawd z jego punktu widzenia oczywistych, jak nadrzędna rola rynku czy świętość własności prywatnej, konstytucja ta zawierała szereg praw niespotykanych w innych tego typu dokumentach nigdzie na świecie. Jednym z nich było prawo do posiadania na własność zasobów wodnych. Innymi słowy, od nieco ponad czterech dekad, woda jest w Chile najzwyklejszym dobrem rynkowym, podlegającym zasadom wolnego obrotu. „Konstytucja wolności” pozwoliła prywatnym podmiotom nabywać tereny, na których znajdują się ujęcia wody pitnej, jej zbiorniki, cieki wodne, a więc nawet rzeki czy jeziora. Woda, jako dobro znajdujące się na tym obszarze, wchodziła w jego skład, a więc właściciel terenu mógł nią rozporządzać w dowolny sposób. W czasach dyktatury taki paradygmat uzasadniany był na dwa sposoby. Po pierwsze, Piñera chciał za wszelką cenę uniemożliwić jakiekolwiek formy kolektywizacji ziemi czy zbiorowej własności zasobów naturalnych. Tych rozwiązań nienawidził programowo, bo były postulatami rządu Jedności Ludowej, którym kierował Salvador Allende i który dyktatura obaliła przemocą. Po drugie, pinochetyści zakładali, że prywatyzacja wody będzie stymulować rozwój gospodarczy, zwłaszcza w biedniejszej, rolniczej części kraju. Swobodne zarządzanie nią miało pozwolić, w myśli dogmatu leseferyzmu, na obudzenie w Chilijczykach genu przedsiębiorczości.
To tutaj znajdują się teoretyczne podstawy tamtejszego kryzysu w dostępie do wody pitnej. Sam fakt prywatyzacji nie musiał doprowadzić do takich wynaturzeń, jakie dziś istnieją w Chile. Przy odpowiednim nadzorze instytucji państwowych, strategicznym podejściu do wody jako surowca wpływającego na bezpieczeństwo i zdrowie publiczne oraz przede wszystkim – działaniach antymonopolowych można było uniknąć sytuacji, w której dostępu do wody na co dzień nie ma co dwudziesty Chilijczyk, a w momentach ekstremalnej suszy – nawet co dziesiąty. Zamiast tego stworzono warunki do wyhodowania na wodzie gigantycznych fortun, co pogłębiło wzrost i tak znaczących nierówności społecznych.
Chile powszechnie – i zgodnie z prawdą – postrzegane jest jako kraj bogaty jak na warunki Ameryki Łacińskiej. Państwo to notuje drugie najwyższe PKB na mieszkańca w całym regionie, lepiej – przynajmniej według pobieżnych statystyk – żyje się tylko przeciętnemu mieszkańcowi Urugwaju. Ten relatywny dobrostan przypisywany jest często zyskom z eksportu miedzi, w ostatnich latach rosnącemu zwłaszcza dzięki współpracy handlowej z Chinami. Miedź jednak już dawno przestała być jedynym źródłem chilijskiego bogactwa. Po pierwsze dlatego, że zyski z jej sprzedaży na globalnych rynkach nie trafiają w całości do budżetu. Po transformacji ustrojowej z przełomu lat 80. i 90. aż 10 procent zarobionych na tym surowcu pieniędzy zagwarantowały sobie siły zbrojne, wtedy dowodzone wciąż przez Augusto Pinocheta. To był prawnie usankcjonowany haracz, który prodemokratyczny obóz był gotów zapłacić za obietnicę zaakceptowania przez Pinocheta pokojowej transformacji demokratycznej i pozostania wojska w barakach, nawet jeśli na późniejszym etapie sytuacja w kraju miałaby wyglądać inaczej, niż mundurowi by sobie tego życzyli.
Drugim czynnikiem jest rosnący w ostatnich trzydziestu latach udział rolnictwa przemysłowego w chilijskiej gospodarce. Dzisiaj, jak wskazują dane tamtejszej administracji prezydenckiej, 28 procent chilijskiego handlu zagranicznego stanowi żywność, a przychody z tego sektora odpowiadają za 11 procent PKB. Czym więc stoi Chile, jeśli nie miedzią? Kraj jest dziś największym na świecie producentem i eksporterem winogron stołowych (większość z tych, które kupują w supermarketach również polscy konsumenci, pochodzi właśnie z południa Ameryki Łacińskiej). Do tego dochodzą wiśnie oraz suszone owoce, przede wszystkim jabłka, w ostatnich latach coraz bardziej popularne na Globalnej Północy. I wreszcie – avocado. Owoc-symbol pokolenia millenialsów, przestereotypizowany do granic możliwości. Ale przede wszystkim – bijący rekordy popularności, co jest o tyle istotne, że jego produkcja pochłania niewyobrażalne ilości wody.
Całość procesu produkcyjnego jednego tylko owocu avocado konsumuje aż 70 litrów wody pitnej. Przy założeniu, że średnia waga pojedynczego avocado to między 100 a 150 g, jeden kilogram wymaga nawet do 700 litrów wody. Dla porównania – siedmiominutowy prysznic zużywa do 60 litrów wody, jeden cykl mycia naczyń w zmywarce – od 9 do 12 litrów, pralka w przeciętnym programie prania codziennego – maksymalnie 80 litrów. Co więcej, w przypadku avocado mowa tu jedynie o wodzie używanej w samym rolnictwie, bez dodatkowego mycia po transporcie, które często ma miejsce w firmach pośredniczących w handlu żywnością. Jeśli przemnożyć to przez 220 tysięcy ton, a dokładnie tyle tego owocu wyprodukowano i wyeksportowano z Chile tylko w 2021 roku, łatwo zrozumieć skalę zużycia tego surowca i wywołany przez nią ogólny kryzys w zaopatrzeniu w wodę. Do tego dochodzi 100 tysięcy. ton produkowanych na rynek wewnętrzny, co też jest niemałą liczbą. I niemożliwą do zignorowania, bo avocado jest głęboko zakorzenione w chilijskiej kuchni i życiu codziennym. Znane tam pod nazwą palta, w wielu podstawowych daniach występuje jako źródło tłuszczu w roli podobnej do tej, którą w Europie odgrywa masło. Jak pokazują dane amerykańskiego Departamentu Rolnictwa, produkcja avocado w Chile wzrosła w ciągu ostatnich dwóch lat o rekordowe 57 procent Waszyngtońscy analitycy przypisują tę zmianę „sprzyjającym warunkom klimatycznym”. I faktycznie, zimy są coraz cieplejsze, przymrozki się nie zdarzają, dłużej jest gorąco. Ale już to, że chilijski plantatorzy mają niemal nielimitowany dostęp do fundamentalnie ważnej w tym procesie wody pitnej, kwestią warunków klimatycznych nie jest już ani trochę.
Polityka na miarę możliwości
W niektórych regionach w Chile rolnictwo pochłania dziś aż 80, a nawet 90 procent dostępnej wody pitnej. W pełni legalnie, bo prawo do handlu wodą jest przecież wolnością obywatelską chronioną przez wciąż obowiązującą ustawę zasadniczą. Choć wiele z jej zapisów było stopniowo zmienianych po upadku dyktatury w 1989 roku, to ogólny wydźwięk tego dokumentu pozostał nienaruszony. To wciąż konstytucja traktująca neoliberalną doktrynę jak jedyny dopuszczalny format stosunków ekonomicznych i społecznych. Jej całkowite odrzucenie nie było nikomu na rękę nawet po transformacji. Wywodzący się z tęczowej (z powodu swojego symbolu wyborczego), eklektycznej (od socjalistów po chadeków) koalicji zrzeszonej pod antypinochetowskim hasłem „NO!” liderzy demokratycznego Chile wprowadzili wolne wybory, wyrzucili wojskowych z cywilnych urzędów i rozpoczęli mozolny, bolesny proces rekoncyliacji po latach tortur i prześladowań. W kwestii zmiany, choćby stopniowej, paradygmatów ekonomicznych nie zrobili jednak nic. W pierwszych latach demokratycznej rzeczywistości tę niechęć dało się jeszcze usprawiedliwiać strachem przed ponownym przewrotem wojskowym. Obawą, by przypadkiem nie naruszyć interesów konserwatywnego mieszczaństwa, wciąż wierzącego w słuszność działań Pinocheta. W końcu Chile odrzuciło jego władzę większością, ale wcale nie przytłaczającą: 55 do 44 procent. Największe przedsiębiorstwa, ogromne nawet jak na Europę czy USA fortuny, sprywatyzowane dobra publiczne, takie jak edukacja czy transport publiczny – wszystko pozostawało w rękach prawicy, tej post-pinochetowskiej albo wręcz nadal przyklejonej do byłego dyktatora. Z tego środowiska wywodzi się Sebastian Piñera, dwukrotny prezydent Chile i brat Jose Piñery, twórcy „konstytucji wolności”. To on wprowadził do kraju karty kredytowe, potem rozwijał sprywatyzowane siłą w pierwszych latach dyktatury biznesy, między innymi telekomy i linie lotnicze. Dziś Harvard Business Review szacuje jego osobisty majątek na 3 mld dolarów.
Historii bliźniaczych do tej jest w tamtejszej polityce mnóstwo, bo Chile to kraj niezwykle dynastyczny, w którym elity – niezależnie od ich ideologicznej orientacji – są bardzo zamknięte, wręcz wsobne na modłę średniowieczną. Co równie ważne, rozsiadają się od dziesiątek lat jednocześnie na politycznych tronach, finansowych fotelach prezesów, a czasem i przy ołtarzach. Te same rodziny, które w drugiej połowie lat 80. zawiązały pakt na rzecz demokracji, zaraz po jej ustanowieniu stworzyły umowę z drugą stroną sporu. Umowę, którą nazwać można wzajemnym paktem o doktrynalnej nieagresji. Obowiązkowe jest w tym miejscu podkreślenie, że nie był to ani kompromis zgniły, ani bezpodstawny. Wręcz przeciwnie – w swoim miejscu i czasie był prawdopodobnie najlepszym możliwym rozwiązaniem dla Chile, przynajmniej jeśli przyjąć definicję polityki według amerykańskiego naukowca społecznego Harolda Laswella, który określił ją „podejmowaniem decyzji w ramach tego, co realne”. Wojskowi zaakceptowali demokratyczne reguły gry, oddali władzę, powstrzymali rządzę zemsty za przegrane referendum. Transformacja odbyła się bez rozlewu krwi, co w kraju naznaczonym śmiercią 30 tysięcy współobywateli za ich poglądy polityczne wydawało się scenariuszem nieprawdopodobnym. Pogłębianie demokracji odbywało się stopniowo, choć systematycznie. Oczywiście – dla wielu za wolno, choć inni woleli nie ryzykować. Wszystko wtedy w Chile działo się tak, jak w swoim inauguracyjnym przemówieniu zapowiedział to pierwszy prezydent ery post-pinonchetowskiej, Patricio Aylwin: „mediados de lo posible”. W miarę możliwości tego, co realne.
To, co broniło się w pierwszych latach demokracji, traciło legitymizację tym bardziej, im więcej czasu upływało od zmiany ustrojowej. Paradygmaty jednak nie drgnęły, zwłaszcza w gospodarce. I w tym właśnie chyba zawiera się esencja trudności, które ze zrozumieniem chilijskiego casusu mają w Europie niemal wszyscy. Mieszkając w Chile, rozmawiając z Chilijczykami, badając historię i polityczność tego kraju człowiek orientuje się bardzo szybko – a przynajmniej powinien – o różnicach na poziomie definicyjnym. Mówiąc o dyktaturze, w Polsce i większości krajów tej części świata myślimy o systemie władzy politycznej, wobec którego doktryna ekonomiczna jest co najwyżej wtórna. Na myśl przychodzą nam skojarzenia z siłowym zamachem stanu, rządami wojskowych, godziną policyjną, brakiem pluralizmu politycznego, szerokimi represjami. Zastanawiające jest jednak to, że nie myślimy przy tym o innych dziedzinach życia, jakby polityczna przemoc się na nie nie rozlewała. Krótko mówiąc, dyktatura to ustrój polityczny. Niemożliwe jest więc dla nas określenie tym mianem kraju, który na płaszczyźnie politycznej spełnia wszystkie demokratyczne warunki. Przeprowadza wolne wybory, rejestruje różne ideowo partie polityczne, pozwala na działalność wolnych mediów. Chilijczycy pojęcie to rozpatrują znacznie szerzej. Dla nich dyktatura może mieć – i często ma – również wymiar ekonomiczny. Dominującą doktrynę relacji materialnych też nierzadko przecież narzuca się siłą i kontroluje poprzez przemoc, nawet jeśli wokół panuje duch ogólnego demokratycznego współżycia i obywatelskich wolności gwarantowanych prawem. Chilijczycy rozumieją bowiem, że przemoc ta nie zawsze manifestuje się mundurem czy lufą karabinu.
(Nie)dokończona transformacja
Dlatego wielu w Chile mówi dziś, że tamtejsza transformacja ustrojowa była co najwyżej połowiczna. W przestrzeni gospodarczej nie zaszła bowiem prawie w ogóle, co doskonale widać na przykładzie wody. Choć prawo do obracania nią jak dobrem rynkowym w konstytucji zapisał na początku lat 80. Jose Piñera, to cały sektor gospodarki w pełni sprywatyzowano dopiero w 1998 roku, już po transformacji politycznej, za prezydentury Eduardo Freia, chadeka z jednej z najbardziej wpływowych politycznych dynastii w historii Chile. Frei był jednym z kluczowych liderów pro-demokratycznej opozycji, osobiście wielokrotnie negocjował warunki transformacji z Pinochetem. Kiedy sam został prezydentem, pozostał wierny wielu ideom z epoki generała, choć świat, a w nim Chile, mocno się zmieniły. Właśnie dzięki niemu od 1998 roku to prywatne spółki zaopatrują Chilijczyków w wodę. Wtedy to w życie weszła ustawa wprowadzająca system koncesji na zarządzanie źródłami wody. Jedyną rolą, jaką w tym zakresie zostawiło sobie chilijskie państwo, to możliwość odmowy na wydanie takiej koncesji – co zdarza się niezwykle rzadko. W dodatku koncesje te są bezpłatne, więc trudno taki ruch uzasadniać chociażby wpływami do budżetu. Rynek ten nie jest więc w żaden sposób regulowany – z kilku przyczyn. Po pierwsze, państwo wycofało się z niego w całości. Po drugie, z czysto teoretycznego punktu widzenia ciężko jest wyobrazić sobie w tym obszarze uczciwą rynkową konkurencję. Bo jak miałaby wyglądać? Firmy budowałyby własne sieci kanalizacyjne? Oferowałyby sprzedaż wiązaną, woda w pakiecie z innym produktem? Taryfy rodzinne, dla studentów, dla emerytów? Lepsza woda dla bogatych, gorszej jakości dla ubogich? Gwarancja dostępu nawet w czasie burz, powodzi i suszy? Woda jest przecież surowcem niezbędnym do podtrzymywania życia z biologicznego punktu widzenia, korzystać z niej będzie każdy, zawsze. Oddanie jej w ręce zaledwie kilku przedsiębiorstw, które kierują się wyłącznie zasadą maksymalizacji zysków było ze strony chilijskich władz posunięciem narażającym zdrowie i życie milionów własnych obywateli.
Sprawowanie przez prywatne podmioty całkowitej kontroli nad zasobami wodnymi nic więc nie kosztuje i jest jeszcze chronione przez konstytucję. Ten aspekt kapitalizmu w Chile doprowadził do niespotykanych wynaturzeń. Dobrze ilustruje to kwestia dostępu do wody w stolicy kraju Santiago de Chile, olbrzymiej, rozlazłej metropolii, w której według różnych szacunków mieszka od 6,5 do nawet 8 mln Chilijczyków, czyli około jedna trzecia populacji kraju. Zdecydowana większość z nich wodę otrzymuje od spółki Aguas Andinas, której właścicielem jest globalny konglomerat wodny Suez. To holding wywodzący się z Francji, ale działający na wszystkich zamieszkałych kontynentach. Na co dzień zaopatruje w wodę 135 mln ludzi, zarabiając na tym 9,7 mld euro rocznie – jak wynika z danych raportu Global Water Intelligence. W stolicy Chile Aguas Andinas mają monopol, bo dostarczają wodę praktycznie wszystkim, którzy mają do niej stały dostęp. Aguas Andinas kontroluje samą wodę, ale korzysta z miejskiej infrastruktury, dlatego technicznie to władze publiczne podejmują decyzje o ewentualnym wstrzymaniu dostaw. Spółka jedynie informuje miasto, czy wody będzie wystarczająco dużo, żeby zaspokoić zapotrzebowanie. Jeśli nie – zadaniem władz jest rozwiązanie tego problemu. Jakie by nie było, nigdy nie obejmie wszystkich mieszkańców stolicy. Milion z nich, którzy według statystyk są poza obszarem działania spółki, to osoby, do których wodę i tak dowozić trzeba beczkowozami – nie tylko w czasie suszy.
A ta w 2022 roku przyjęła szczególnie ciężką formę. 11 kwietnia władze Santiago ogłosiły czterostopniowy plan racjonowania wody w kranach. W zależności od aktualnej sytuacji w zbiornikach zaopatrujących miasto, przede wszystkim tych położonych w pobliskich górach, oraz poziomu wody w stołecznych rzekach Maipo i Mapocho, obowiązywać będzie jeden z kolorowych stopni alarmowych – od zielonego do czerwonego. Ten ostatni oznacza całkowite odcięcie dopływu wody, czyli suche krany. Obejmie obszary miasta rotacyjnie, co 4, 6 lub 12 dni. W najgorszym możliwym scenariuszu bez wody dziennie pozostawać będzie nawet do 1,7 mln osób. To jednak wszystko odbiorcy detaliczni, ewentualnie duże podmioty, jak szkoły czy szpitale. Racjonowanie wody nie obejmie wielkich gospodarstw rolnych, bo przecież nie znajdują się one na terenie miasta. A w dodatku korzystają z własnych, prywatnych źródeł wody, do których prawo dała im konstytucja.
Nierzadko więc rolniczy potentaci zmieniają geografię i środowisko tak, by susza ich nie dotykała. Dokładnie stąd wzięła się tragedia Laguny de Aculeo. Jezioro wyschło, bo woda z zasilających je rzek została skierowana na prywatne plantacje. Nie było jej więc ani z dopływów, ani z coraz rzadszego deszczu. W tym samym czasie rosła produkcja avocado, tak samo jak zyski zaangażowanych w nią przedsiębiorców.
Podręcznikowym przykładem zamknięcia elit, sprywatyzowania całej domeny publicznej i nienaruszalności interesów post-pinochetowskiej prawicy jest postać Antonio Walkera, ministra rolnictwa w administracji Sebastiana Piñery. Walker łączył funkcję szefa resortu odpowiedzialnego za produkcję żywności z byciem jednym z jej największych wytwórców. Według wyliczeń portalu El Mostrador należące do niego gospodarstwa zużywają 29 tysięcy litrów wody na sekundę. A w czasie swojej kadencji w rządzie bardzo ochoczo bronił deregulacji, sugerując wręcz, że susza jest problemem wymyślonym przez lewicową opozycję.
Grób neoliberalizmu
Czy Chile jest w stanie wydostać się z tej spirali wynaturzonego kapitalizmu? Jeszcze kilkanaście miesięcy temu wielu miało nadzieję, że tak. Przez kraj przetaczała się fala protestów społecznych, które można było interpretować jako votum nieufności dla całej klasy politycznej i których celem było unieważnienie post-transformacyjnego kompromisu. Ulica odrzucała polityków, chciała władzy dla obywateli. Na fali tego entuzjazmu doszło do referendum konstytucyjnego i wybrania nowego ciała – konstytuanty, które ma napisać przyszłą ustawę zasadniczą. Jej projekt został zresztą już zaprezentowany. 4 lipca w parlamencie przedstawiono 388 artykułów nowej ustawy zasadniczej, w tym jeden szczególnie ważny, definiujący wodę jako dobro powszechne i niekomercjalizowalne.
Nowy jest też prezydent, lewicowy działacz Gabriel Boric, najmłodszy w historii Chile, zaledwie 36-letni. W polityce wielkiego doświadczenia nie ma, bo zdobywał je gdzie indziej. Był studenckim liderem, miejskim aktywistą, postacią znaną na szczeblu ogólnokrajowym, choć poza głównym nurtem debaty publicznej. Po prezydenturę szedł w ubiegłym roku z chwytliwym sloganem mówiącym, że jeśli Chile jest kolebką neoliberalizmu, on sprawi, że stanie się też jego grobem. Wszystko szło więc we właściwym kierunku, dopóki dawnym aktywistom, działaczom społecznym czy wykładowcom nie przyszło uprawiać realnej polityki. Choć wybory do konstytuanty zakończyły się klęską tradycyjnych partii, nowe formacje szybko zaczęły replikować ich strategie. Anty-elita stała się elitą. A Boric szybko przekonał się, że postulatami antysystemowymi dobrze jest żonglować na wiecach, czasem da się też dzięki nim wygrać wybory, ale dużo trudniej za ich pomocą sprawować władzę.
Dziś prezydent jest najmniej popularnym politykiem swojej własnej administracji. Dobrze ocenia go 44 procent respondentów, źle – 47. To i tak przyzwoity wynik, w maju ta druga liczba dochodziła nawet do 57 procent. Tylko 42 procent Chilijczyków popiera też projekt nowej konstytucji, a referendum w sprawie jej przyjęcia odbędzie się już 4 września. Przede wszystkim jednak wobec Boricia pojawiają się zarzuty ze strony tych, z którymi jeszcze niedawno stał na ulicznej barykadzie. Zwłaszcza aktywiści ekologiczni krzyczą, że sprzedał się starym elitom, że za łatwo chodzi na kompromisy. Że jest Amarillo, Żółty, co jest kolorem zdrady. Nowy prezydent próbuje realizować swoje kampanijne postulaty, ale napotyka na bariery, głównie ekonomiczne i strukturalne. Większości z nich nie jest w stanie pokonać, bo jego kraj nie jest wyspą, cierpi na te same problemy gospodarcze, co reszta świata. Gabriel Boric boleśnie uczy się więc tego, co wiedział Patricio Aylwin i wszyscy pierwsi demokraci – że wszędzie, nawet w Chile, polityka istnieje tylko w ramach tego, co realne.