Stara "Miłość" nie rdzewieje
Michael Haneke to reżyser niewątpliwie wybitny, ale także bardzo zimny i zazwyczaj kręcący swoje filmy w sposób wykluczający odbiorcę z udziału. Przystępując do pokazu jego najnowszego filmu „Miłość” miałem więc obawy, że dane mi będzie obcować z dziełem jednocześnie wspaniałym i nieco odpychającym. Na szczęście nie miałem do końca racji.
Jest to historia dwójki ludzi, którzy spędzili ze sobą kilkadziesiąt lat jako małżeństwo. I oto pewnego dnia Anne doznaje wylewu i praktycznie traci kontakt ze światem, co dla Georgesa jest doświadczeniem tragicznym, ale nie dobijającym. Ponieważ mimo upływu lat nadal kocha on swoją żonę tak samo mocno, od tej pory będzie się nią zajmować, chociaż sam jest bliżej końca swojego życia, niż jego początku.
Najwspanialsza w obrazie Hanekego jest, jak zawsze zresztą, możliwość bardzo różnorakiej interpretacji tego, co się ogląda. Georges, który z jednej strony toczy heroiczny bój, poświęcając się dla ukochanej osoby, w tym samym czasie cierpi, nie chce pogodzić się z nieubłaganym losem, a nawet jest zły na żonę, choć to oczywiste, że zaistniała sytuacja nie jest jej winą. Widz znajdzie w filmie kilka znakomitych scen, jedną szokującą i kompletnie wytrącającą widza z równowagi (której nie zdradzę), inną bardzo symboliczną – Georges próbuje złapać gołębia, który wpada do jego mieszkania, a gdy mu się to za którymś razem udaje, w końcu wypuszcza go na wolność. Bez problemu można to odnieść do jego relacji z umierającą żoną.
Haneke nieco złagodził swój zimny styl. Są w „Miłości” momenty wzruszające, są też takie, kiedy można zaśmiać się razem z bohaterami. Co się jednak nie zmieniło, to bardzo charakterystyczne dla tego reżysera stosowanie długich ujęć, powodujące, iż obraz rozwija się bardzo niespiesznie (ale czy właśnie nie powinno tak być? Bohaterowie nie mają się gdzie spieszyć, chcą korzystać z całego czasu, jaki jest im dany). Podejrzewam, że niektórych widzów może znudzić taki sposób narracji, jednak według mnie osiąga on swój cel, jakim jest skupienie się na przedstawionych wydarzeniach, możliwość zastanowienia się oraz zauważeniu detali, drobnych gestów, które sprawiają, że relacja między dwojgiem ludzi staje się jeszcze bardziej wielowymiarowa.
Nie jest żadnym zaskoczeniem, że również aktorstwo stoi na najwyższym poziomie. Zarówno Jean-Louis Trintignant, jak i Emmanuelle Riva są w swoich rolach znakomici, tak samo zresztą, jak grająca ich córkę Isabelle Huppert (która zagrała pamiętną rolę w innym filmie Hanekego, pt. „Pianistka”). Bez ich zaangażowania i fantastycznych kreacji całe przedsięwzięcie po prostu nie mogłoby się powieść.
Wielką zasługą Hanekego jest także to, że wziął na warsztat tak ciekawy i coraz bardziej aktualny temat. Już teraz coraz częściej mówi się o tym, że społeczeństwa się starzeją, co rodzi różnego rodzaju pytania. Kto ma zajmować się starymi, często schorowanymi ludźmi? Czy to rodzina musi się poświęcać, czy też lepszym wyborem jest wysłanie takich osób do specjalistycznych ośrodków? Również problem eutanazji będzie prawdopodobnie coraz częściej poruszany. Haneke nie daje odpowiedzi na wszystkie wątpliwości. W swoim filmie pokazuje, w sposób zniuansowany i niejednoznaczny, jak ciężkie są to wybory, jak jednocześnie mogą one być piękne i wzruszające oraz straszne i smutne. Rzadka to umiejętność, by połączyć w jednym filmie tak wiele emocji.
„Miłość” Michaela Hanekego to bez wątpienia jedna z najważniejszych tegorocznych premier. Film ten powinien zobaczyć każdy, kto jest miłośnikiem dobrego kina. Jak najbardziej zasłużona Złota Palma na festiwalu w Cannes.
PS Polecam przy okazji obejrzenia filmu przeczytać także ten artykuł.
Przeczytaj inne teksty tego autora.