„Nie mogę oddzielić w sobie człowieka od chrześcijanina, biskupa, lekarza. Zdarzają się sytuacje, w których wziąłbym na siebie odpowiedzialność za takie czy inne postępowanie, dlatego że w ułomnym świecie, w którym żyjemy, stosowanie absolutnie idealnych zasad jest nierealne. Należy zasady te traktować właśnie jako idealną miarę i stosować wszystko co możliwe w takim stopniu, w jakim odpowiada to wzrostowi, zbawieniu i życiu – w najpełniejszym znaczeniu tego słowa” – tłumaczył w rozmowie dotyczącej najważniejszych wyzwań bioetycznych metropolita Antoni Bloom (1914–2003), prawosławny egzarcha Europy Zachodniej, z wykształcenia lekarz i biolog, od lat pięćdziesiątych XX wieku mieszkający w Londynie (za: Przegląd Prawosławny nr 7(229)/2004, oprac. Ałła Matreńczyk). W tym samym wywiadzie hierarcha dodał: „Kiedy człowiek przychodzi do spowiedzi, my na przykład nigdy nie stosujemy obowiązujących praw o odłączeniu od Cerkwi, o pozbawieniu priczastija na dziesiątki lat (możliwości przyjmowania Komunii świętej – w wielu prawosławnych podręcznikach dla ojców duchownych pisano o trwającym ponad dwadzieścia lat zakazie przyjmowania Komunii dla dopuszczających się aborcji – przypis autora). I nie dlatego, że odnosimy się do tego obojętnie, a dlatego, że celem każdego prawa i jego zastosowania jest zbawienie człowieka, pomoc jemu” (tamże).
Wydaje mi się, że powyższe opinie stanowią dość dobry komentarz do rozgorzałej na nowo debaty w sprawie aborcji. Zwróćmy uwagę na ostatnie cytowane zdanie, a przynajmniej na jego pierwszą część: celem prawa jest pomoc człowiekowi. Szczególnie w sprawach, w których dochodzą do głosu decyzje moralne, a materia jest niezwykle delikatna, wymagająca bardzo wyważonego, a zarazem subtelnego i empatycznego podejścia, prawo stanowione nie powinno koncentrować się tylko na zimnych, technicznych zakazach i sankcjach, ale stanowić ramy ogólnej konstrukcji, w której wnętrzu człowiek będzie w stanie w sposób najbardziej odpowiedzialny podjąć decyzję, której skutki będzie nosić przez wiele lat lub całe swoje życie. Tym bardziej źle się dzieje, jeżeli powstawanie prawa w tej materii dzieje się nie na podstawie poważnej i pogłębionej refleksji, lecz kalkulacji i targów politycznych czy też budowania piarowych narracji służących utrzymaniu lub przejmowaniu władzy.
Znam i spotkałem w swoim życiu ludzi o różnorakim światopoglądzie, podejściu do życia, problemów wiary lub niewiary przeżywanej w ramach wielu systemów religijnych. O wielobarwnych poglądach politycznych: od skrajnej lewicy po tradycjonalistyczną prawicę, ludzi różnych narodowości, znajdujących się w bardzo odmiennych sytuacjach życiowych i bytowych. Z ręką na sercu przyznam, że wśród nich nie spotkałem literalnie nikogo, kto byłby zwolennikiem aborcji samej w sobie lub postrzegał ją jako zwykły zabieg medyczny. Kto czerpałby szaloną lub dziką satysfakcję lub lubował się w tego rodzaju poważnych i mimo wszystko traumatycznych ingerencjach w kobiecy organizm i znajdującą się w nim istotę w prenatalnej fazie rozwoju. Kogoś, kto wprost zachowywałby się jak opisywany praktycznie każdego dnia na łamach prawicowych portali lub w niektórych listach pasterskich biskupów Kościoła katolickiego zwolennik „cywilizacji śmierci”, „opętany przez lewacką pseudoideologię leming pragnący bezstresowego i wygodnego życia”, „pozostający na usługach przemysłu aborcyjnego człowiek bez sumienia” i tak dalej. Nawet ci, którzy określają swoje poglądy jako „pro-choice” podkreślają, że aborcja sama w sobie nie jest komfortem, wygodą czy spełnieniem, ale traumą, bardzo trudnym moralnie wyborem, doświadczanym często w osamotnieniu i opuszczeniu przez najbliższych: rodzinę, małżonka (partnera), dotychczasowych przyjaciół, duchownych, przeżywanym w ciężkiej lub nawet beznadziejnej sytuacji materialnej i tak dalej. Znakomity przykład takiego podejścia widzimy nawet w kulturze masowej: trudno o bardziej dramatyczne utwory pokazujące grozę aborcji niż „Bodies” Sex Pistols, „Act of Love” Neila Younga i Pearl Jam, „Hellbound” (opisujące doświadczenie dziecka, które przeżyło aborcję) The Breeders, „L`Annontiaton” Mylene Farmer (o podwójnej traumie gwałtu i aborcji), bardzo osobisty i poruszający „My Special Child” Sinead O`Connor, „Silent Scream” Slayera. Trudno też nie pamiętać o niezwykle poruszającym filmie fabularnym „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” rumuńskiego reżysera Cristiana Mungiu, w którym młoda studentka poddająca się zabiegowi przerwania ciąży w końcówce rządów Ceausescu pozostaje ze swoją decyzją, nie licząc koleżanki z akademika, zupełnie sama: bez rodziców, ojca dziecka i pomocy duchownego, który znany jest tylko z opowiadań rodziny jako dobry kompan do picia i jedzenia. Wszystkie napisane, zaśpiewane i nakręcone bynajmniej nie przez aktywistów ruchów pro-life i internetowych moralistów skłonnych do ogłaszania swoich spowszedniałych anatem i wyroków.
Co ukształtowało moje osobiste poglądy w sprawie aborcji? Jak sięgam pamięcią, był to niezwykle przemawiający do wyobraźni artykuł w młodzieżowym tygodniku „Na przełaj”, opublikowany na początku 1989 roku, jak wszystkie pisma w PRL wydawanym przez partyjny koncern RSW Prasa–Książka–Ruch. Opisywał on doświadczenia uczennic liceum pielęgniarskiego, zmuszanych przez dyrekcję szkoły do asystowania przy zabiegach przerywania ciąży. Tekst ten – nie pamiętam dzisiaj jego autora (jeżeli ktoś kojarzy – będę wdzięczny za wiadomość!) podziałał lepiej niż dziesiątki filozoficznych debat, kazań, listów pasterskich, kampanii i demonstracji. Pokazywał po prostu żywych ludzi, młode dziewczyny i kobiety stojące po dwóch stronach ginekologicznego fotela, przerażone, płaczące i wymiotujące ze strachu w szpitalnej ubikacji, tej samej, do której przed chwilą wrzucono ludzki płód. Nie rzucał gromów na „aborterów”, nie wzywał do krucjat przeciwko „mordercom dzieci”. Nie mówił o tym, co dostanie Kościół katolicki w zamian za „ustawę chroniącą życie” i ile będzie ona kosztować wizerunek władz (wówczas było to oczywiście niemożliwe z przyczyn politycznych, co nie zmienia jednak stanu rzeczy). „Na przełaj” nie atakował wówczas czternastoletniego czytelnika, jakim byłem, krzykliwymi tytułami o „dobrych Polakach narodzonych z gwałtu” czy obrazami antyaborcyjnych pikiet. Opis młodych pielęgniarek i ich pacjentek z warszawskiego liceum do dziś pozostaje dla mnie swoistym memento.
Tego najbardziej brakuje mi w całej odnowionej dyskusji wokół aborcji. Dwustronicowy dokument w Wordzie spisujący zmiany w ustawie z 1993 roku przedstawiony przez Instytut na rzecz kultury prawnej Ordo Iuris. Suche wyliczenia, punkty, uchylenia, zapisy (w tym, podpunkt 2 artykułu 2 przewidujący karę pozbawienia wolności do lat 3 dla tego, kto nieumyślnie powoduje śmierć dziecka poczętego, za: ordoiuris.pl). Kilka tysięcy znaków. Znaków w żaden sposób nierozwiązujących problemu uczuć matki znajdującej się w granicznym stanie po badaniu stwierdzającym bezczaszkowie, pełnej lęku i potrzebującej naszej obecności i wszelkiego wsparcia. Roztrzęsionej i zalanej łzami kobiety, która poroniła, przerażonej zgwałconej uczennicy wykorzystywanej seksualnie przez pijanego rodzica, do której nie dotrą słowa ubranego w drogi garnitur działacza pro-life, wrzucającego na Instagram fotki z weekendowej kontrmanifestacji, na której „zaorał kilku lewaków”.
W tej dyskusji warto, byśmy zamiast przerzucania się paragrafami i analizami w stylu „co da Kaczyńskiemu i PiS całkowity zakaz aborcji” stanęli, podobnie jak Nasz Pan Zbawiciel, przed płaczącymi i rozedrganymi siostrami Marią i Martą z Betanii, które padając Mu do stóp, wołały z bólem po stracie swojego brata Łazarza: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł!”. Święty Jan opowiada dalej, iż Jezus „wzruszył się w duchu, rozrzewnił” i jeszcze raz powtarza, iż przed samym grobem ich brata „okazał głębokie wzruszenie” (J 11, 32–38). Tak i my powinniśmy razem z Nim stanąć wówczas przy płaczących i opuszczonych kobietach ze szpitalnych łóżek i ubikacji, z foteli ginekologicznych w piwnicach aborcyjnego podziemia, przy matkach tęskniących za swoimi dziećmi bez czaszek, noszących na ciele ślady męskiej przemocy. Tych zranionych później przez złe słowo duchownego i internetowego dyskutanta wzywającego do linczu na matce, która straciła ciążę w warszawskim Szpitalu Świętej Rodziny. Stanąć, wziąć za rękę i okryć ciepłem współczucia, pomocy i miłości, która nie zadaje zbędnych pytań, ale wierzy w to, iż każde zło i ból mogą zostać przezwyciężone w Niewypowiedzianym, a wszystko co stracone – odzyskane w jego nieskończonym blasku. Zacznijmy może od tego, a nie od prawa.