Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Adwent to jeden z najbardziej poszkodowanych okresów w roku liturgicznym. W dużej mierze dlatego, że odbywa się w cieniu świąt Bożego Narodzenia, które są absolutnym liderem wśród wyrazistych przedsięwzięć kulturowych pochodzenia chrześcijańskiego. W chwili obecnej chyba nawet sami chrześcijanie nie do końca wiedzą, co świętują i co rozumieją przez okres przygotowania do świąt. To trywialne spostrzeżenie, ale jednym z najczęstszych tematów na small talk w ostatnich tygodniach było: „czy i co kupiłaś/kupiłeś już bliskim”. Stałym motywem dyskusji toczącej się wokół Bożego Narodzenia jest utyskiwanie na komercjalizację świąt, które przewrotnie obecne jest nawet w popularnych ostatnio przedświątecznych bojkotach. Czy moje duchowe przygotowanie na pamiątkę Wcielenia ma się sprowadzić do omijania Empiku szerokim łukiem? Także nad nim dominuje logika pojmowania Bożego Narodzenia jako czasu obligatoryjnego dawania, a co się z tym wiąże – zakupów. W naszej kulturze nie ma bardziej „darczynnych” obchodów. Obdarowywanie się jest czymś wspaniałym, lecz jeśli weźmie się pod uwagę to, że w kontekście Bożego Narodzenia urosło ono do roli pierwszoplanowej, to warto się zastanowić i nad tym, czy nie wyparło właściwego sensu świętowania i rozumienia samego daru jako czegoś dobrowolnego i nieprzymuszonego.
Bóg stał się człowiekiem
Jest jeszcze drugie podejście do Bożego Narodzenia. To wprawdzie koncentruje się na sakralnym wymiarze świąt, ale skupia uwagę tylko na jednym aspekcie tego wydarzenia. Narodziny niewinnego dziecięcia Jezus unaoczniają tą niesamowitą prawdę chrześcijaństwa, jaką jest ucieleśnienie Boga. „Ma granice Nieskończony”, śpiewamy w kolędzie i co roku przypominamy sobie o tym niepojętym cudzie, który wyznacza właściwie wszystkie treści naszej wiary. Mamy Boga, który uniżył się tak bardzo, że stał się człowiekiem, aby dzielić z nami „trudy i znoje”. Narodził się jako słabe dziecko. Nie da się ukryć, że to jest naprawdę fantastyczna historia. Ale Boże Narodzenie przez potęgę swojego oddziaływania na wyobraźnię potrafi skutecznie odłączyć te święta od całego roku życia Kościoła, a przede wszystkim – od pełnego kontekstu życia i działania Jezusa.
Gdy myślimy o szopce betlejemskiej, to przed oczyma częściej staje nam obraz słodkiego noworodka w żłobie, w towarzystwie wołu, osła, pasterzy i rodziców rzecz jasna. Obrazek jest nieco sentymentalny, często ubarwiany przez różnych artystów, zwłaszcza w zakresie architektoniki betlejemskiej stajni, ale kojarzy się jednoznacznie pozytywnie. Przecież wszystkie małe dzieci są śliczne. Znacznie rzadziej widzimy przyszłość tego dziecka, o której przypomina nam porządek roku liturgicznego. Przecież Boże Narodzenie to tylko przystanek na drodze do największych świąt chrześcijaństwa, jakimi są święta Wielkanocne. Mały Jezus w Betlejem jest tym, którego ludzkie życie skończyło się na krzyżu, miejscu kaźni przeznaczonym dla najgorszych, najbardziej bezwzględnych i brutalnych przestępców. Jak nie sposób ocenić historii życia jakiegoś człowieka, patrząc tylko na wybrany jej okres, tak też nie można zrozumieć historii zbawienia poprzez wyimki, ale należy do niej podchodzić całościowo.
Nie tylko porządek roku liturgicznego, czyli tej rokrocznie powtarzanej pamiątki życia Jezusa, przypominającej nam o tym, że jesteśmy jako chrześcijanie powołani do bycia na jego podobieństwo, ale także symbolika darów przyniesionych przez mędrców ze Wschodu ukazuje, kim jest to dziecko. Jezus otrzymuje złoto, znak władzy królewskiej; mirrę, która będąc środkiem służącym do balsamowania zwłok, wskazywała na przyszłą ofiarę na krzyżu, oraz kadzidło, znak władzy kapłana. Znamy bogate znaczenie symboliki Wschodu w chrześcijaństwie, które umożliwiło z czasem adaptowanie przez chrześcijaństwo starszej idei kultu solarnego i identyfikacji Chrystusa ze słońcem. Czymś znacznie ciekawszym jest jednak biblijna historia magoi, którzy – pomimo że (a może właśnie dlatego!) należą do starszej, wysokiej intelektualnie kultury – rozpoznają w dziecku znajdującym się w żłobie Najwyższego Króla i Kapłana, czyli Mesjasza. Trzej królowie, czy raczej mędrcy, wskazują na to, że betlejemska stajenka jest tak naprawdę pierwszą stacją drogi krzyżowej. Celem Jezusa było bowiem głoszenie Ewangelii przez wypełnienie jej swoim życiem; narodził się, aby złożyć ze swego życia ofiarę, która była odkupieniem za nasze grzechy.
Takich nieprzypadkowych tropów, które wiążą ze sobą Boże Narodzenie i Wielkanoc, jest więcej. Weźmy tradycyjną angielską pieśń świąteczną Adam lay ybounden. Boże narodziny są spełnieniem wizji prorockich dotyczących Mesjasza, który przyjdzie, aby zmazać winę Adama, czyli skruszyć grzech pierworodny. Dokładnie o tym śpiewa diakon podczas orędzia Wielkanocnego, gdy mówi, że „konieczny był grzech Adama, który został zgładzony śmiercią Chrystusa! / O, szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel!”. Już w betlejemskiej stajni otrzymujemy wyraźne sygnały, że Jezus jest powołany do wykonania misji Pomazańca.
Miłosierny i sprawiedliwy
Kim jednak jest sam Mesjasz? Powiedzieliśmy już, że to najwyższy król i kapłan. Pomazaniec to także tytuł proroka i jeśli mielibyśmy spojrzeć na życie Jezusa właśnie w tej optyce, to wiemy, że polegało na głoszeniu Dobrej Nowiny, czyli nadejścia Królestwa Bożego. Te terminy, same w sobie, nie ukazują całej złożoności problemu. Zdajemy sobie jednak sprawę z tego, że nadejście Królestwa tak naprawdę wiąże się ze zmierzchem tego świata, w którym żyjemy, z jego kresem. Jezus jako prorok głosi apokalipsę, czyli koniec naszych czasów. Będąc wcielonym, wskazuje, że jego życie na ziemi, tak jak życie każdego człowieka, jest tylko elementem przejścia dalej, z którego będziemy rozliczani na sądzie ostatecznym.
Jako chrześcijanie wierzymy, że czas apokaliptyczny to punkt krytyczny, po którym rzeczywistość ulegnie przeobrażeniu. Nie wiemy dokładnie, w jaki sposób to przebiegnie; wiemy tylko, że jego kluczowym elementem będzie powtórne przyjście Jezusa. I jeśli Boże Narodzenie jest pierwszym bezpośrednim przyjściem Boga do ludzi, tak jego pamiątka zawsze będzie w sobie zawierać kontekst końca czasów, jeśli myślimy o nich w kategoriach powtórnego przyjścia. Może się wydawać, że trudno o dziwniejszą parę, skoro w jednym elemencie mamy niewinne dziecię, zaś w drugim bezwzględnego sędziego, przed którego wyrokiem nikt się nie skryje. Jednak paradoksalność tej sytuacji jest nie większa, niż ta, która towarzyszy samemu fenomenowi wcielenia. Mamy już Boga, który jest człowiekiem; teraz widzimy, że ten, który jest miłosierny, jest również sprawiedliwy.
Myślę, że poczucie dziwności towarzyszące odczytywaniu „bezpiecznej” szopki z małym dzieciątkiem przez pryzmat apokalipsy, wynika z tego, jak sami postrzegamy koniec czasu. Przed oczyma stają nam przerażające obrazy, do których przyzwyczaiły nas sztuki wizualne, z filmami science-fiction na czele. To zresztą poniekąd naturalne. Świadomość przypadkowości naszego bycia w świecie potrafi naprawdę przerazić, a znacznie łatwiej wywołać ją pejzażem po ataku rakietowym czy wizją zmierzającej ku nam nieuchronnie komety. Codzienne życie zazwyczaj nie wywołuje w nas poczucia skończoności własnego istnienia ani tym bardziej jego przypadkowości. „Skoro jestem na świecie, to niewątpliwie towarzyszy mi pewne przeznaczenie i dopóki nie wykonam tego, do czego zostałem stworzony, nie będę mógł uważać mojego życia za spełnione” to popularna wizja. Jesteśmy zawsze młodzi, silni i nienasyceni, a nasze cele są ciągle przed nami. Trudno poczuć jakiekolwiek ograniczenie. Ale być może nie ma żadnego przeznaczenia; jest tylko przypadek i suma konsekwencji naszych wyborów, które musimy codziennie ponosić? Okazuje się, że potrzebujemy doświadczenia faktycznych tragedii, aby w ogóle zdać sobie sprawę z tego, że nie jesteśmy uprawnieni do wnioskowania z perspektywy „dziś” o perspektywie „jutro”. Dziś jeszcze jestem, ale kto wie, co nastąpi, gdy tylko zamknę oczy. I właśnie do takiego postrzegania siebie przywołuje mnie Jezus, który jest zarówno dzieciątkiem w żłobie, jak i Mesjaszem. Do perspektywy możliwości Jego powrotu w dowolnej chwili, a co za tym idzie – mojej stałej gotowości.
Wiara pasterzy
Na początku wskazałem na częste odczytanie Bożego Narodzenia tylko w kontekście wcielenia. Przyjrzyjmy się jednak temu, jaki Bóg do nas przyszedł. To Bóg, który był robotnikiem, cieślą; który jadał z „celnikami i grzesznikami”, czyli z ludźmi takimi jak my; który był Żydem z Galilei, czyli takim trochę, na bliższe nam warunki, obywatelem Polski B. Jeśli myślimy o Jezusie jako o postaci historycznej, to wiemy, że głoszenie Królestwa Bożego zajmowało stosunkowo niewielki przedział jego życia, które całe wypełnione było codzienną pracą i przebywaniem wśród innych, sam zaś okres głoszenia także został spędzony raczej wśród niższych klas społecznych aniżeli wśród judejskich arystokratów czy tamtejszego, niewątpliwie świątobliwego, duchowieństwa. Takiego „dziwnego” dostaliśmy Boga wcielonego. Jezus przez całe swoje życie funkcjonował jako wyrzutek, człowiek peryferii. Najpierw jako ten, dla którego nie było miejsca w gospodzie, na końcu jako ten, który umiera śmiercią pogardzanych zbrodniarzy. Mesjasz, w którego wierzymy, był Bogiem „słabym”. Nie w sensie posiadanej mocy czy władzy, ale raczej tego, na co kierował swą uwagę. Przecież pierwszymi, którym się objawił, byli pasterze, czyli ludzie prości, ale ich prostota nie wykluczyła potężnej wiary i odwagi, czego nie możemy powiedzieć o ówczesnych elitach w postaci faryzeuszy. Elity nie były gotowe na przyjście Odkupiciela, bo albo ich wiara była zbyt mała i oczekiwali większych fajerwerków, albo też tak bardzo bali się o swoją władzę, że słysząc o narodzinach króla nad królami, woleli prewencyjnie zabić wszystkie noworodki.
Adwent uczy mnie oczekiwania na przyjście Zbawiciela, który jest zarówno małym dzieciątkiem, jak i Bogiem wszechmogącym. Wierzę, że kiedy przyjdzie ponownie, to będę w stanie przyjąć go takim, jaki jest, nawet jeśli nie spełni moich oczekiwań. Takiej wiary, jaką mieli pasterze w Betlejem, życzę wszystkim ludziom dobrej woli, jak też i sobie – żyjmy tak, jakby ta noc, która miała nadejść, była naszą ostatnią. I nie bójmy się dostrzegać Boga nawet w bardzo niestandardowych przypadkach – przecież nie wiemy, pod jaką postacią ostatecznie się nam objawi.