fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Stadiony pełne nie-kobiet

Kobieta na bieżni to heroska, ale tylko jeśli funkcjonuje zgodnie z męskimi kategoriami. Kobieca fizjologia sprawia problemy i nadal nie ma pomysłu na to, co właściwie z nią zrobić, jeśli działa inaczej, niż wyobrażają to sobie trener, sponsor, dziennikarz sportowy lub kibic.
Stadiony pełne nie-kobiet
ilustr.: Christina Yavorchuk

Sytuacja na bieżni, korcie czy ringu jest daleka od ideału – kobieta jest uznawana za heroskę do momentu, w którym ujawni się związana z jej cielesnością kobiecość. Najjaskrawiej widać to na trzech przykładach nierozerwalnie związanych z cielesnością osób posiadających macice: menstruacji, aborcji i decyzji o zajściu w ciążę.

Płeć jest kategorią tak silnie zakorzenioną w naszym myśleniu o sporcie, że trudno wyobrazić sobie, jak miałby on wyglądać bez niej. W niemalże wszystkich dyscyplinach istnieje ścisły podział na kategorie męską i kobiecą (wyjątkiem są podkategorie mieszane „mix” rozgrywane między innymi w tenisie, a od niedawna także na przykład w sztafecie biegowej czy skokach narciarskich). Podział płciowy wynika z przeświadczenia, że kobiety są fizycznie słabsze, więc i osiągane przez nie wyniki będą gorsze, kategorie męska i kobieca mają zatem zapewnić sprawiedliwą konkurencję.

W XXI wieku sztywny podział na to, co „kobiece”, i to, co „męskie”, jest coraz częściej podawany w wątpliwość. Jednakże sport to arena totalnej dominacji kategorii „sex” (płeć biologiczna) i dziś wciąż nie wiemy, jak można by uwzględnić w nim kategorię „gender” (płeć społeczno-kulturowa). To, co męskie, jest najczęściej punktem odniesienia w całym świecie, a sport jest tego sztandarowym przykładem. Ma to swoje odzwierciedlenie nie tylko bezpośrednio na stadionie, gdzie startują zawodniczki, lecz także również w kontraktach sponsorskich, niekiedy dyskryminujących trenujące kobiety chcące na przykład mieć dzieci.

„Kobiety w sporcie” są dla niektórych problematyczną kategorią również w tym sensie, że mają fizjologię (chodzi o kobiety z macicami), która nie zawsze przystaje do łączonych ze sportem idei, takich jak „dawanie z siebie wszystkiego za wszelką cenę” i „przekraczanie granic”. „Problem” z kobiecą fizjologią widać szczególnie w przypadku wymienionych już: menstruacji, aborcji oraz decyzji o zajściu w ciążę. Chciałabym skupić się tutaj w szczególności na zawodniczkach, które biologicznie są w stanie doświadczyć tych trzech stanów/działań, warto jednak pamiętać, że z dyskryminacją płciową w sporcie stykają się również między innymi transkobiety.

„To sportsmenki też menstruują?”

„Raz na miesiąc przez tydzień z podbrzusza wycieka nam krew, a my robimy do tego minę, jak gdyby nigdy nic. Pracujemy w biurze i nie dajemy nic po sobie poznać. […] Każde z biur pełne jest kobiet, które w tej chwili krwawią. Co tydzień krwawią inne kobiety. Prawdopodobnie nie ma ani jednego dnia, żeby ktoś w biurze nie krwawił” – tak „niewidzialny” okres opisuje w „Układ(a)nych” japońska pisarka Aoko Matsuda. W miejsce słowa „biuro” możemy równie dobrze podstawić boisko, bieżnię, basen lub kort. Może nie każdy fan sportu zdaje sobie z tego sprawę, a niektórym trudno w to uwierzyć, ale kobiety uprawiające sport wyczynowo także miewają miesiączkę!

Temat ten postanowiła poruszyć między innymi Iga Świątek, która w listopadzie ubiegłego roku podczas turnieju WTA Finals poniosła sromotną porażkę w meczu z Greczynką Marią Sakkari. Po meczu płakała i nie ukrywała rozczarowania. Dziennikarze zastanawiali się, co mogło być przyczyną tak kiepskiej formy Polki tego dnia. Niektórzy komentatorzy (najczęściej mężczyźni) dość ostro wypowiadali się na temat emocjonalnej reakcji Igi na korcie: „I sorry, ale płacząca Iga Świątek przed ostatnim punktem, niepotrafiąca utrzymać nerwów na wodzy. Nie potrafię tego skomentować. Komentarze, że to jest pokazanie, jak bardzo jej zależy? Na pewno, ale Iga jest zawodniczką TOP10, która ma już pewien bagaż doświadczeń. Niedobrze” (Twitter, Hubert Błaszczyk, pisownia oryginalna).

Niedługo później Świątek zabrała głos podczas konferencji prasowej: „Przez ostatnie dwa dni ciężko pracowałam, żeby trochę lepiej zrozumieć, dlaczego czułam się tak źle podczas meczu z Marią. Nie chcę wymyślać wymówek ani nic takiego. Ciężko o tym mówić, ponieważ wiem, że w sporcie nie zdarza się to często. PMS naprawdę uderzył mnie tego dnia. Mówię to każdej młodej dziewczynie, która nie wie, co się dzieje. Nie martw się, to normalne”. Te słowa zamknęły wielu osobom usta, jednak nawet sama Iga podkreśla, jak trudno było jej zdobyć się na to wyznanie. Dla wielu okres lub PMS (zespół napięcia przedmiesiączkowego) może jawić się jako niewystarczające wytłumaczenie niepowodzenia sportowego. Jednocześnie wszelkie farmakologiczne metody łagodzenia bólu wydają się niejednokrotnie wątpliwe. Zawodniczki rezygnują z leków przeciwbólowych, żeby nie zaburzyć naturalnej gospodarki hormonalnej organizmu. Według niektórych nawet paracetamol mógłby niekorzystnie wpłynąć na wynik.

Temat menstruacji jest już co prawda nieco mniej tabuizowany niż jeszcze dwadzieścia lat temu, jednak w przekazie medialnym wciąż dość rzadko słyszy się o wpływie miesiączki na zmagania sportowe wyczynowych zawodniczek. Jak wynika z raportu „BBC Elite British Sportswomen’s Survey” z 2020 roku, aż 60 procent ankietowanych sportówek (określenie to zapożyczam od Anny Sulińskiej, autorki książki „Olimpijki”; dzięki niemu kobieta – rozumiana w całym artykule możliwie szeroko, a więc nie tylko jako ciskobieta, ale również transkobieta – w świecie sportu wreszcie nie musi nosić męskiego przyrostka „-man”, jak w „sportsmanka”) potwierdziło, że okres wpłynął na ich decyzję o zrezygnowaniu z treningu lub zawodów. Jednocześnie 40 procent nie czuje się komfortowo, rozmawiając o tym z trenerem. To dość wysoki wynik, biorąc pod uwagę, że kobieta miesiączkuje przez średnio sześćdziesiąt dni w roku.

Menstruacja jest problemem dla sportówek, ponieważ przeszkadza w treningu. W przeciwieństwie do kontuzji lub wagi ciała jest czymś, na co – jeśli zrezygnują ze środków farmakologicznych – mają one dużo mniejszy wpływ. Być może właśnie dlatego ta kwestia potrafi tak zirytować trenerów i same zawodniczki. Jednocześnie miesiączka jest i tak dla wielu sportówek mniejszym problemem niż jej brak. W sporcie istnieje bowiem zjawisko triady atletek (ang. FAT – Female Athlete Triad), na które składają się zaburzenia odżywiania, utrata tkanki kostnej oraz właśnie zanik miesiączki. Jakiś czas temu o swoim doświadczeniu z FAT opowiedziała mi jedna z czołowych polskich biegaczek:

„Jeżeli chodzi o kwestie zdrowotne związane z treningiem, to na pewno mam problemy z okresem. Zdarzają się dziewczyny, które mimo intensywnego treningu mają okres regularnie. Ja do nich nie należę. Kiedyś nawet lekarz pogroził mi palcem, że jeśli dalej będę tak intensywnie trenować, mogę mieć w przyszłości poważne kłopoty. Martwiłam się, ale z uwagi na treningi postanowiłam nic z tym nie robić. Aż do teraz, kiedy właśnie zrezygnowałam ze startów w drugiej połowie sezonu. Powiedziałam sobie, że nie będę się dłużej tak zamęczać, i nie pojechałam na igrzyska. Wiedziałam, że muszę odpocząć i dostać okresu, którego bardzo długo nie miałam – przez stres, wyjazdy czy treningi. Po tej decyzji przez dwa i pół tygodnia nie trenowałam wcale. Nie wychodziłam z domu i leczyłam się ziołami. I udało się – wywołałam normalny okres!”

Czasem wydaje się, że najlepiej, gdyby sport nie miał płci, a przynajmniej nie miał płci żeńskiej. Potocznie i stereotypowo o kobietach mówi się przecież jako o „słabszej płci”, a w zawodowym sporcie rzadko jest miejsce na słabość. Chodzi w nim przecież o coś wprost przeciwnego – nieustanne pokonywanie własnych słabości.

Sprawa jest jednak dużo bardziej złożona, kiedy mówimy o menstruacji. Zanik miesiączki może nadal jawić się niektórym osobom (na przykład trenerom, ale niekiedy i samym zawodniczkom, które w danym momencie nastawione są jedynie na osiągnięcie świetnego wyniku) w tym sportowym kontekście jako całkiem pożądane zjawisko. Cykl miesiączkowy potrafi dość mocno zdominować samopoczucie sportówki, powodując zmianę nastroju, ból brzucha, nadmierne krwawienie i wiele innych czynników. Niektórzy mogliby pomyśleć, że pozbycie się miesiączki to owo „pokonanie własnych słabości”.

Sprawa wygląda jednak inaczej z punktu widzenia zdrowia zawodniczki, szczególnie po zakończeniu kariery sportowej. Profesjonalny sport pozostawia w ciele nieodwracalne zmiany (takie jak specyficzny dla różnych dyscyplin kształt sylwetki czy efekty długotrwałych kontuzji) i jest to coś, z czym chyba niemalże każdy zawodnik jest w pełni pogodzony. Fizjologia osób z macicami jest czymś nieco odrębnym, co może mieć znaczący wpływ chociażby na chęć zajścia w ciążę.

Aborcja na żądanie, ale za zamkniętymi drzwiami

Seks zawsze był i wciąż bywa tematem tabu, jednak wydaje się, że w sporcie to tabu ma się wyjątkowo dobrze. Według niektórych trenerów, sponsorów czy nawet kibiców wygodnie byłoby, gdyby sportówki nie uprawiały seksu albo przynajmniej robiły to w bardzo określonych ramach.

Weźmy przykład antykoncepcji hormonalnej. Pigułki antykoncepcyjne są zdecydowanie odradzane profesjonalnym zawodniczkom z uwagi na wodę, która w związku z ich przyjmowaniem zatrzymuje się w organizmie. Według wspomnianego już raportu BBC aż 67 procent zawodniczek nie zażywa tabletek antykoncepcyjnych. Sprawa komplikuje się jednak o tyle, że zajście w ciążę może (choć oczywiście nie musi) mieć istotny wpływ na karierę zawodniczki będącej w szczycie formy. Wiele sportówek decyduje się więc na macierzyństwo dopiero po oficjalnym zakończeniu kariery sportowej. Niechciana ciąża w środku sezonu przygotowawczego do ważnej imprezy może znacząco pokrzyżować plany. Oczywiście nie zawsze musi tak być – są zawodniczki, które bardzo świadomie zachodzą w ciążę w trakcie kariery, czego przykładem może być skoczkini wzwyż Kamila Lićwinko.

Przejdźmy jednak do tematu aborcji. W 2017 roku lekkoatletka Sanya Richards-Ross w wywiadzie dla magazynu „Sports Illustrated” wyznała, że w 2008 roku podjęła decyzję o wykonaniu zabiegu terminacji ciąży, co podyktowane było planowanym startem na igrzyskach olimpijskich w Pekinie, które odbywały się kilka tygodni później. Po zabiegu biegaczka dostała zalecenie, by odpoczywać przez dwa tygodnie, na co nie mogła sobie pozwolić. Presja trenerów, sponsorów i kibiców była olbrzymia, a ona sama nie miała nawet z kim porozmawiać o całej sytuacji. Decyzję o aborcji musiała podejmować właściwie samodzielnie, co było dla niej trudne na poziomie praktycznym (ingerencja cielesna poprzez zabieg oraz wymuszony odpoczynek po nim), ale również światopoglądowym.

Na igrzyskach zdobyła dwa medale, choć były to, jak sama wspomina, jedne z najtrudniejszych zawodów w jej życiu. Aż dziewięć lat upłynęło, zanim postanowiła podzielić się tą historią ze światem. Przyznała, że za zamkniętymi drzwiami wiele sportówek decyduje się na aborcję, żeby nie stracić kontraktów, okresu przygotowawczego do zawodów lub szansy na zdobywanie trofeów. Czas płynie jednak nieubłaganie, a kariera sportówki wydaje się bardzo krótka. Nie dla każdej zawodniczki decyzja o aborcji jest tak trudna za względów światopoglądowych, jak dla samej Richards-Ross. Wydaje się jednak, że zwiększony dostęp do antykoncepcji oraz otwarta publiczna debata o aborcji w sporcie mogłyby zmniejszyć stres u tych, dla których aborcja z różnych powodów jest trudną, chociaż konieczną decyzją.

W przeszłości zajście w ciążę, a potem szybka aborcja były wręcz sposobem na zwyciężanie. Ta „procedura” miała na celu zwiększenie objętości krwi w organizmie oraz objętości płuc, co pozytywnie wpływało na wydolność zawodniczek. Jednak decyzjami zarządzali trenerzy i związki sportowe, a nie same sportówki. W latach 60. XX wieku w ekipach NRD czy ZSRR między innymi gimnastyczki zmuszane były do zajścia w ciążę odpowiednio wcześnie przed igrzyskami. Zaraz po starcie wszystkie robiły aborcję.

Pomimo współczesnej tabuizacji tematu aborcji w sporcie wiele polskich sportówek nie bało się publicznie wypowiedzieć na temat zeszłorocznej decyzji Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zaostrzenia prawa aborcyjnego. Krytykę wyraziły między innymi biegaczka narciarska Justyna Kowalczyk, zawodniczka MMA Joanna Jędrzejczyk, biathlonistka Weronika Nowakowska czy biegaczki Joanna Jóźwik i Ewa Swoboda, które jednak o całej sprawie wypowiadały się jednoznacznie z punktu widzenia kobiety i/lub przyszłej matki, która została pozbawiona możliwości dokonania wyboru, a nie z punktu widzenia zawodniczki uprawiającej sport. To bardzo ważne, ponieważ zaangażowanie polityczne w sporcie często spotykało się i wciąż spotyka ze sporą krytyką. Przykładem może być zakaz umieszczania jakichkolwiek symboli politycznych na strojach sportowych na igrzyskach olimpijskich czy mistrzostwach świata.

Zajść w ciążę, ale zasuwać dalej

Przywoływany już raport BBC z 2020 roku pokazuje, że podejście do aborcji w sporcie jest różnorodne: dla niektórych sportówek decyzja o zabiegu była niełatwa do podjęcia i trudna do przepracowania, podczas gdy innym przyniosła natychmiastową ulgę. Dla wielu aborcja stanowi problem, bo stoi w kontrze do chęci powiększenia rodziny. Sportówki, które chcą mieć dzieci, zdają sobie sprawę, że ich kariera może potrwać jeszcze kilka lat, a odkładanie decyzji o ciąży nie sprzyja płodności. Jednocześnie czują, że jeśli nie zrobią aborcji, mogą już nigdy nie wrócić do sportu, a na pewno trudno im będzie odzyskać pełną dyspozycję.

Są również zawodniczki, które świadomie decydują się zajść w ciążę. Nie każda może jednak liczyć na wsparcie sportowego środowiska, a szczególnie swoich sponsorów. Tak było między innymi w przypadku biegaczki Alysii Montaño, która w 2014 roku wystartowała w mistrzostwach Stanów Zjednoczonych, będąc w ósmym miesiącu ciąży (sic!). W mediach została ukazana jako heroska, która nie poddaje się nawet w takich okolicznościach. W 2017 roku wystartowała ponownie, będąc w ciąży, w piątym miesiącu. Za decyzjami biegaczki kryły się jednak pragmatyczne pobudki, a nie próba udowodnienia swojego heroizmu. Firma Nike, będąca sponsorem biegaczki, zagroziła Montaño utratą znacznej części wynagrodzenia, jeśli ta zaprzestanie startów, a co za tym idzie – przestanie wygrywać.

Podobnie było w przypadku biegaczki Allyson Felix. W 2018 roku postanowiła zajść w ciążę; przebiegała ona z komplikacjami i zakończyła się cesarskim cięciem. Felix poprosiła swojego sponsora, również firmę Nike, o kontrakt, który gwarantowałby jej, że nie straci wynagrodzenia, jeśli nie wypełni wszystkich warunków sportowych w trakcie opieki nad niemowlęciem. Firma nie zgodziła się, skracając, już i tak niedługi, osiemnastomiesięczny okres ochrony nad ciężarną i młodą matką do dwunastu miesięcy. Firma przestraszyła się, że zasady dotychczas zapisane jedynie na papierze stały się realne i mogą zagrozić jej zyskom. To wzburzyło zawodniczkę, bo decydowała się przecież na współpracę z firmą zapewniającą, że wspomaga dziewczynki i kobiety w ich życiowych celach.

Choć wspomniane zawodniczki dysponują znacznymi środkami finansowymi, to utrata kontraktu ze sponsorem (szczególnie tak dużym koncernem jak Nike) jest ogromnym ciosem dla każdej z nich. Sportówki zarabiają na sporcie w znacznej mierze właśnie dzięki sponsorom – kiedy ich zabraknie, zwycięstwa przestają mieć znaczenie, ponieważ traci się środki na trenowanie (wyjazdy na obozy, sprzęt sportowy, podróżowanie na zawody, wyżywienie).

W 2019 roku ukazała się słynna reklama Nike „Dream Crazier”. Swoją kampanią firma starała się przekonać odbiorców, że chce wspierać pomysły kobiet, które przez otoczenie mogą zostać uznane za szalone lub histeryczne. Reklama nie miała jednak żadnego pokrycia w rzeczywistości. Zareagowały na nią wspomniane Montaño, Felix oraz Kara Goucher (kolejna biegaczka współpracująca z Nike, która zmuszona była do szybkiego powrotu do treningów i pozostawienia w szpitalu swojego trzymiesięcznego chorego dziecka). Lekkoatletki stworzyły w mediach społecznościowych kampanię #DreamMaternity, żeby pokazać prawdziwe oblicze macierzyństwa trenujących kobiet i oddać im głos.

Dwa lata po utracie kontraktu z Nike (kiedy proponując nowe warunki, w odpowiedzi usłyszała: „Znaj swoje miejsce i po prostu biegaj”) Felix założyła własną firmę produkującą buty sportowe – Saysh – czym utarła nosa wielkim koncernom sponsorującym sportówki. Jej hasłem przewodnim stało się „Znam swoje miejsce” („I Know My Place”), tym samym zaznaczyła swoje niezależność i sprawczość.

W tym samym czasie firma Nike wypuściła kolejną reklamę poświęconą sile macierzyństwa i sportowi. Zapewniono, że ich zawodniczki mogą w dalszym ciągu liczyć na osiemnastomiesięczny kontrakt z zapisem o bezpiecznej ciąży i urlopie macierzyńskim bez utraty środków. Trudno jednak powiedzieć, na ile jest i będzie to respektowane. Reklamy skutecznie przyciągają konsumentów, Nike jednak nadal nie przeprosiła za dyskryminujące działania z przeszłości wobec wielu sponsorowanych przez nią zawodniczek, które w dużej mierze stoją za sukcesem marketingowym firmy.

Równocześnie wiele zawodniczek pozytywnie wypowiada się na temat okresu ciąży i wczesnego macierzyństwa. Dobrym przykładem jest polska biegaczka Iwona Bernardelli, której media społecznościowe wypełnione są zdjęciami i wpisami dotyczącymi jej małego synka i powrotu do formy. Zawodniczka ma ogromne wsparcie w trenerze, który niejednokrotnie opiekował się jej dzieckiem, kiedy ona trenowała. Sama jednak mówi: „Niestety kobiety nie mają tak łatwej drogi jak mężczyźni. Nigdy nie będzie tego «odpowiedniego momentu». Z doświadczenia wiem, że nie istnieje dobry czas, aby zrezygnować z treningu na potencjalnie dłuższy okres. Zawsze doradzam dziewczynom, które pytają o ten temat, żeby jeśli któraś z nich jest pewna, że chciałaby mieć dzieci, nie odkładała tej decyzji na później, bo «odpowiedni moment» nigdy nie nastąpi”.

***

Kobieta na bieżni to heroska, ale tylko jeśli funkcjonuje zgodnie z męskimi kategoriami. Kobieca fizjologia sprawia problemy i nadal nie ma pomysłu na to, co właściwie z nią zrobić, jeśli działa inaczej, niż wyobraża to sobie trener, sponsor, dziennikarz sportowy lub kibic. Chcemy chleba i igrzysk, ale bez miesiączek i ciąż – bo to jest dla słabych. Pora zacząć mówić jeszcze donośniej o potrzebie znacznego poszerzenia horyzontów w dyskusji o sukcesach sportowych kobiet i nie tylko. Sportówki mają ciała i są to kobiece ciała.

 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×