Spacer pandemiczny. Z notatek terenowych w mieście Meksyk
4-5-6 marca 2021
W ostatnich latach każdy pobyt w Meksyku zaczynam od kilku dni spędzonych w historycznym centrum stolicy. To tu znajduje się najlepszy barometr nastrojów społecznych. Tym razem mieszkam tuż przy Zócalo (oficjalnie zwanym Placem Konstytucji). To jeden z największych na świecie miejskich placów, pozostałość centrum ceremonialnego Teotitlanu, dawnej stolicy Azteków. W okolicy: urzędy, muzea, kolonialne kościoły, ale też eleganckie domy handlowe. Postępująca gentryfikacja, której odpór daje nieformalny handel kwitnący w najlepsze z rozłożonych na ulicy prowizorycznych stoisk. Tu też znajdują się najstarsze miejskie targi, w tym wspaniały La Merced (gdzie dostać można dosłownie wszystko: od płatnego seksu, jedzenia i przeróżnych rzeczy (nie)zbędnych do przeżycia w metropolii, po przestrzeń do skruchy i modlitwy) i ciesząca się kiepską sławą, rozległa dzielnica handlowa Tepito. Rojący się tłum, nawoływania i gwizdy ostrzegające przed policją, reklamy ryczące z wystawionych na chodnik głośników, zapach przygotowywanego przy krawężniku jedzenia. ¡Es un relajo! (niezły bajzel!) Jak mawiają chilango@s – mieszkańcy i mieszkanki stolicy. W godzinach szczytu niezaprawionym w ulicznych bojach nowicjuszom może grozić atak paniki.
***
Wychodzę na miasto rześkim jeszcze rankiem, przed budynkiem witam się z szorującym chodnik młodym chłopakiem. Nikt tu nie otworzy swojego interesu, zanim nie wyczyści wejścia, nie wypucuje wystaw i witryn. Nie, to nie rezultat pandemii, to kulturowe pojmowanie czystości. Silny zapach chemikaliów będzie mi towarzyszył przez najbliższe 2-3 godziny. Tak jak niewymuszona wymiana pozdrowień i uprzejmości: buenos dias (dzień dobry), gracias (dziękuję), ¡que le vaya bien! (wszystkiego dobrego), ¡que tenga buen dia señorita! (miłego dnia panienko). Daleko mi co prawda do panienki, ale nieodmiennie wprawia mnie to w dobry humor. To jest społeczne smarowidło łagodzące codzienne interakcje w liczącej ponad 10 milionów mieszkańców metropolii. Wśród klas ludowych nie występuje chyba tylko w przeciążonym stołecznym metrze.
Tuż za rogiem zamawiam antigripal (sok pomarańczowy, ananas, guayaba, truskawka, jabłko, sok z limonki, czasem też z marakują i plasterkiem świeżego imbiru) w mini lokalu, który działa tu od lat pięćdziesiątych XX wieku. Przez chwilę przysłuchuję się rozmowom stałych klientów na temat właściwości poszczególnych koktajli (wywieszona lista nie zawiera przecież wszystkich wariantów). Mój zestaw na pewno stawia na nogi i dostarcza energii na dłuższy czas. Poza tym smakuje wyśmienicie. Odbierając swój napój, zdążę jeszcze zapytać, jak im idzie biznes w pandemii, słyszę, że kiepsko, nie pomaga oferta dostawy do domu, płatność kartą czy współpraca z Uber’em. Tu kupuje się w biegu, przy okazji, rano w drodze do pracy; picie świeżych soków i koktajli to element właściwej wielkomiejskiej diety, stylu życia a’la chilanga. A teraz okoliczne urzędy zamknięte, niektóre sklepy w okolicy też, więc część starej i pewnej klienteli zniknęła.
***
Na skraju Zócalo kwitną oszałamiającym fioletem drzewa jacarandas. W mieście Meksyk to widoczny znak wiosny. Z cielęcego zachwytu wybija mnie wzmocniony megafonem głos dochodzący sprzed Pałacu Prezydenckiego. Najwyraźniej wiec polityczny, zaczynają wcześnie rano, zanim wybetonowany plac zamieni się w patelnię. Z daleka rozpoznaję soczysto czerwone stroje Indianek z grupy Triqui, ze stanu Oaxaca na południu kraju, krzątających się wokół rozstawionych namiotów. Muszą tu być już od jakiegoś czasu, widzę suszące się pranie, przygotowywanie jedzenia, część kobiet spotykam później handlujących rękodziełem w różnych częściach centrum. Indianie Triqui to wewnętrzni uchodźcy, a właściwie uchodźczynie, bo znakomita większość z nich to kobiety. Bardzo dobrze zorganizowani, od lat protestują w przestrzeni publicznej miasta Oaxaca, a także w stolicy przeciwko przymusowym wysiedleniem, grabieży ziemi i przemocy ze strony grup paramilitarnych w autonomicznej społeczności San Juan Copala, z której pochodzą. Na rozwieszonych banerach widnieją żądania sprawiedliwości i makabryczne zdjęcia pomordowanych. Do protestu dołączyły się grupki aktywistów z innych części Meksyku, których członkowie ujawniają zniknięcia i mordy działaczy politycznych, ekologów i dziennikarzy, kobiet i mężczyzn. Zaniechania ze strony państwa i przyzwolenie na bezkarność grup przestępczych (nierzadko stanowiących część aparatu państwowego) to naczelny grzech współczesnego Meksyku. Protestujący otaczają przemawiającego polityka grzmiącego na temat łamania praw człowieka – to początek kampanii przed czerwcowymi wyborami do parlamentu – podejrzewam więc, że część aktywistów została tu ściągnięta na potrzeby nagrywanego spotu wyborczego. Kooptacja ruchów społecznych przez partie polityczne to klasyka gatunku meksykańskiej polityki.
O wiele wyraźniej będzie to widać następnego dnia, kiedy nie wejdę już rano na Zocalo, plac, poza wejściami na stację metra, zastanę wygrodzony potężnymi, metalowymi barierami. Pilnujący ich policjant powie mi, że to dla bezpieczeństwa, bo protestować przyjechały movimientos populares, czyli przedstawicie ruchów oddolnych ze stanu Meksyk, a oni są o wiele bardziej agresywni i brutalni niż wczorajsi demonstranci. Protest zorganizowany jest ponoć przez jedną z partii opozycyjnych, a wymierzony w politykę urzędującego prezydenta Andresa Manuela Lopez Obradora. A to tylko jedna z ośmiu demonstracji mających miejsce tego dnia w ogarniętym pandemią mieście Meksyk.
Zmęczona narastającym upałem przysiadam na chwilę przed opustoszałym teraz kolonialnym budynkiem starego ratusza, siedzibą rządu miasta Meksyk. W ramach upiększania i polepszenia bezpieczeństwa (szczególnie kobiet i dzieci) w tej części miasta poszerzono niedawno przestrzeń przeznaczoną dla pieszych i rowerzystów, ustawiono donice z drzewkami, kamienne ławki, jest dostępny Internet i lepsze oświetlenie, a chodnik wymalowano w kolorowe wzory naśladujące tkaniny zapoteckie z centrum stanu Oaxaca. Stolica pomimo pandemii przygotowuje się powoli do obchodów 500-lecia podboju Teotitlanu i położenia podwalin dla współczesnego miasta Meksyk. Oczywiście pod neutralnym hasłem celebrowania bogactwa kulturowego „miasta o siedmiowiekowej historii”.
Ta w istocie niewielka – w skali kraju – przestrzeń celnie streszcza stosunek wobec indiańskości we współczesnym Meksyku: odwoływanie się do prekolumbijskiej świetności Teotitlanu, hołubienie kulturowego dziedzictwa grup indiańskich, w tym łatwo rozpoznawalnego na północnoamerykańskim rynku turystycznym rękodzieła, przenika się z codziennością stojących na dole drabiny społecznej i rasowej indiańskich kobiet. Uchodźczynie Trigui to grupa zmarginalizowana, narażona na różne formy przemocy, w tym strukturalną – prowadzącą do de-indianizacji społeczności w warunkach wymuszonej migracji do miasta.
***
Idę w kierunku Bellas Artes czyli Pałacu Sztuk Pięknych i leżącego tuż za nim, największego w tej części miasta, starego parku Alameda. Rytm centrum miasta jakby zwolnił, niektóre sklepy i biznesy zamknięte – otwierają się później lub zamykają wcześniej. Część muzeów nieczynna, budynki użyteczności publicznej zamknięte na cztery spusty dla osób z zewnątrz (zasady ich pracy regulują rozporządzenia lokalnego rządu, a wpływ na nie mają nadal silne w sektorze państwowym, dbające o bezpieczeństwo pracowników, związki zawodowe). Na początku marca stolicę ogłoszono pomarańczową strefą epidemiologiczną, nie wchodzę więc do pokrytych muralami: Pałacu Prezydenckiego, starego, jezuickiego kolegium San Ildefonso czy Ministerstwa Edukacji Publicznej. Twórczość wielkich po-rewolucyjnych muralistów Diego Rivery, José Clemente Orozco i Davida Alfaro Siqueirosa można tu podziwiać za darmo, trzeba jedynie okazać dowód tożsamości. To wielka miejska galeria edukacyjna: Meksykanów/ki utwierdza w patriotyzmie, cudzoziemcom unaocznia wspaniałość kraju. Zwykle zatłoczona – szczególnie klatka schodowa Pałacu Prezydenckiego, na której zatrzymują się wycieczki szkolne i grupy turystów, a przewodnicy przekrzykują się, wyjaśniając znaczenie poszczególnych części ogromnego malowidła przedstawiającego historię Meksyku. Ja zdecydowanie wolę rozległe patio Ministerstwa Edukacji, gdzie zdeklarowany komunista Rivera dał upust wierze w wartości Rewolucji Meksykańskiej (justicia/sprawiedliwość – tierra/ziemia – libertad/wolność) i nieuchronność walki klas. Tym razem ten żelazny punkt moich spacerów po centrum odpada, drzwi monumentalnego kolonialnego budynku przy ulicy Republika Brazylii są zamknięte na głucho.
***
Przyglądam się gastronomii. Restauracje, bary i jadłodajnie zamknięte podczas trzymiesięcznego, ścisłego lockdown’u wiosną zeszłego roku teraz już działają, choć z obostrzeniami. W kolonialnym, barokowym pałacu Casa de Azulejos (Domu Niebieskich Płytek), gdzie mieści się flagowa restauracja sieci Sanborns, uprzejma hostessa wyjaśnia mi obowiązujące zasady: przestrzeń restauracji może być zapełnione jedynie w 20%, stoliki powinny być ustawione w przepisowej odległości, a obsługa kelnerska i klienci winni zachowywać zasady bezpieczeństwa (szczegółowe informacje na ten temat są wszechobecne w budynku). Dlatego też w centrum pojawiły się stoliki wystawione na zewnątrz lokali, zupełna nowość, restauracje, w których jada klasa średnia, do tej pory miewały miejsca na patiach czy w wewnętrznych ogrodach, ale nie na widoku, w środku ruchu ulicznego. Jedzenie na ulicy jest dla tej grupy de-klasujące i niemoralne, niebezpieczne i z różnych względów niekomfortowe (bo głośno, bo jak tu panowie mają zjeść niewinny obiad z „przyjaciółką”, bo zawsze pojawić się może żebrząca osoba i dyskomfort murowany). Po chwili zdaję sobie sprawę, że przepisy są nagminnie „naginane” i w środku restauracji upycha się jak najwięcej osób.
***
Na ulicy podbiega do mnie dziewczyna z wielką butlą żelu do dezynfekcji, na pasażach dla pieszych będę napadana tego dnia jeszcze kilka razy. Tu fanatycznie wierzy się w żel. Miasto dba w ten sposób o bezpieczeństwo mieszkańców i przyjezdnych. Wszędzie też ogłoszenia kampanii ¡Quédate en casa! wzywającej do pozostania w domu, a jak już znajdziesz się w przestrzeni publicznej, napomnienia do zachowania la sana distancia, czyli zdrowej odległości. Plakaty przypominające o noszeniu maseczek por el amor, czyli z miłości, czy por el respeto, z szacunku dla bliźnich odzwierciedlają ideały przyzwoitości w klasach ludowych. Dostrzegam też takie nawołujące do odwagi, solidarności i wytrwałości w walce z pandemią, przywołujące inny meksykański autostereotyp, ten o szczególnej odporności na przeciwności losu i zdolność do odradzania się po kolejnych kryzysach. Całą serię takich plakatów widzę na jednej z bocznych ulic, gdzie skupiły się taquerias – miejsca, w których sprzedaje się tacos – małe tortille, w które zawija się tu mięso z dodatkami. Zwykle gromadzą się tam mężczyźni, by szybko się posilić. Nie siadają nawet przy stolikach czy na niskich plastikowych stołkach, zwykle jedzą stojąc, polewają swoje tacos pikantnymi salsami wystawionym na ladzie (największe wyzwanie stanowią te z palącym chile habanero czy z surowym zielonym chile okraszone awokado), w ruch idą jednorazowe serwetki. Nie widzę, by ktokolwiek się dezynfekował, chociaż żel jest na każdym stoisku. W miejskich taquerias pojawił się już lata temu, jako środek zaradczy w czasie paniki wokół świńskiej grypy w 2009 roku, ale zwyczaj oczyszczenia rąk przed jedzeniem nie przyjął się powszechnie, jak widać, nawet w pandemii.
***
Zniewalający zapach tacos, przypomina mi, że pora na almuerzo, czyli wczesny obiad. Zawracam więc w kierunku Zócalo. Pierwszego dnia w Meksyku (jeżeli zatrzymuje się w centrum) jem zwykle w Cafe El Popular. Z daleka widzę wystawione na ulicę plastikowe, czerwone stoliki. Wszystkie tym razem zajęte, uwija się przy nich z czapką pomocnik kataryniarza i zbiera datki na „kontynuację tej miejskiej tradycji”. Organillo, czyli katarynka ustawiona nieopodal, piszczy niemożliwie rozstrojona, więc z ulgą chowam się w środku. Jest dla mnie miejsce przy kontuarze. Jeszcze żel na ręce, mierzenie temperatury i przejście przez dezynfekująca matę (w niektórych miejscach pryskają dodatkowo ubranie jakimś tajemniczym, bezwonnym płynem). Lubię tu przychodzić. Niezmieniony od dziesięcioleci wystrój, atmosfera i oferowane jedzenie przywodzi na myśl miejsca opisane w „Dzikich Detektywach” Roberto Bolaño. Gdybym miała zaplanować tour śladami bohaterów książki, tu właśnie uczestnicy wycieczki zjedliby obiad lub wypili kawę z mlekiem i słodką bułką na kolację. Założony w 1948 roku El Popular to biznes rodzinny. Otwarty cały rok i przez całą dobę. Pozostałość popularnych w centrum cafe de chinos, lokali zakładanych na początku XX wieku w mieście Meksyk przez chińskich migrantów, serwujących tanie jedzenie: chińszczyznę i dania charakterystyczne dla miejskiej kuchni stolicy. W jadłospisie El Popular nie ma już śladu po azjatyckich korzeniach właściciela. Składam zamówienie u kelnerki ubranej w amarantowy kostium i białe ortopedyczne buty, komunikację utrudnia maseczka i przyłbica, którą nosi kobieta, nie pomaga gwar restauracji, w końcu wskazuję na wybrane danie na plastikowym menu. Zamawiam jak zwykle enchiladas verdes, czyli kukurydziane tortille nadziewane gotowanym kurczakiem i zalane pikantno-kwaskowatą salsą z zielonych pomidorów (tomatillos), chile serano i świeżej kolendry. Przypomina mi to, że koleżanki – feministki uniwersyteckie z klasy średniej, kiedy zdarza nam się jeść razem lunch, podśmiewają się często z mojego proletariackiego gustu kulinarnego. No cóż – wzruszam wtedy ramionami – spędziłam kilka lat, robiąc badania terenowe wśród klas ludowych, w położonej na południu miasta dzielnicy Iztapalapa. A najlepsze enchiladas i tak robi moja etnograficzna, adopcyjna mama chilanga. To z jej rodziną spędziłam swój pierwszy rok w mieście Meksyk i to ona wprowadziła mnie w arkana meksykańskiej kuchni. Tym razem nic mi nie ugotuje, walczy z rakiem tarczycy, zobaczymy się jutro po południu, tylko na chwilę, w parku, zachowując la sana distancia.
***
Centrum upstrzone kolonialnymi kościołami i klasztorami. Jak zwykle otwarte, dają schronienie od marcowego skwaru, tylko przy wejściu stoją dyskretne pojemniki z płynem do dezynfekcji rąk. Podczas mszy przestrzegana jest dopuszczalna liczba wiernych, zresztą i tak tu w centrum nie ma tłoku, modlą się pojedyncze osoby. W żadnym z przybytków nie widziałam też znanych z Polski pandemicznych automatów do składania ofiar, nawet w katedrze. Tu wierni, zatrudnieni w znakomitej większości w szarej strefie, operują gotówką, ale i tak drobne wolą przeznaczyć na świeczkę dla ulubionego świętego czczonego w ramach prywatnego kultu. Najbardziej popularni to oczywiście patronka Meksyku La Virgen de Guadalupe (Dziewica z Guadalupe), święty-apostoł Juda Tadeusz, specjalista od spraw trudnych i beznadziejnych, oraz maronicki pustelnik Charbel, ewidentny znak obecności diaspory libańskiej w centrum stolicy.
Po południu, kiedy zapuszczam się do dzielnicy Tepito, jednego wielkiego, nie-do-końca legalnego, ulicznego targu, gdzie, jak głosi znane powiedzenie, „można sprzedać wszystko oprócz godności”, napotykam przenośne ołtarze umieszczone w przestrzeni ulicy. Tuż na tyłach Pałacu Prezydenckiego od lat ustawiana jest dwumetrowa figura świętego Judy Tadeusza, dziś w aureoli z kolorowych balonów (nie, to żaden podtekst polityczny, mniejszości seksualne cieszą się w meksykańskiej stolicy pełnią praw obywatelskich). Ludzie zatrzymują się przy nim na chwilę, modlą, niektórzy dotykają figury, zostawiają dziękczynne vota, wrzucają drobne do stojącej na stole puszki i czasem zabierają obrazek z „modlitwą chorego”. W ostatnich dekadach, wraz z kryzysami gospodarczymi, społecznymi i wszechobecnym brakiem bezpieczeństwa kult Judy nasila się wyraźnie w mieście Meksyk. To święty klas ludowych, chorych i cierpiących, wszystkich działających w szarej strefie, patron stojących na bakier z prawem, ale także stołecznych policjantów. Współwystępuje w takich przestrzeniach z innymi, nieuznawanymi przez Kościół katolicki, a szybko zyskującymi na popularności kultami świętych ludowych. Rozglądam się. Dwie przecznice dalej powinien stać ołtarz poświęcony la Niña Blanca; duża figura kościotrupa ubrana w białą, falbaniastą suknię i kapelusz, przybrana złotą biżuterią. To jedna z reprezentacji La Santa Muerte, czyli Świętej Śmierci, czczonej w Tepito od lat 40. XX wieku, nieoficjalnej patronki dzielnicy. Łączący elementy prekolumbijskie i chrześcijańskie synkretyczny kult kojarzony jest potocznie z kulturą przemocy i światem przestępczym. Jednak dla rosnącej rzeszy wyznawców i wyznawczyń La Santa Muerte to przede wszystkim uzdrowicielka i obrończyni, mająca zapewnić powodzenie w finansach, miłości czy polityce. Reprezentuje równość, sprawiedliwość i bezstronność – wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi, bez względu na to, czy działamy nocą w przestrzeni ulicy (jak liczne tu prostitutas, taksówkarze, handlarze narkotyków i policjanci), czy przyjeżdżamy w południe po tanie ubrania z odległych dzielnic klas ludowych, czy w końcu zapuszczamy się na targowisko, by agitować politycznie przed kolejnymi wyborami. Śmierć to najskuteczniejszy niwelator różnic społecznych.
Ołtarza nie ma – wypytuję handlujących w sąsiedztwie – wyjaśniają, że nie jest ustawiany od kilku tygodni, bo rodzina, która się nim opiekuje (czytaj: czerpie korzyści finansowe), choruje na Covid. Pocieszają mnie, że miejsc kultu La Santa Muerte jest w okolicy jeszcze kilka, łatwo je znaleźć. I faktycznie, obchodząc dzielnicę, stale się na nie natykam. Każdy zaaranżowany nieco inaczej, figury dzierżące kosę w jednej, a kulę w drugiej ręce ubrane w strojne, różnokolorowe, skrzące się w słońcu kobiece suknie, z przyczepionymi banknotami, papierosami, skrętami marihuany, otoczone kwiatami (w przestrzeniach prywatnych znajdą się również świece, kadzidło, ofiary z owoców, alkoholu czy jedzenia). Zatrzymuje się przed jednym z takich przenośnych ołtarzy, wrzucam monetę do puszki i robię zdjęcia (przydadzą się na zajęcia, które prowadzę ze studentami). Gawędzę przez chwilę z jego opiekunami na temat handlu w pandemii, że nieco zwolnił, mniej ludzi przyjeżdża do centrum, że są straty, ale jest też spokojniej (z ulgą odnotowuję, że nie rozjeżdżają nas co chwilę diablitos, czyli wyładowane dwukołowe wózki ciągnięte przez pędzących wąskimi alejkami tragarzy). Pytam, czy nie wiedzą, gdzie mogłabym dostać maseczki z wizerunkiem La Virgen de Guadalupe – nosił taką pucybut, którego widziałam rano na Zócalo. Nie, tu chyba nic takiego nie znajdę (chociaż moda maseczkowa kwitnie: każdy/a chce się przecież wyróżnić, no i jednorazówki drogie), to raczej na targu dewocjonaliów w La Villa, czyli pod sanktuarium Guadalupe w sąsiedniej dzielnicy.
Meksykańska religijność ludowa jest pojemna, elastyczna i całkiem demokratyczna: obejmuje apostołów, kontrowersyjnych świętych ludowych i patronkę Meksyku. Wizerunek tej ostatniej (często dla wzmocnienia skuteczności i symbolicznego efektu występujący z La Muerte i Judą) spotkać można nie tylko we wszechobecnych w przestrzeni publicznej miejscach kultu – pojawia się wszędzie –przerobiony kreatywnie w formie politycznych graffiti, plakatów i memów (w tym feministycznych), a także na ubraniach, biżuterii czy utrwalony na ciałach w formie tatuażu lub kalkomanii. Jako symbol naczelny, narodowy i włączający La Virgen de Guadalupe należy do wszystkich, katolików czy nie. ¡Tod@s somos Guadalupan@s! – wszyscy jesteśmy wyznawcami (czy też fanami) Guadalupe, słyszę często w mieście Meksyk.
***
Potrzebuję oddechu. Skręcam w kierunku Zócalo. Na jednym z kolonialnych, przykościelnych placyków popołudniami rozkładały się Indianki Mazahua z przenośnymi grillami. Są! Z daleka widzę jaskrawe, satynowe stroje z plisowanymi fartuchami przypominającymi staromodne uniformy służących (kobiety z tej grupy etnicznej od dziesięcioleci zasilają szeregi służby domowej w stolicy) i czuję zapach elote asado, czyli przypieczonej na węglu kukurydzy. Moja kolejna nostalgiczna zachcianka. Podchodzę do jednego ze stoisk, dostaję dużą kolbę kukurydzy, smakowicie przyrumienioną, przyprawioną sproszkowanym chile wymieszanym z solą i polaną obficie sokiem z limonki, podaną na świeżej łusce kukurydzy, z obowiązkową serwetką. Żelu nie ma. Czekając aż danie nieco przestygnie, rozmawiam z handlarką. Doña Irma sprzedaje na tym placu od ponad 20 lat, miejsce odziedziczyła po ciotce. Przy gorącym piecyku, z maską dosyć nonszalancko zsuniętą pod nos, obracając wprawnie kolejne kolby opowiada, że ona i jej compañeras pracują w pandemii bez przerwy (miała tylko kilka dni przestoju zeszłej wiosny), bo: ¡no nos queda de otra! – nie mamy wyjścia, es a lo que me dedico – tym się zajmuję, hay que darles de comer a los hijos – trzeba przecież utrzymać dzieci. Przysiadam na chwilę na cembrowinie nieczynnej fontanny, kukurydza smakuje wybornie, żadna tam uprawa ekologiczna dla miejskich foodies, pochodzi zapewne z największej w mieście giełdy spożywczej, gdzie przyjechała z ekstensywnych upraw na północy kraju, może jest nawet GMO. To nic. Dla mnie tak smakuje miasto Meksyk.
Podchodzę raz jeszcze, by wyrzucić śmieci do przygotowanego pojemnika i pożegnać się z handlarką. Se le ve agotada – wygląda Pani na wyczerpaną – me siento muy cansada – tak, czuję się bardzo zmęczona, voy por mi Coca – idę po Colę. Ta krótka wymiana o wyczerpaniu życiem w mieście i natychmiastowym remedium na zmęczenie dobrze oddaje zażyłość kulturową mieszkańców stolicy. Wszyscy chilang@s wiedzą, że Cola jest najlepsza na nagły spadek formy. To podstawowy element tutejszej diety, proletariacki zabójca głodu, współwinny oczywiście epidemii otyłości w klasach ludowych, bo często tańszy i bardziej dostępny niż woda, wyznacznik tożsamości kulturowej (migranci w USA chcą pić tylko „prawdziwy” słodzony cukrem – a nie syropem wysokofruktozowym – importowany z Meksyku napój). Dla mnie Cola to doraźna, ucieleśniona strategia przeżycia w tym mieście, gdzie właśnie dopadł mnie jet-leg (7 godzin różnicy czasu), zmiana klimatu i wysokości (miasto Meksyk położone jest na wysokości naszych Rysów) i inne demokratyczne formy degradacji społecznej. Jak elegancko, już kilka dekad temu, badacze meksykańskiej stolicy nazwali nieuchronnie dotykające każdego połączenie smogu, nasilonego ruch ulicznego, przeludnienia i stresu związanego z życiem w metropolii.
W sklepiku na rogu wyciągam z lodówki najmniejszą puszkę Coli Classic i wodę mineralną, po chwili wahania sięgam również po butelkę piwa Corona (wypiję je z przyjemnością, wieczorem, na wewnętrznym balkonie wynajmowanego mieszkania). ¡Yo si me atrevo! – odważę się! Mówię z porozumiewawczym uśmiechem do starszego mężczyzny stojącego za uzbrojoną dodatkowo przegrodą z pleksi ladą. Ten podchwytuje aluzję w lot. Pues sí. Los gringos tontitos se lo creen todo. Ci naiwni gringos uwierzą we wszystko! Chodzi oczywiście o pojawiające się zeszłej wiosny w mediach pogłoski, jakoby Amerykanie z Północy zaprzestali konsumpcji piwa Corona. Miało im się fatalnie kojarzyć. Od zwyczajowych drwin z gringos rozmowa zajmująco potoczyła się ku relacjom międzynarodowym. Mogłam się tego spodziewać – w Meksyku klasy ludowe znają się na polityce jak mało kto. Popijając Colę (z zaoferowanej przez sprzedawcę jednorazowej szklanki) słuchałam przez dłuższą chwile oceny koronawirusowej sytuacji w ramach Północnoamerykańskiego Układu o Wolnym Handlu miedzy USA, Meksykiem i Kanadą. Wychodzi na to, że Stany Zjednoczone ze swoim nieistniejącym właściwie systemem opieki zdrowotnej są país tercermundista (krajem Trzeciego Świata). I jak zwykle kto może, ucieka do Meksyku! Zakończył z nieukrywaną satysfakcją mój rozmówca.
Faktycznie, Meksyk nigdy nie zamknął granic powietrznych (w przeciwieństwie do lądowych, które nadal podlegają restrykcjom), nie wymaga negatywnego testu na koronawirusa, kwarantanny ani certyfikatu zaszczepienia. Samoloty z północy kontynentu, a także z Europy lądują regularnie z kompletem pasażerów. Pojawił się nowy rodzaj uprzywilejowanej mobilności – turystyka (post)pandemiczna. Media donoszą o ekscesach uciekających od zimna i lockdown’u zagranicznych turystów bawiących w nadmorskich kurortach. W miastach przybywa nowych, czasowym migrantów – pracujących on-line profesjonalistów korzystających z przywileju sześciomiesięcznej wizy turystycznej, którzy drogie mieszkanie w objętym restrykcjami Nowym Jorku, Toronto czy Amsterdamie zamieniają na bardziej przystępne cenowo w mieście Meksyk, Guanajuato czy Oaxace.
***
Następnego dnia natykam się na przedstawicieli tej nowej, pandemicznej fali ekspatów w eleganckiej śródmiejskiej dzielnicy Roma, gdzie umówiłam się na wywiad „przy śniadaniu” z Flor, zaprzyjaźnioną dziennikarką kulinarną. Zajmuję kawiarniany stolik przy urokliwej, ocienionej jacarandami ulicy, w sąsiedztwie kilka osób z laptopami – siedzą zupełnie swobodnie – sami lub w grupach. Zamaskowany jak należy kelner zagaduje mnie po angielsku. Sama karta z kawą imponująca, potrzebuję dłuższej chwili, żeby się w niej rozeznać. Flor przychodzi nieco spóźniona, odbywa cały dezynfekcyjny rytuał i obrzuca wprawnym spojrzeniem organizację lokalu. Zapytana o zwiększoną w ostatnich miesiącach obecność cudzoziemców w Romie i sąsiedniej Condesie (najbardziej hipsterskich dzielnicach wyższej klasy średniej) moja rozmówczyni przyznaje, że na pewno pomogła przetrwać ekonomicznie wielu punktom usługowym, butikom, galeriom sztuki, a już na pewno gastronomii. W obu dzielnicach powstały nawet nowe restauracje i kawiarnie (w jednej z nich właśnie rozmawiamy), zwiększyła się różnorodność oferty kulinarnej, oprócz doskonałych miejsc z jedzeniem meksykańskim (od ulicznego po restauracje z gwiazdkami Michellin), swobodnie można teraz także znaleźć kuchnię śródziemnomorską, chińską, no i oczywiście shushi, godziwej jakości. Moją rozmówczynię ci pandemiczni przybysze jednak mocno irytują, bo: według nich ¡todo se vale en México! – w Meksyku wszystko uchodzi, nie noszą maseczek, nie zachowują dystansu, balangują si el mundo se fuera a acabar mañana – jakby jutra miało nie być – mówi nieco podniesionym głosem Flor, której koronawirus zabrał kilka tygodni wcześniej ukochaną babcię. Zostawiamy suty napiwek i idziemy ochłonąć do nieodległego Parku España, gdzie przewagę użytkowników stanowią dziś uprawiający jogging gring@s.
Nagle dochodzi do mnie, że pomimo zaproszeń od znajomych nigdy nie zatrzymuję się na dłużej w tej części miasta. Obie dzielnice z powodu swojego położenia należą do najbardziej niebezpiecznych, każde trzęsienie ziemi zostawia tu dramatyczne ślady. To najsilniejsze z 1985 roku, w którym zginęło ponad 20 tys. ludzi, dotknęło szczególnie Romę (część dzielnicy runęła w gruzach) i przyniosło intensywną gentryfikację w kolejnych latach, to z roku 2017 naznaczyło przestrzeń Condesy wyrwami po zniszczonych budynkach. Czy wynajmujący tu mieszkania przypadkowi przyjezdni są tego świadomi? Czy wiedzą jak się zachowywać na wypadek katastrofy naturalnej? Miasto Meksyk nie jest tylko ostoją spokoju, normalności i wręcz rozprzężenia w czasach pandemii. Chociaż na taką może wyglądać z okien apartamentu Art Deco w stołecznej Condesie czy Romie. Wiem to z doświadczenia, na przestrzeni lat przeżyłam tu kilka zatrważających chwil i wiele uciążliwych ćwiczeń na wypadek silnego trzęsienia ziemi.
***
W sobotę 6 marca wcześnie rano jadę na lotnisko i dalej na południe kraju, do Oaxaki. Chociaż miasto o tej porze jest jeszcze puste, taksówka musi ominąć szerokim łukiem Zócalo. Ulice dojazdowe dosłownie zawalone stertami metalowych barierek. Pytam kierowcę dlaczego szykują się, „jak na wojnę”. „Aaaa to zabezpieczenia przed poniedziałkowym marszem”. ¡El año pasado estuvo fuerte! – w zeszłym roku poszło na ostro. Czyli rząd miasta zamierza zabezpieczyć plac i budynki wokół przed furią kobiet maszerujących przez centrum historyczne. W ostatnich latach Meksykanki straciły cierpliwość. W kraju, w którym ideały feministyczne zostały dokooptowane do programów przez wszystkie dosłownie partie polityczne, stale wzrasta liczba przypadków brutalnej przemocy i zabójstw kobiet. Pamiętam zeszłoroczne relacje medialne z 8 marca: pokazywały kilkadziesiąt tysięcy protestujących, nagłaśniały nie tylko postulaty skoncentrowane wokół przemocy wobec kobiet i mniejszości seksualnych, ale też trwałe ślady, jakie mobilizacja zostawiła w przestrzeni miasta: graffiti, slogany i wlepki na murach, rozbite okna wystawowe. Zdjęcie zamaskowanej anarchistki sprejującej na drzwiach Pałacu Prezydenckiego estado feminicida (państwo-zabójca kobiet) obiegło światowe media. Zapytany o marsz taksówkarz powtarza głosy krytyki, które słyszałam już wcześniej (głównie od mężczyzn). Nie podoba mu się, że kobiety na marszu były agresywne, głośne, że była przemoc, że rzucały petardy i race. Narobiły niezłego bajzlu. ¡Calladita no te ves más bonita! Uciszona nie wyglądasz na ładniejszą! – mruczę pod nosem jeden z ulicznych sloganów feministycznych. Nie wiem, czy taksówkarz dosłyszał mój komentarz, ale nagle jak na komendę recytuje, że szanuje kobiety, że mamy równe prawa, że trzeba walczyć z przemocą wobec słabszych. Trochę jakby powtarzał slogany równościowe, powszechne w przestrzeni stolicy od kilku już dekad. ¡#NiUnaMenos! [Ani jednej mniej!].