Czy „Solidarność” była czymś wielkim, co wpłynęło na dzisiejszą Polskę? Czy „Solidarność” może nam współczesnym coś ofiarować – teraz lub w przyszłości? W tekście otwierającym to Spięcie Agnieszka Wiśniewska odpowiada przecząco na te pytania. Skupiając się głównie na pierwszym strajku gdańskim, widzi „S” jako zryw robotniczy, ciekawy w swojej formule, z którego nic nie zostało prócz paru kłócących się polityków, zatartej pamięci o kobietach „Solidarności” i sfałszowanej interpretacji tego wydarzenia: „Bogoojczyźniana historia przykryła opowieść o strajku robotniczym”. Cóż… Zupełnie inaczej patrzę na „Solidarność” i jej dziedzictwo.
Papież
Zacznijmy od tego, że Europejskiemu Centrum Solidarności oberwało się od Agnieszki Wiśniewskiej za to, że więcej miejsca poświęca papieżowi niż kobietom „Solidarności”, a przecież papież nie brał udziału w strajkach. Niby drobiazg, a ważny. Kobietom „S” na pewno powinno się poświęcić jak najwięcej miejsca, ale Jan Paweł II swym pontyfikatem, a szczególnie przyjazdem do Polski w 1979 roku, dokonał czegoś, czego nie mógł zrobić nikt inny – dał ludziom nadzieję i zapał do walki, i jeszcze więcej. W beznadziei peerelowskiej rzeczywistości, zamieszkałej głównie przez ludzi wierzących, całą władzę trzymał ateistyczny reżim, który na każdym kroku zaznaczał, że to on kontroluje wszystko i bez niego nic się nie może stać. W tej rzeczywistości pojawił się wyłom: pochodzący z małomiasteczkowej rodziny biskup ledwie tolerowanego Kościoła katolickiego stał się tego Kościoła – największej organizacji religijnej na świecie – przywódcą. Opisując to popkulturowo: jeśli PRL to Matrix, Karol Wojtyła stał się Neo – anomalią systemu, której nie dało się powstrzymać.
Pierwotnie pielgrzymka papieża miała rozpocząć się 8 maja, w dziewięćsetlecie śmierci św. Stanisława – praktycznie od początku istnienia państwa polskiego symbolu oporu przeciw tyranii władzy. Komuniści wymusili przesunięcie wizyty na czerwiec. Polski Kościół wydłużył obchody rocznicy – tak więc u samej podstawy pielgrzymki był przekaz walki z tyranią władzy, co ludzie świetnie rozumieli. Komuniści w związku z pielgrzymką popełnili jeden zasadniczy błąd: oddali praktycznie całą organizację wydarzenia Kościołowi, w tym gigantyczne zadanie kierowania tłumami, licząc na to, że sobie nie poradzi. Do tego zadania przygotowywano się nie tylko w kościołach, ale i w tysiącach świeckich domów, w których zostały zaangażowane rodziny. Ludzie, którym od trzydziestu lat powtarzano, że nie są w stanie bez partii niczego zorganizować, odnieśli sukces organizacyjny – to doświadczenie wkrótce im się przyda. Nie ma tu miejsca na przytaczanie wspomnień osób, które brały udział w pielgrzymce i świętowaniu podczas niej, ale jeden motyw się w nich powtarza: wielu pierwszy raz poczuło wolność. Papież wyjechał, niewola wróciła, ale smaku wolności już nie dało się zapomnieć. To był klucz do „Solidarności”.
Bunt
Wielu już zastanawiało się, czym była „Solidarność”: strajkiem robotniczym, rewolucją czy powstaniem narodowym. Według mnie żadne z tych określeń dokładnie „Solidarności” nie opisuje, choć mamy w naszej kulturze politycznej pojęcia, które mogą nam ułatwić zrozumienie tego fenomenu. Uważam, że wiele wspólnot narodowych poprzez swe dzieje, formując swoją kulturę, wytwarza pewne formy politycznego działania, które są dla nich tożsame. Formy te dostosowują się do współczesnych wyzwań i rzeczywistości, w której dana wspólnota funkcjonuje. Zwykle nie jest to forma identyczna z tą z przeszłości, ale ma jej zasadnicze rysy. Przekonałem się o tym w 2014 roku, obserwując wydarzenia na Ukrainie. Protestujących w imię godności i niepodległości Ukraińców zaczęto brutalnie rozganiać. W odpowiedzi ustanowili Majdan jako miejsce, z którego nie dadzą się wyprzeć. Postawili barykady – mury, stworzyli wewnątrz nich szpital i kaplice. Sami protestujący, teraz walczący, podzielili się na dziesiątki i sotnie. Ze zdumieniem przecierałem oczy, gdy ujrzałem, że na Majdanie utworzono organizację, której kształt najbliższy był koszowi kozackiemu – obozowi warownemu. Najsłynniejszym takim obozem była Sicz Zaporoska.
Takie historyczne formy i my mamy; jedna z nich w sposób zdaje się całkowicie nieuświadomiony została zastosowana w 1980 roku. „Solidarność” zaczęła się od robotniczego protestu, wpierw na Lubelszczyźnie, a następnie w Stoczni Gdańskiej imienia Lenina. Protesty szybko rozlały się na inne zakłady. Powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. MKS był zrzeszeniem delegatów wielu protestujących zakładów – a co za tym idzie, tysięcy mieszkańców Gdańska – wysuwającym postulaty socjalne i polityczne, przede wszystkim postulat utworzenia niezależnych związków zawodowych. Była to reprezentacja polityczna mieszkańców danego regionu, żądająca praw. Ci strajkujący robotnicy utworzyli sejmik – zrzeszenie wolnych obywateli żądających praw. Protesty coraz bardziej rozlewały się na Polskę. Władze, mimo prób, nie były w stanie powstrzymać tego nowego procesu: ludzie spontanicznie się zbierali, wykazywali się świetnymi zdolnościami organizacyjnymi. Znikąd zaczęli się wyłaniać nowi liderzy. Sejmiki powstawały dziesiątkami w całej Polsce. Władze nie miały innej możliwości niż zgodzić się na powstanie Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”.
Tworząc NSZZ „S”, zdecydowano się wbrew interesom poszczególnych grup i logice instytucji, jaką jest związek zawodowy, stworzyć organizację o strukturze regionalnej niebranżowej. Był to więc przedziwny związek zawodowy, o charakterze masowym, do którego struktur – i organizacji satelickich powstałych pod jego wpływem – należeli robotnicy, rzemieślnicy, chłopi, nauczyciele, artyści, dziennikarze, studenci, uczniowie i inni. W szczytowym momencie było to dziesięć milionów osób (osiemdziesiąt procent pracowników państwowych). „Solidarność” nie była ruchem robotniczym, a samoorganizującą się reprezentacją wspólnoty narodowej – związkiem ogólnokrajowym dla wywalczenia praw niesprawiedliwie odebranych, konfederacją (w dawnej Polsce: związek szlachty, duchowieństwa lub miast, zawierany dla osiągnięcia doraźnych celów, na przykład w obronie swobód szlacheckich przeciwko władzy centralnej). Była to instytucja na wskroś polska, która powstała pod znamiennym wpływem papieża. Wydawać by się mogło, że zrzeszenie polityczne świeckich przy duchownym to jakieś dziwadło, ale nasza tradycja polityczna znała taką instytucję – była to konfederacja zawiązana przy Interreksie (w I RP tak określano zwyczajowo prymasa, który sprawował niektóre funkcje monarchy w czasie bezkrólewia).
Delegatów tej XX-wiecznej konfederacji, wybranych ze wszystkich regionów kraju i reprezentujących znaczną część obywateli, wysyłano z instrukcjami na ogólnopolski zjazd (I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność”), który miał wybrać władze Związku i ustalać, o jakie prawa „S” ma walczyć. Ten opis może wywołać u wielu zdziwienie i wzburzenie. Pojawi się zapewne typowy argument: skąd u ludzi o pochodzeniu zupełnie chłopskim jakaś tradycja szlachecka, nie mówiąc o podświadomym powtarzaniu politycznych zachowań szlachty. Ten argument wynika z niezrozumienia głównego problemu polskiej wspólnoty w XIX i na początku XX wieku, jakim było uszlachcenie chłopów, mieszczan i innych. Nie czas tu opisywać ten proces; zainteresowanych odsyłam do fenomenalnego wystąpienia dr. Wawrzyńca Rymkiewicza z 2011 roku.
Co po niej?
Wielu uważa, że „Solidarność” nic nam nie dała, że był to jakiś ruch społeczny, który po ponad roku został zdławiony: tyle. Jest to skrajnie płytkie myślenie, deprecjonujące nawet podstawowe procesy społeczne. „Solidarność” ukształtowała kolejne lata PRL i obecne czasy w Polsce. Oczywiście, musiała upaść. Nie było możliwości, by w państwie będącym de facto kolonią totalitarnego mocarstwa, w państwie policyjnym, w pełni kontrolowanym przez opresyjną władzę, w którym cenzurze poddawano nawet zaproszenia ślubne, mogła istnieć niezależna, licząca dziesięć milionów osób organizacja z wolną prasą.
„Solidarność” musiała zostać rozbita, ale ziarno zasiano. W czasie karnawału „Solidarności” zostali wyłonieni nowi liderzy, powstały całe nowe środowiska, które miały siłę organizowania rzeczywistości wokół siebie. Bez „S” nie byłoby tak licznych dalszych protestów. Nie byłoby takiej nadziei na zmiany i oporu tysięcy ludzi. Nie byłoby Okrągłego Stołu. Nie byłoby tych setek lokalnych liderów samorządowych, którzy próbowali budować nową Polskę, stanowiąc przeciwwagę dla lokalnych partyjnych kacyków (tego jednak za bardzo nie widać z poziomu stolicy). Czy powstanie i kształt III RP to ideał? Oczywiście, że nie, ale to życie, nie bajka. Gdyby nie „Solidarność”, może Polska skierowałaby się na kurs białoruski? Może stałaby się oligarchią w typie ukraińskim, w lepszym wypadku czeskim, albo zmagałaby się z głęboką chorobą korupcji, jak Rumunia?
Polska nie jest idealna. Ma wiele problemów, ale i wiele sukcesów: społeczeństwo bez wielkich nierówności gospodarczych, stabilnie rozwijającą się gospodarkę i względnie niezłe widoki na przyszłość. To jak na nasze ostatnie paręset lat nie najgorszy wynik. Częściowo przyczyną takiego obrotu spraw jest „Solidarność”.
Co dalej?
Do czego może się przydać idea kojarzona ciągle jeszcze na świecie jako symbol walki o wolność, demokrację, wolność słowa i godną pracę, nierozróżniająca ze względu na płeć, rasę, religię czy narodowość, wskazująca, że najważniejszą kwestią jest troska o drugiego człowieka? Do czego może przydać się nam ta idea w czasach zwiększającego się chaosu, walki mocarstw, kolejnych kryzysów humanitarnych, nowego feudalizmu, gdzie panem są międzynarodowe korporacje zniewalające całe społeczeństwa, a także cybertotalitaryzmu, gdy wszędobylskie kamery rozpoznające twarz i bazy danych zbierają najbardziej prywatne informacje, mające być narzędziem do totalnego zniewalania obywatela?
To retoryczne pytania. Solidarność to idea, która może być naszą ideologiczną tarczą przed tymi zagrożeniami, trzeba się jednak trochę do tego przyłożyć. Mamy skarb, ale możemy go zaprzepaścić – takie błędy nam się zdarzały. O sile idei świadczy to, że bez specjalnej promocji ciągle jest pamiętana, że odwołam się do trwającej walki o wolność narodu białoruskiego. Właśnie przetłumaczony na białoruski nieoficjalny hymn „Solidarności” – „Mury” Jacka Kaczmarskiego – staje się jedną z ważniejszych pieśni walczących Białorusinów, a mniejszość białoruska w USA, zwracająca się do Polonii w Stanach Zjednoczonych o pomoc w uzyskaniu wsparcia władz USA i UE, podkreśla solidarnościowy dorobek.
„Solidarność” to polski produkt najwyższej jakości, który był ważny, jest ważny i będzie ważny.
***
Inicjatywa wspierana jest przez Fundusz Obywatelski imienia Henryka Wujca zarządzany przez Fundację dla Polski.