Śnieg i chłód
Nocą wychodzę przed dom zapalić ostatniego papierosa. Otacza mnie głęboka, wiejska cisza, chłód, ciemność przewlekana bielą śniegu. Jest mi zimno, ale czerpię z tego radość. Krążenie krwi ożywiają pospołu mróz i świadomość, że tuż za drzwiami czeka błogie ciepło, że wezmę łyk ciepłej herbaty z sokiem i utartym własnoręcznie imbirem, posmakuję ustami aromatu i smaku naparu. I położę się, by zasnąć.
Śnieg i chłód. Jasny, czysty śnieg, chłód – przecież nie tak wielki, kilka stopni poniżej zera, całkiem przyjemnie nawet z bosymi stopami i odkrytą głową, nie ma wiatru. Śnieg – biel. Czystość. Bezinteresowność. Bezbronność. Ale nie umiem myśleć o nim tylko tak. Są jeszcze wiersze, tych kilka poetyckich strof, które łamią tę śnieżną jasność – zimnem.
Najpierw Miłosz:
„wyznaję, że moje ekstatyczne pochwały istnienia
Mogły być tylko ćwiczeniami wysokiego stylu,
A pod spodem było TO, czego nie podejmuję się nazwać. (…)
TO jest podobne do myśli bezdomnego,
kiedy idzie po mroźnym, obcym mieście”.
I jeszcze Kaczmarski, „Pejzaż zimowy”, song do płótna Piotra Bruegela Starszego z 1565 roku:
„Człowiek w śniegu – krwi sczerniałej kropla.
Ludzie w śniegu – urojenie roju. (…)
W śnieżystej się puszą tancbudzie
Na ułomnych wsparłszy się nogach,
Krok mylący na lodzie, na złudzie.
Zgrzyta łyżwa, trzeszczy przyszła kra…
Życie trwa”.
Nie umiem myśleć o śniegu inaczej, bez wspomnień tych słów i tej melodii. I innych – „Dwie Syberie” Norwida, „Piosenka o rzeczach białych” Kelusa, „Starość Piotra Wysockiego” Kaczmarskiego.
Śnieg i mróz – bezdomny w nocy, „muzułmanin” na placu obozu koncentracyjnego, dochodiaga oświetlony łagrowym reflektorem. Zimno do szpiku kości, śnieg i ludzkie cierpienie, biel i krzywda ludzka. Pnie zmarznięte na kamień. Ciała stężałe w bryłę lodu.
Stoję z papierosem przed domem i widzę czysty puch: na ziemi, na krzewach, na zgasłej lampie latarni, która sięga ponad nisko zawieszone chmury – śnieg opatula nawet zimny kosmos. A ta biel jest staro-wieczna, może starsza niż grzech Adama. Czy wtedy śnieg był niewinny i bezbronny? I dopiero później stał się okrutny, stężał w maskę, pod którą ukrywa się TO?
Gdy wypalam papierosa i wracam w krąg domowego światła, odkrywam bezpieczną przystań ludzkich rzeczy. Na półkach stoją książki, meble mają trwałość i stateczność, w kaloryferach gra błoga melodia ciepła, cienie od nocnej lampki sennie zapewniają o swojej przyjaźni. Chłód i biel pozostały na zewnątrz; gdy wyjrzę przez okno – śnieg cieszy wzrok sentymentalnym widokiem. Gdy zamknę oczy – ile wspomnień dziecięcych zabaw. Dzieci na nartach i sankach, bałwany gapią się czarnymi węgielkami ślepek, pojedynczy płatek śniegu odkrywa swoje harmonijne piękno. Kto nie przeżył tego zapatrzenia, tego zachwytu… Zgrzyta łyżwa, trzeszczy kra. Dość zabawy, wracamy do domu – rumiane dzieci, które nie znają przyszłości, które wrócą na kolację, siądą przed telewizorem, zasną wtulone w koc.
Domu nie ma. Jest cierpienie. Bezdomny mężczyzna. Wygnana kobieta. Dziecko w zamarzającym rynsztoku. Dziewczynka z zapałkami. Ofiara. Nędza. Biel. Bezradność. Bezbronność. Niesprawiedliwość chłodu i opuszczenia. Ludzkie życie, które nie zaznało tutaj zmiłowania.
Jest jeszcze jedna fraza – między niewinną radością a złem rozpaczy, między śniegowym bałwankiem a zmarzniętym na kamień truchłem ludzkim. Jeszcze jedna fraza, bez której można zdziecinnieć, zobojętnieć, oszaleć.
„Obmyj mnie a nad śnieg wybieleję” (Ps 51, 9).