Smog, śmierć i podatki
Brak miejsc w żłobku? Nie szkodzi, są prywatne. Kolejka do lekarza? Pójdziemy do kliniki. Brak transportu publicznego? Przecież jest własny samochód. Niski poziom szkolnictwa? Od czego są szkoły prywatne i społeczne! W przypadku smogu zastosowanie tego schematu okazało się niemożliwe.
Tekst pochodzi z 37. numeru papierowego Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Ekolodzy będą zbawieni”.
ZAMÓW NUMER
Był mroźny styczeń 2017 roku. W kilka dni cała Polska nagle obudziła się z trwającego latami letargu i zorientowała, że powietrze, którym oddychamy, jest trujące. Smog nie schodził z czołówek serwisów informacyjnych, internet zalewały kolejne tabelki z odczytami ze stacji pomiarowych. Zorientowaliśmy się, że w zestawieniach najbardziej zanieczyszczonych miast na świecie czołowe miejsca zajmują miasta polskie. Ostatni zareagowali oczywiście politycy – ich usta wypełniły się hasłami w rodzaju „przykra sprawa, nie lekceważę jej, odniosę się do tego w poniedziałek na konferencji prasowej”.
Politycy kochają gaszenie pożarów, ale ze smogiem mają poważny problem. Okazało się bowiem, o zgrozo, że tego problemu nie da się rozwiązać jedną decyzją. Smogu nie da się zakazać, nie da się zakończyć go edyktem. Trzeba dostrzec problem, zdefiniować przyczyny, określić rozwiązania i zacząć się do nich choćby zbliżać. A to już coś, czego politycy nie lubią. Od wypowiedzi takich jak „smog to problem teoretyczny” (były minister zdrowia Konstanty Radziwiłł) ewoluowali zatem do „smog jest, ale polski węgiel truje mniej” (były minister środowiska Jan Szyszko). Po roku od największego smogowego alarmu w dziejach Polski dotarliśmy wreszcie do momentu, gdy na początku 2018 roku obydwu panów nie ma już na stanowiskach, a premier w swoim exposé problem jakości powietrza wymienia jako jedno z głównych wyzwań stojących przed jego rządem. Co faktycznie w tej sprawie zrobił, to już inna sprawa – ale nie da się ukryć, że problem smogu na dobre stał się elementem polskiego życia publicznego. Nic tak nie pogodziło polityków różnych opcji jak powietrze, którym oddychamy – wszyscy chcieliby jego poprawy.
***
Ciekawsze jest jednak to, co wydarzyło się w sferze reakcji społecznych. Po pierwszym ataku paniki przyszła reakcja obronna: coś z tym trzeba zrobić, jakoś się bronić. Nie może być tak, że jesteśmy zdani tylko na państwo – zwłaszcza, że to państwo jest w tym przypadku bezradne. Rynek zareagował natychmiast: Polskę zalały domowe oczyszczacze powietrza, czujniki smogu, maski antysmogowe i rozmaite nowinki technologiczne. „Czysta radość z jazdy” – głosił slogan bawarskiego koncernu motoryzacyjnego, który w swoich samochodach montuje system filtrowania powietrza z zewnątrz. Można zatem śmiało truć innych, ale kupić sobie ochronę przed tym, co wylatuje z naszej rury wydechowej.
Szybko przyszło jednak otrzeźwienie. Otóż nie da się wygrać ze smogiem za prywatne pieniądze. Nie można kupić sobie prywatnego powietrza, bo ono jednak zawsze będzie wspólne – to dla polskiej wielkomiejskiej klasy średniej, od wczesnych lat 90. przyzwyczajanej do myślenia dokładnie odwrotnego, był prawdziwy szok. Klasa średnia nauczyła się bowiem tego, że każdy problem da się rozwiązać za pomocą prywatnych pieniędzy, trzeba ich tylko wystarczająco dużo zarobić. Brak miejsc w żłobku? Nie szkodzi, są prywatne. Kolejka do lekarza? Pójdziemy do kliniki. Brak transportu publicznego? Przecież jest własny samochód. Niski poziom szkolnictwa? Od czego są szkoły prywatne i społeczne. Zaniedbana przestrzeń publiczna? Można zamieszkać na zamkniętym osiedlu.
W przypadku smogu zastosowanie tego schematu okazało się niemożliwe. A co tym bardziej bolesne – o ile jeszcze dorośli jakoś mogą się chronić, o tyle ochronienie dzieci, zwłaszcza tych najmniejszych, najbardziej narażonych na choroby spowodowane złą jakością powietrza, jest niemożliwe. Nie wynaleziono jeszcze masek antysmogowych, które mogłyby nosić małe dzieci – ryzyko przyduszenia się jest zbyt duże. Co więcej, podobny problem jest z osobami starszymi, które są szczególnie narażone na efekty wdychania pyłów zawieszonych. Dwóch najsłabszych grup nie da się zatem ochronić przed smogiem. Problem trzeba zacząć rozwiązywać kolektywnie. Dla wielkomiejskiej klasy średniej uświadomienie sobie tego było jak wyjście z Matrixa i przejście do świata realnego. Takiego, w którym poważne problemy mogą rozwiązywać tylko instytucje i narzędzia publiczne. Trzeba zatem zacząć na nie liczyć, wierzyć im i ufać, że są w stanie to zrobić, ale także samemu na nie naciskać.
***
Druga fala szoku przyszła, gdy uświadomiono sobie, jakie są przyczyny smogu. Prawdę mówiąc, uświadamianie to trwa nadal i idzie opornie. Okazuje się bowiem, że nie da się tego zjawiska zwalić na kogoś innego, na przykład na ubogiego sąsiada, który pali śmieciami, na „przyjezdnych”, którzy jeżdżą po mieście starymi dieslami albo na mieszkańców gmin podmiejskich. Oczywiście, próby wskazania jednego prawdziwego winnego trwają, ale zwyczajnie przegrywają starcie z rzeczywistością. Jeśli chodzi o duże miasta, to jest jasne, że smog nie wynika tylko z palenia w piecach niskiej jakości materiałem. Ani tylko z tego, że po ulicach jeżdżą stare ściągane z Niemiec pojazdy z silnikiem diesla. Owszem, obydwa te zjawiska są istotne. Ale do smogu przyczynia się także tak zwany unos wtórny, czyli unoszenie w powietrze pyłu, który osiada na ulicach. A z tego powietrza ów pył – w tym na przykład starte fragmenty klocków hamulcowych czy opon – trafia do naszych płuc. Unos wtórny to zjawisko, do którego przyczynia się każdy pojazd na ulicy, a jedynym sposobem na zaradzenie mu jest… doprowadzenie do tego, by pojazdów na ulicach było jak najmniej. Można też myć ulice na mokro – ale tego z kolei nie da się robić przy przymrozkach. A zatem wszyscy kolektywnie, poruszając się samochodami po mieście, przyczyniamy się do powstania smogu. Choć ci, którzy kopcą starymi dieslami, powinni się oczywiście czuć bardziej winni.
***
Zatrzymajmy się w tym miejscu na chwilę i zanim wrócimy do przerażonej, zdezorientowanej klasy średniej, podsumujmy, jaka jest skala problemu. Jak szacuje Komisja Europejska, co roku 44 tysiące Polaków umiera przedwcześnie z powodu smogu. To tak, jakby co roku z mapy Polski znikał Ciechanów. Wdychając warszawskie powietrze, każdy – w tym najmniejsze dzieci – wdycha do płuc równowartość dwóch papierosów dziennie. Dokładnie tyle rakotwórczego benzo(a)pirenu znajduje się w smogu, którym oddychamy w stolicy Polski. W Krakowie z kolei, według badań tamtejszego Szpitala Uniwersyteckiego, połowa dzieci cierpi na alergie. Przyczyną jest najprawdopodobniej właśnie zanieczyszczone powietrze.
Tego rodzaju statystyki przebiły się już do mediów głównego nurtu i do szerokiej świadomości. Efekt jest taki, że – według najnowszych badań CBOS – 44 procent Polaków uznaje, że smog to poważny problem ich okolicy, a 19 procent – że bardzo poważny. Razem daje to wynik wyższy, niż kiedykolwiek wyniosła frekwencja w wyborach parlamentarnych po 1989 roku.
Klasa średnia ma już zatem świadomość problemu, ale nie posiadła jeszcze „świadomości klasowej”: nie wie, jaka jest jej własna rola w jego rozwiązaniu. Przebudzenie się z liberalnej drzemki, w której wydawało się, że każdy problem można rozwiązać za prywatne pieniądze, tworząc prywatną strefę komfortu, to już dużo. Pytanie, co nastąpi po przebudzeniu. I którą nogą nasza klasa średnia wstanie z łóżka – lewą czy prawą.
Nie ma bowiem wątpliwości, że rozwiązanie problemu smogu może nastąpić tylko przez dogłębną zmianę polityk publicznych oraz zmianę nawyków mieszkańców. A zatem pragnący zaradzić smogowi powinni powtarzać sobie w głowie strofę międzynarodówki: „Z własnego prawo bierz nadania i z własnej woli sam się zbaw!”. Przy czym kluczowy jest tu spójnik „i”, bo te dwa elementy nie występują rozłącznie. Nawet jeśli przestaniemy jeździć dieslem, przesiądziemy się na rower i elektrycznie dogrzejemy się w zimie prądem (osobny problem stanowi skądinąd główne źródło pozyskiwania tego prądu w Polsce) zamiast palić w kominku, to nie możemy oczekiwać, że wszyscy dookoła zrobią to samo. Dlatego powinniśmy dążyć i naciskać na wprowadzanie prawa, które innych albo zmusi, albo zachęci do tego, co nam przychodzi z łatwością. To już się dzieje – przyjęte w tym roku wojewódzkie uchwały antysmogowe, na przykład dla Mazowsza, zmuszą mieszkańców do wymiany najbardziej szkodliwych źródeł ciepła w ciągu najbliższych kliku lat.
***
W tym wszystkim kluczowa jest jeszcze kwestia swoiście pojmowanej „solidarności międzyklasowej”. Bo o ile polska klasa średnia może sobie pozwolić na to, by zmienić swoje nawyki, przestać palić w kominku, przesiąść się jeśli nie na hybrydę, to do komunikacji miejskiej, to jednak nie da się nie zauważyć, że są całe szerokie grupy mieszkańców, których zwyczajnie nie stać na to, by w nieszkodliwy dla innych sposób ogrzać się w zimie. Dość wspomnieć, że w bogatej Warszawie 50 tysięcy lokatorów mieszkań komunalnych nie ma dostępu do centralnego ogrzewania. To oznacza w praktyce dogrzewanie się piecykami elektrycznym (bo na zamontowanie sobie gazowego również ich nie stać), ale często po prostu palenie w piecach kaflowych czy „kozach”. Przypomnijmy, że mówimy tu o stolicy europejskiego państwa, która chwali się swoim poziomem rozwoju na światowych salonach, prezentując na targowych stoiskach swój skyline.
Solidarność międzyklasowa polegać powinna na tym, że klasa średnia zgodzi się, byśmy wszyscy pomogli osobom najuboższym żyć w taki sposób, by mogły nie zatruwać naszego powietrza. A zatem, że jej podatki pójdą na wymianę pieców i założenie centralnego ogrzewania u sąsiadów z mniej zamożnych dzielnic, termomodernizację budynków mieszkalnych. Nie ma innej możliwości, bo osoby uboższe po prostu same nie będą w stanie zapewnić sobie wymiany źródła ciepła ani tym bardziej poprawić efektywności energetycznej budynku. Dla wielu osób wychowanych w kulturze latami budowanego przekonania, że na własne suche i ciepłe cztery kąty trzeba zarobić własną krwawicą (a drugie tyle oddać bankowi), będzie to pewnie myśl trudna do strawienia. Ale tu właśnie kwestia smogu może okazać się dobrą lekcją tego, jak działają cywilizacja, państwo, instytucje publiczne czy samorząd. Wbrew obiegowemu liberalnemu stereotypowi, że należy „dawać wędkę, a nie rybę”, czasem to właśnie dostęp do centralnego ogrzewania albo autobus, który spod domu dowiezie cię buspasem, bez korka do miejsca pracy, jest tym, co instytucje publiczne powinny dostarczyć w pierwszej kolejności. Bez tego będziemy dalej się dusić, a każdy rok fatalnego powietrza to dziesiątki tysięcy zgonów, setki tysięcy zachorowań, rozwój alergii i chorób układu krążenia u najmłodszych. Jeśli ktoś już musi przeliczyć to na pieniądze, może skorzystać z wyliczeń Komisji Europejskiej, która twierdzi, że smog rocznie kosztuje Polskę 26 miliardów euro. Nawet jeśli przyjmiemy, że to kwota zawyżona (choć nie ma podstaw, by tak twierdzić), daje to obraz kosmicznej skali zaniedbań. A także skali tego, co moglibyśmy mieć, gdyby powietrze w Polsce było czystsze. Dobrą edukację publiczną? Dostępne żłobki i przedszkola? Dostęp do kultury? A może nawet byłoby nas stać na działającą na zachodnim poziomie służbę zdrowia? Tyle że byłaby ona znacznie słabiej obłożona niż jest dziś, bo znikłoby wiele problemów i chorób spowodowanych przez złą jakość powietrza.
***
Przytoczmy na koniec fragment Konstytucji RP: „Władze publiczne są obowiązane do zwalczania chorób epidemicznych i zapobiegania negatywnym dla zdrowia skutkom degradacji środowiska”. Jak to zatem było z przestrzeganiem Konstytucji przez te wszystkie lata, że doszliśmy do punktu, w którym Polska jest najbardziej zanieczyszczonym krajem w Unii Europejskiej jeśli chodzi o jakość powietrza?
***
JUŻ DZIŚ ZAMÓW NAJNOWSZY NUMER MAGAZYNU KONTAKT!
***
Polecamy także: