Smog to przykład zjawiska, które po angielsku określa się sformułowaniem wicked problems. To tego typu problemy społeczne, które są na tyle splątane, że nie da się ich rozwiązać w prosty sposób, jednym precyzyjnym cięciem skalpela. Takich spraw nie lubią politycy. Muszą się męczyć latami, nie wystarczy jedna decyzja i po zabawie, nie da się pochwalić błyskawicznym efektem. A co gorsza często trzeba się narazić jakiejś grupie społecznej.
Ale w polskich warunkach do tego „splątania” dochodzi coś jeszcze. To specyficzna sytuacja na polskiej scenie politycznej, która sprawia, że z dużą dozą prawdopodobieństwa można przewidzieć, który problem społeczny może zyskać uwagę której strony sporu politycznego. W 2017 roku smog stał się jednym z tematów numer jeden w polskiej debacie publicznej. I choć próbowano go zaszufladkować i wtłoczyć w prymitywne schematy („to lewacki wymysł”, „pewnie płaci za to Unia”, „dlaczego temat wypłynął teraz, a nie za poprzednich rządów?”), to jednak sprawa wymknęła się spod kontroli. I chwała Bogu.
Przekonałem się o tym na własnej skórze, gdy w mojej facebookowej skrzynce zobaczyłem wiadomość od użytkownika „Młodzież Wszechpolska Kraków”. Przedstawiciele tej organizacji przesłali mi z dumą zdjęcia ze swojej akcji w Krakowie, w ramach której zasłaniali usta pomnikom maską antysmogową. Napisali przy tym wprost, że inspirowali się naszymi działaniami w Warszawie. Dla działacza społecznego to jest ten moment, w którym musi zadać sobie pytanie – czy to dobrze, że organizacja, której działalność budzi mój fundamentalny sprzeciw, podejmuje temat, który uważam za ważny? Jak daleko może sięgać „porozumienie ponad podziałami”?
Smog to sprawa, która przecina także podziały klasowe. Otóż zjawisko, którego przyczyny są bezpośrednio związane z nierównościami społecznymi w Polsce (palenie niskiej jakości paliwem czy jazda starymi samochodami), uderza w samo serce stylu życia wielkomiejskiej klasy średniej – zdrowie i bezpieczeństwo, w tym zwłaszcza zdrowie dzieci. Ale tym razem klasa średnia nie jest w stanie od niego uciec i kupić sobie bezpieczeństwa. Bo zatrutym polskim powietrzem oddychamy wszyscy. Nawet jeśli kogoś stać na odświeżacz do mieszkania czy maskę antysmogową, nie daje to stuprocentowej izolacji. Tak jak smog przenika przez ubrania czy mury domów, tak przenika też przez podział na tych, których stać (na mieszkanie, na zdrowe jedzenie, na wakacje czy na czas wolny), i na pariasów.
Sprawa jest nawet bardziej złożona, bo smog (przynajmniej ten warszawski) nie jest tylko i wyłącznie pochodną faktu, że nie wszystkich stać na normalne ogrzewanie czy ekologiczny samochód. Badania pokazują, że nowe samochody (w tym zwłaszcza te z silnikami diesla) również trują, a na zjawisko tak zwanego pyłu powtórnie uniesionego ma już wpływ absolutnie każdy uczestnik ruchu ulicznego. Jeszcze gorzej jest z zanieczyszczeniami pochodzącymi z tak zwanej niskiej emisji: palenie drewnem różni się oczywiście od palenia miałem węglowym, ale nadal przyczynia się do powstawania smogu. Stąd paradoks polegający na tym, że w obrębie jednej dzielnicy większy smog jest w okolicy stosunkowo bogatych domków jednorodzinnych niż na typowym blokowisku.
Walka ze smogiem– jeśli zostanie podjęta na poważnie – będzie kosztowna dla wszystkich. Będzie kosztowała klasę średnią zmianę swoich głęboko zakorzenionych nawyków, wśród nich przede wszystkim zmianę kultury komunikacji, która w Polsce opiera się na absolutnym prymacie prywatnego samochodu. Dokładnie odwrotnie niż w Niemczech, kraju, który jest motoryzacyjną potęgą, a w którym wyznacznikiem wysokiego statusu społecznego jest fakt, że nie używa się na co dzień samochodu – bo żyje się w tak dobrze skomunikowanym miejscu, że po prostu nie trzeba. Wśród polskich elit musi najpierw nastąpić redefinicja tego, co naprawdę jest wyznacznikiem „europejskości” i „zachodnich standardów”, szczególnie w dziedzinie rozwoju miast.