Z Zofią Smełką-Leszczyńską rozmawiają Maciej Możański i Jan Szerszeń.
Skąd pomysł, by w książce podjąć temat „kultury zapierdolu”?
Od fascynacji narracjami o produktywności jako przepisie na szczęśliwe życie. Wszystko zaczęło się od publikacji na temat koncepcji „szczęśliwego poranka” i „klubu piątej rano”, której nazwa pochodzi od niezwykle popularnej na Zachodzie książki Robina Sharmy („The 5 AM Club”). W skrócie – według autora wszyscy będziemy szczęśliwsi i bardziej wydajni, jeżeli… po prostu wcześniej wstaniemy! W 2018 roku przeczytałam artykuł w „Wysokich Obcasach”, który był zupełnie poważną próbą przekonania czytelników, że jeżeli − zgodnie z instrukcją innego guru od poranków, Hala Elroda − wstaniemy przed 6 rano, żeby poafirmować, pomedytować i napisać parę stron w dzienniczku, staniemy się jak Bill Gates albo Oprah Winfrey. Produktywni, zmotywowani i do przodu z życiem! Zafascynowało mnie, jak doszło do tego, że tak straszliwa bzdura jest serwowna ludziom jako realny przepis na szczęśliwe życie w poważnej prasie lifestyle’owej.
Dlaczego bzdura?
Najłatwiej ocenić ten pomysł, czytając fora z wpisami osób, które zwyczaje „klubu piątej rano” usiłowały wcielić w życie. Znajdziemy tam bardzo prozaiczne, a przez to też wzruszające relacje ludzi, którzy wstali o tej piątej, pomedytowali, poafirmowali i o szóstej trzydzieści ponownie morzył ich sen. Albo − po początkowej dumie z samych siebie – czuli się bardzo senni o trzynastej, a o dwudziestej pierwszej umierali ze zmęczenia (tymczasem o trzynastej musieli pracować, a o dwudziestej drugiej zrobić jeszcze pranie i ugotować posiłek na następny dzień). Przepis na sukces, jaki obiecuje koncepcja „piątej rano” jest zatem bzdurą przede wszystkim ze względu na swoją nierealistyczność.
Istnieją jednak osoby, które naprawdę tak funkcjonują.
Oczywiście! Nie mówię, że nikt tak nie robi, czy że tak się nie da. Tym, co zafascynowało mnie najbardziej, był fakt, że mówienie o tej piątej rano zawsze jest przedstawiane jako przepis na dobre, bo produktywne życie. Produktywne, czyli takie, w które udało się wcisnąć jeszcze więcej pracy – tej zarobkowej i tej nad sobą. Dowodem na słuszność i opłacalność tego stylu życia są historie o sukcesach CEO firm technologicznych albo celebrytek przemysłu medialnego. Tak, jakby to właśnie te postacie były najwyższymi formami człowieczeństwa, do których powinno się aspirować. Niezależnie od tego, kto pisze tego typu hagiografie – bohaterowie, ich PR-owcy czy media – to właśnie te historie o nielenieniu się rano pełnią rolę stale obecnego elementu w narracji o ludziach sukcesu. „Klub piątej rano” firmują zawsze osoby pokroju Anny Wintour lub Elona Muska.
To nie znaczy, że tacy ludzie nie wstają wcześnie – być może tak robią, i jeżeli to im odpowiada, to ich sprawa. Sęk w tym, że w tych narracjach o „szczęśliwym poranku” piąta rano jest przyklejona do samorozwoju, kariery i sukcesu. W rzeczywistości jednak osobami, które codziennie wstają tak wcześnie są przede wszystkim pracownicy i pracownice zakładów produkcyjnych, centrów logistycznych czy firm sprzątających. O dziwo, ich jednak kapitalistyczny sukces jakoś nie dotknął. O ludziach, którzy realnie są zmuszeni wstawać o piątej, żeby móc zdążyć na autobus, i którym następnie po całym dniu pracy na sen pozostaje mniej niż sześć godzin na dobę, rzadko możemy poczytać w prasie lifestyle’owej.
Czym jest narracja o pracy i czemu powinniśmy się jej przyglądać?
Mówiąc najprościej, narracje – takie, jak ta o produktywnych porankach i o sukcesach prezesów − to pasy transmisyjne dla ideologii (konstruktów bardziej abstrakcyjnych i trudniejszych do uchwycenia bezpośrednio). Zarówno narracje, jak i ideologie się zmieniają – inaczej myślało się o pracy i jej sensie w protestantyzmie, inaczej − w socjalizmie, a jeszcze inaczej się myśli teraz. W tym sensie narracje na temat pracy są ważnym zjawiskiem – krytycznie analizowane pozwalają nam na lepsze zrozumienie rzeczywistości, w której żyjemy i do uczestnictwa w której jesteśmy formatowani według obowiązujących w danym momencie norm.
Jak wyglądają takie narracje?
W protestantyzmie przykładowo mówiło się, że pracować trzeba dlatego, że praca jest aktem chwalenia Boga – kto nie pracuje ciężko i nie gromadzi majątku, nie może liczyć na zbawienie. Ciekawą składową tego etosu było to, że równocześnie ostentacyjna konsumpcja była źle widziana. Gromadziło się więc dla samego gromadzenia, a żyć wypadało skromnie. W socjalizmie z kolei mówiło się, że pracuje się po to, by budować wspólne dobro. Praca była zarówno obowiązkiem moralnym, jak i prawem – z tym, że obowiązek ten miało się nie tylko wobec własnej rodziny, ale także wobec wspólnoty. Praca w socjalizmie była działaniem, które miało spajać wspólnotę i ją budować (lub odbudowywać to, co utraciła wskutek wojny).
Jaki jest cel tych narracji?
Mają za zadanie wytłumaczyć, po co w ogóle ludzie mają pracować. Czemu się męczyć? Dla wspólnoty, dla rodziny czy dla samorozwoju i indywidualnego sukcesu? Dodatkowo, w różnych konfiguracjach historycznych i geograficznych, narracje na temat pracy mają wskazywać, kto w ogóle powinien pracować – i jak. Historycznie, większość społeczeństwa musi pracować – zmienne jest natomiast miejsce elit w świecie pracy. Ekonomista i socjolog z przełomu XIX i XX wieku Thorstein Veblen pisał o klasie próżniaczej − czyli o takim sposobie spędzenia czasu przez elity, który był ostentacyjnym próżnowaniem, pokazywaniem, że stać je na „nicnierobienie” lub na posiadanie dworu (czyli płacenie innym za bycie dekoracjami w spektaklu ich zamożności). Dla klasy próżniaczej, czyli ówczesnych elit, dozwolone było tylko kilka zajęć: modlitwa, polowanie czy oddawanie się sztuce.
Od czasów, kiedy pisał Veblen, trochę się jednak zmieniło. Jak wygląda stosunek dzisiejszych elit do pracy?
Dzisiejsze elity mają w obowiązującej narracji zupełnie inne zadania. Powinny epatować tym, jak ciężko pracują: w związku z tym wzorcowym bohaterem w dzisiejszej narracji o pracy jest właściciel-pracodawca. Dlatego jak bożyszcze traktowany jest wspomniany Elon Musk, który spędził własne urodziny w biurze i zapewne nie wyszedł z niego przez ostatnie 200 godzin – nie po to, żeby więcej zrobić (nie jest przecież tak, że każda godzina pracy Muska zwiększa jego stan posiadania), ale przede wszystkim po to, żeby pokazywać wszystkim innym, jak należy pracować. Ostatnimi czasy przekonywał pracowników X, że powinni oddawać się firmie przez co najmniej 80 godzin tygodniowo.
Jak wygląda współczesna narracja dotycząca pracy?
Dzisiejszą narrację o pracy w Polsce określiłabym jako narrację o samorealizacji. Polscy socjolodzy, Mikołaj Lewicki i Mirosława Marody, nazywają ją „kapitalistycznym etosem pracy”. W ramach tego etosu pieniądz nie stanowi ostatecznego celu pracy; chodzi bowiem o moralną przemianę i doświadczenie (samo)rozwoju, które powinny być motorem napędzającym nas do pracy.
Skąd wziął się taki etos?
Ja jego początki widzę w mechanizmach towarzyszących polskiej transformacji ustrojowej i w zjawiskach, które sprawiły, że przedsiębiorcy stali się najważniejszymi obywatelami nowego społeczeństwa. Od samych początków transformacji w Polsce mówiło się o tym, że potwornie ciężko pracują. Moje ulubione historie o zaharowujących się na śmierć biznesmenach tamtej ery pochodzą z magazynu „Sukces”. Pismo ukazywało się od 1990 roku i w publikowanych tam historiach ci wszyscy właściciele zakładów tekstylnych albo drobiarskich spędzali całe życie w pracy – ale z radością i uśmiechem na ustach! Jedna z opowieści „Sukcesu” była o panu, który tak bardzo kochał swoją pracę, że kiedy już żonie udało się go wyciągnąć na urlop, to on umawiał się z pracownikami, że do niego zadzwonią i pilnie poproszą go o powrót biura z powodu jakiejś rzekomo bardzo ważnej sprawy.
Co jeszcze wspierało budowanie takiego obrazu świata?
Ogromną rolę w pisaniu nowych legend w czasach transformacji odegrała postać menedżera. To był nowy aktor na globalizującym się rynku pracy. W „Gazecie Wyborczej” opisywano młodych wilków, którzy dostali pracę w firmach konsultingowych typu Arthur Andersen. Istniał tam nawet cykl poświęcony żywotom młodych menedżerów! Opisywani w nim ludzie mówili, że pracuje się po 18-20 godzin na dobę. Co ciekawe − nie istniała żadna tradycja usprawiedliwiania tego zjawiska: mówiło się, że „tak tam po prostu jest”. To była część „zachodniego pakietu”: kiedy do kraju wchodzi prestiżowa, zachodnia korporacja, która daje nam zachodnią pracę oraz dostęp do zachodniego życia, to taki specyficzny (w domyśle oczywiście: zachodni) etos pracy jest też elementem lifestyle’u. Dla takiego stanu rzeczy nie wymagano żadnego uzasadnienia, bo było to po prostu prestiżowe, nie szukano więc uzasadnień – konstatowało się: „tak się tam pracuje i koniec”. To miało – i nadal ma – olbrzymie konsekwencje dla polskiej debaty publicznej o pracy.
Jak dziś wyglądają takie opowieści? Czy występują różnice w zależności od płci ich adresatów?
Role kobiet, mężczyzn i opowieści o nich zmieniają się dziś dość dynamicznie. W dyskursie o pracowniku obecny staje się na przykład komponent ojcostwa. Progresywne firmy w swojej komunikacji do pracowników starają się opowiadać o napięciu między ojcostwem a byciem pracownikiem i o pomaganiu mężczyznom w odnalezieniu się w realiach ojcostwa (na przykład przez dodatkowe urlopy). Tym, co uderzyło mnie już po napisaniu tej książki, był fakt, że sama – mimo, że uważam się za badaczkę języka – długo nie zauważałam fałszywości pewnej frazy, która jest bardzo powszechna w wielu kontekstach, w których opowiada się o pracy kobiet.
Jaka to fraza?
„W naszej firmie pogodzisz karierę z macierzyństwem”. Przyznam, że przez wiele lat myślałam, że to pogodzenie, czyli zażegnanie konfliktów pomiędzy rolami domowymi i zawodowymi naprawdę jest możliwe – a w związku z tym, że to ze mną jest coś nie tak.
Dlaczego?
O szesnastej czułam napięcie, bo trwało jakieś spotkanie albo dlatego, że w pracy nadal pozostały jakieś rzeczy do zrobienia. O tej godzinie trzeba już zacząć przełączać w głowie role i zbierać się do wyjścia, żeby zdążyć odebrać dziecko z przedszkola i zająć się nim.
Rozmawiamy w kawiarni o siedemnastej, a ty równocześnie zajmujesz się synkiem.
Dokładnie o tym mówię – tak wygląda codzienne życie. Nie mieliśmy dziś z mężem innej możliwości podzielenia się obowiązkami. W związku z tym doświadczeniem nieustannego napięcia, które rujnowało mi popołudnia, rozstałam się z korporacją i zaczęłam pracować niezależnie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to napięcie – między pracą zawodową a życiem prywatnym, czyli de facto pracą opiekuńczą − będzie tam zawsze i to nie korporacja jest mu winna. Żadne „pogodzenie ról” nie istnieje. Przynajmniej w moim doświadczeniu nie ma możliwości, żeby to napięcie wynikające z przełączania się między rolami jakoś zniwelować. Tymczasem jako kobieta bardzo długo byłam dość bezkrytyczną odbiorczynią narracji, zgodnie z którą powinnam potrafić być idealną, zmotywowaną, pełną pasji pracownicą, i jednocześnie ogarniającą wszystko energiczną matką. A jeśli coś tu zgrzyta, to najpewniej coś ze mną jest nie tak.
Czy jest jakiś element ideologii i narracji o pracy, o którym mówi się zbyt rzadko?
Kwestia władzy. Wszystkie ideologie mają to do siebie, że są wytwarzane i podtrzymywane przez elity. Dominujące ideologie, które urządzają świat całym wspólnotom narodowym albo ponadnarodowym – jak na przykład socjalistyczna ideologia pracy albo ideologia pracy jako samorealizacji, z którą mamy dzisiaj do czynienia – nie zostały wytworzone przez grupkę pracowników na papierosie. Wszystkie dominujące ideologie pracy powstają w interesie elit.
Czy – zakładając, że mamy władzę − możemy wymyślić sobie inną narrację?
To, co ludzie mogą zrobić oddolnie, to po kawałku wytwarzać kontrideologię do ideologii dominującej. Taka kontrideologia nigdy nie będzie mieć takiej siły, nośności i zasięgu jak przykazanie wstawania wcześnie i odnoszenia sukcesu, ale może podgryzać i kontrować tę „jedynie słuszną” narrację. Małe akty dywersji, sprzeciwianie się temu, co obowiązujące – dawanie sobie prawa do tego, żeby wyrazić zdanie odrębne, są dla mnie bardzo ciekawymi obszarami do analizy.
Jakie są nośniki kontrideologii i alternatywnych narracji na temat pracy?
Memy. Uważam, że rewolucja technologiczna, w ramach której funkcjonujemy, dostarcza bardzo ciekawych przykładów na to, jak nowe przestrzenie otwierają zupełnie nowe możliwości przekazu. Podam przykład: istnieje cały wątek na Reddicie, który nazywa się anti-work, bo w anglojęzycznym świecie ta postawa, ten ruch oporu ma swoją nazwę. W Polsce nikt chyba jeszcze tego fenomenu nie nazwał jedną etykietą – słyszy się raczej narzekania pracodawców na młodych, na ich „quiet quitting”, „wielką rezygnację” i postawę „lazy girl”.
Opór wobec zachwalania „kultury zapierdolu” wydaje się przede wszystkim domeną związków zawodowych.
Nie do końca się zgodzę – związków jest w Polsce bardzo niewiele, a opór wobec pracy ponad siły słychać z różnych zakątków rynku, także tych, gdzie tradycyjnie związków nie ma albo dopiero zaczynają się budować. Poświęciłam zresztą fragment książki rozmowom z nowymi związkami zawodowymi, które dopiero muszą wydeptać swoją ścieżkę w danej branży. Pracodawcy bardzo się różnią w swoim stosunku do związków zawodowych. Z jednej strony prawo nakazuje uznać zarejestrowany związek, natomiast wiemy również, że istnieją pracodawcy, którzy korzystają z usług wyspecjalizowanych podmiotów, takich jak kancelarie prawne zajmujące się utrudnianiem związkom zawodowym życia. Związkowcy z różnych zakładów pracy czasem otrzymują od pracodawców pisma o charakterystycznej treści i na ich podstawie orientują się, że firmy, w których pracują, wynajęły tę samą kancelarię, wyspecjalizowaną w zwalczaniu związków.
Jedną z głośniejszych spraw w ostatnim czasie był konflikt między związkiem zawodowym a prezesem w firmie Sii. Co wpłynęło na medialność tego konfliktu?
Przypadek firmy Sii był bardzo głośną sprawą przede wszystkim ze względu na nietypowych dla konfliktu aktorów. Francuski prezes dosyć wprost przyznawał, że przyjechał do Polski po tanią siłę roboczą, która nie sprawia problemów – we Francji przeszkadzało mu „zbyt dużo związków zawodowych, zbyt dużo strajków, zbyt dużo skarg, zbyt duża ochrona pracy, zbyt wysokie podatki”. Okazało się, że w Polsce zastał ludzi innych, niż oczekiwał: odważne osoby chcące się organizować. Bardzo nietypowa w tym kontekście była także branża – firma Sii jest podmiotem działającym na rynku informatycznym. W Polsce wiele pracy w sferze narracji włożono w to, żeby związkowcy kojarzyli się z grupą wściekłych górników, którzy palą opony. Jeśli poszukamy ilustracji do artykułów prasowych o związkowcach z ostatnich trzydziestu lat, przedstawiają one zazwyczaj pielęgniarki, nauczycielki albo mężczyzn, za którymi coś płonie.
Czemu służy kreowanie w mediach takiego obrazu?
Jeśli taki będzie wizerunek związkowca, żaden „nowoczesny pracownik” nie będzie chciał się z nim identyfikować. Właśnie w tym kontekście warto analizować sytuację w Sii – nagle do zbioru ilustracji o płonących oponach dołącza, cały na biało, informatyk z dużej zachodniej firmy technologicznej.
Oczywiście z narracyjnego punktu widzenia super byłoby móc powiedzieć, że ten człowiek, jego zwolnienie, afera oraz sama absurdalność tłumaczeń zarządu utorowały drogę do renesansu polskiego ruchu związkowego. Z pewnością było to bardziej skomplikowane. A jednak mamy teraz dużo więcej związków zawodowych w branżach, w których nikt się ich nie spodziewał i które wcale nie kojarzą się z niskimi płacami. Przypuszczam, że to największa bariera w zrozumieniu nowego ruchu związkowego : fakt, że wynagrodzenie nie jest jedyną rzeczą, o którą związkowcy i związkowczynie mogą walczyć.
Napięcia występują również między samymi związkami: przykładem są tarcia między „Solidarnością” a OPZZ. Czy nie obawiasz się, że w pewnym momencie może dojść do konfliktu między nimi?
Myślę raczej, że będziemy mieli do czynienia z rosnącą specjalizacją poszczególnych związków. Z tego, co opowiadają mi związkowcy i związkowczynie, którzy należeli do Solidarności w poprzednich latach, to związek ten nie był przygotowany do „obsługi” wyzwań takich jak praca zdalna i rozproszenie pracowników po całej Polsce. Związki zawodowe z tradycją bywały niegotowe do zrozumienia, że osoby pracujące w ładnym biurze i dobrze wynagradzane w dalszym ciągu mogą mieć interes w uzwiązkowieniu. Zatem nowe związki specjalizują się właśnie w tym, żeby dotrzeć do pracowników biurowych czy do pracowników platform kurierskich. Pracownicy zatrudniani na platformach nie zawsze są w stanie się uzwiązkowić ze względu na to, że oficjalnie nie są pracownikami, tylko – zgodnie z najnowszym dyskursem – „zalogowanymi użytkownikami aplikacji”.
Czy są tematy wspólne dla pracowników na polskim rynku?
Nie, ten rynek jest rozłamany na pół albo i więcej. Uważam, że nawet jeżeli są części wspólne, to nie powinno się ich za wszelką cenę poszukiwać i podkreślać, ponieważ jedną z chorób polskiego myślenia o pracy przez lata było właśnie wytwarzanie takiej opowieści o pozornej jednolitości: tak, jakby wszyscy pracownicy na polskim rynku byli menedżerami w korporacji. Widać to chociażby po tym, jak są konstruowane ogłoszenia o pracę.
To znaczy?
Istnieją wszechobecne sformułowania, które zostały wymyślone, żeby wabić ludzi do pracy w korporacjach. To wymogi bycia elastycznymi, kreatywnymi czy dyspozycyjnymi. Te wymagania się tak rozpanoszyły – czy to przez działania typu kopiuj-wklej w działach kadr, czy to z powodu innych procesów – że obecnie kreatywności czy pasji wymaga się także od operatorki wózka widłowego czy ekspedienta w sklepie. Tym, z czego polski świat pracy musi się wyleczyć, jest traktowanie wszystkich pracowników jak mid-managementu w korporacji i komunikowanie się z nimi językiem, który nigdy adekwatnie nie opisuje ich doświadczenia. Za dużo jest w ogłoszeniach motywacji i samorozwoju, a za mało stabilności i legalności umów albo gwarancji wypłaty na czas.
W kontrnarracjach dotyczących pracy często przedstawiana jest jeśli nie jako zło, to przynajmniej koszmarna konieczność. Jednym z zarzutów wobec twojej książki jest to, że wpisuje się w tę naiwną, kojarzoną głównie z lewicą, wizję pracy. Co ty na to?
Tym, co szczególnie istotne w kontekście ideologii pracy i narracji wspierających „kulturę zapierdolu” jest tabu, na którego istnienie wskazał David Graeber: powiedzenie, że nie lubi się swojej pracy i że chętnie zostałoby się w domu, to rzecz, którą lepiej nie dzielić się w telewizji. Istnieje masa rzeczy, o których w ramach dominującego dyskursu o pracy się nie mówi. Na przykład pieniądze za pracę – próżno szukać informacji o nich w większości ofert. Tabu związane z ideologią zapieprzania ujawnia się też za każdym razem, gdy ktoś porusza temat skrócenia czasu pracy. Niemile widziane są pytania w rodzaju „a może byśmy pracowali mniej”. Ale co nam z tego, że zaharowujemy się, żeby poprawić magiczne wskaźniki, takie jak PKB, albo dla „wzrostu gospodarczego”, jeśli jednocześnie nie czujemy, że nasza jakość życia się realnie poprawia? Granice dopuszczalnych sposobów mówienia o pracy wyznacza także pewien rodzaj powodowanych przez nią skutków. Można narzekać na to, że robota jest idiotyczna albo że w korpo jest sztywno, ale wciąż nie ma w sferze publicznej dostatecznie dużo miejsca na głośne mówienie o tym, że praca może dobijać albo zabijać. Paweł Demirski poświęcił temu zagadnieniu dramat „Kiedy przyjdą podpalić dom, to się nie zdziw” – opisuje on śmierć robotnika w fabryce i proces uciszania jego bliskich przez firmę, która nagięła przepisy BHP, i wynajętych przez nią prawników. O śmierci operatora żurawia można przeczytać nie w „Forbesie” albo „inn.poland”, ale w biuletynie Inicjatywy Pracowniczej. Bardzo niskozasięgowym medium.
Dyskurs o tym, że praca igra ze zdrowiem i życiem, zawsze jest zepchnięty do jakiejś niszy – może nią być literatura piękna, biuletyny związkowe, memy albo inne dzieła sztuki. Dobrym przykładem na niszowość uczciwego opowiadania o realiach pracy jest „Nowy Obywatel”, pismo w dużej mierze poświęcone walce o prawa pracownicze i opowiadające o tym, że praca w Polsce bardzo często jest świadczona w urągających warunkach. W ogóle bardzo często język opowiadania o bezwzględności i szkodliwości pewnych form pracy tworzony jest przez inteligencję. „Nowy Obywatel” jest tego perfekcyjnym przykładem: inteligencja pisze sama dla siebie teksty, w których rzuca się bronić pracowników fizycznych.
Brzmisz, jakbyś miała do tego krytyczny stosunek. Twoja książka jednak także jest przykładem tego zjawiska. Czy to coś negatywnego ?
Tak, jestem inteligentką z powojennego awansu i mam świadomość przywileju, który pozwala mi raz na jakiś czas coś napisać. Jeden z głównych zarzutów przy okazji rozmów i spotkań ze mną brzmi: „dosyć tej paniusi z Warszawy, dajcie coś powiedzieć tym mitycznym związkowców – niech oni powiedzą nam. jak jest”. Ja się z tym zarzutem generalnie zgadzam i bardzo się cieszę, że jedną z rozmów wokół mojej książki przeprowadzili właśnie związkowcy – nie mogłam dojechać na spotkanie autorskie, ale uznaliśmy wspólnie z organizatorami, że moja nieobecność nie powinna uniemożliwiać rozmowy i należy oddać głos innym. Problem polega jednak na tym, że w ramach mainstreamu nie ma w Polsce medium, które byłoby zainteresowane perspektywą inną niż ta dominująca. Pisząc „Cześć pracy!”, chciałam dołożyć swoją cegiełkę do zmiany, a przynajmniej zakwestionować tę narrację. To jednak zadanie zbiorowe i wymagające zdecydowanie więcej niż napisania książki (śmiech).
Zofia Smełka-Leszczyńska
Maciek Możański
Jan Szerszeń