Słoń w składzie porcelany
Jeszcze dwa tygodnie temu wydawać by się mogło, że na temat aborcji powiedziane zostało już właściwie wszystko. Nie oznacza to oczywiście, by gorący spór cichł, jednak można było odnieść wrażenie, że wszelkie stanowiska w tej kwestii są wyklarowane, możliwe projekty ustaw złożone, a wszystkie pomysły, jak wyjść z ideowej matni, padły. Dyskusja zaskakiwać mogła widza jedynie poziomem radykalizmu (jak choćby petycja o zakazie antykoncepcji hormonalnej, która wpłynęła do Sejmu) czy coraz to nowymi środkami wyrazu – jak mural Marty Frej na warszawskiej Woli. Debata toczyła się po jasno wytyczonych torach, co gorliwszy jej obserwator mógłby przypisać określone stanowiska konkretnym punktom na „ideowej osi”, gdzie zaznaczyłby wcześniej całe spektrum rozwiązań: od całkowitego zakazu aborcji, poprzez obowiązujący kompromis, aż do aborcji na życzenie. 4 listopada nastąpiła niespodziewana wolta. Pociąg zjechał z torów i pognał w nieznanym kierunku, a wspomniany obserwator musiałby do dwuwymiarowego układu współrzędnych dorysować oś „z”, by ów zwrot akcji zobrazować.
Problemy z językiem
Ramy, w których toczył się dotychczas spór o aborcję, zostały wyznaczone przez język i to właśnie język jest w moim odczuciu pierwszą i najważniejszą przeszkodą uniemożliwiającą jakiekolwiek porozumienie czy nawet merytoryczną dyskusję. Czym bowiem miałaby być owa „merytoryczna dyskusja”, gdy jedna strona jest „za życiem”, druga zaś „za wyborem”? Kiedy jedni mówią o dzieciach i morderstwie, a inni o zarodkach i przerywaniu ciąży?
Przedrostek „pro” sugeruje, że coś lub kogoś się popiera czy wręcz promuje. Stawiając pojęcie życia i wyboru po przeciwnych stronach barykady („pro life”/„pro choice”), tworzy się iluzję, że są to wartości wykluczające się wzajemnie. Konstrukcja, w której przeciwstawia się je sobie, stwarza spore zagrożenie dla strony „pro choice”. W końcu, rozpatrując poza jakimkolwiek kontekstem pojęcie „życia” i „wyboru”, każdy chyba jako priorytetową wskazałby tę pierwszą wartość. Problem polega na tym, że – jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało – środowisko „pro choice” nie jest bynajmniej „przeciwne życiu”, a „wybór” nie jest w jego logice przeciwieństwem „życia”. Zarówno „łagodniejsza” jego część, czyli osoby popierające obecnie funkcjonujące rozwiązanie prawne, jak i bardziej liberalny odłam, w ramach którego powstał projekt „Ratujmy Kobiety”, optuje jedynie za tym, by w sytuacji konfliktu między życiem kobiety a życiem gamet/zarodka/płodu/dziecka to do matki, nie do rządu, należało podjęcie decyzji o tym, co dalej. Zwłaszcza w przypadku zwolenników aborcji na życzenie do dwunastego tygodnia ciąży dostrzeżone i uznane za równoważną wartość w tragicznym konflikcie zostaje „życie psychiczne” matki. Jeśli więc jest to postawa „przeciwna życiu”, to tylko w tym sensie, że w pewnych sytuacjach dopuszcza, by osoba o jasnym statusie ontologicznym, zarówno w sensie etycznym, jak i prawnym, zadecydowała o bycie, którego pozycja w świecie nie jest tak oczywista, a który ma decydujący wpływ na jej życie – tak biologiczne, jak i psychiczne.
Nie chcę tu bynajmniej rozstrzygać nierozwiązywalnego zapewne dylematu, do którego momentu ciąży można uznawać ten prymat jednego życia nad drugim. W rzeczywistości jednak opcja „pro choice” nie jest „przeciwna życiu”, co sugerują zarówno oponenci, jak i sztucznie wykreowana opozycja binarna: „życie-wybór”. Uznaje jedynie jego bardziej zniuansowaną definicję. Z drugiej strony trudno powiedzieć, by stronnictwo „pro life” broniło życia jako takiego, w każdym jego przejawie. Nawoływanie do prawnej ochrony zygoty, od samego momentu połączenia się plemnika z komórką jajową (w tym momencie bowiem, wg środowiska „pro life”, zaczyna się życie człowieka), nie idzie w parze z działaniami na rzecz ochrony środowiska czy pomocy uchodźcom, których – w dużej mierze przez zaniechania ze strony państw europejskich – dotknął ciężki kryzys humanitarny. Ta niekonsekwencja nie dyskwalifikuje rzecz jasna z dyskusji stanowiska „antyaborcyjnego”, wskazuje jednak dobitnie, że stosowanie nazwy „pro life” jest pewnym nadużyciem. Tym bardziej dziwi fakt, że środowisko „pro choice” – jak się zdaje bezrefleksyjnie – zaakceptowało język całego sporu na temat aborcji. Jego krytyka mogłaby otworzyć potencjalną furtkę porozumienia, a zarazem być dobrą bronią przeciwko radykalizacji debaty publicznej. Zarówno zarzuty o „mordowanie dzieci”, jak i o „nienawiść do kobiet”, są przykładami szkodliwych skutków antagonistycznego i spolaryzowanego języka.
Kruczki prawne
4 listopada Sejm uchwalił ustawę „Za życiem”, która niespodziewanie zmieniła „zasady gry”, wychodząc poza zaklęty krąg szarpaniny między zwolennikami liberalizacji a zaostrzenia obowiązującego prawa. Choć sam tytuł nowej regulacji sugeruje, po której stronie ideowego sporu należałoby ją uplasować, jej treść niczego nie zaostrza, nie zakazuje ani nie penalizuje, jedynie „zachęca”. Tym samym PiS zamyka usta uczestnikom Czarnego Protestu, którego skali zapewne się nie spodziewał, a jednocześnie zalotnie puszcza oko do zdecydowanych przeciwników aborcji. PiS stworzył jednak sztuczny kompromis, chcąc zadowolić jedną stronę, unikając jednocześnie gromów z drugiej. Jak zwykle w takich przypadkach, nowa ustawa to klasyczny przykład populistycznego „słonia w składzie porcelany”, który uparcie brnie przed siebie, nie zważając na jakiekolwiek konsekwencje.
W ustawie istnieje zapis gwarantujący pierwszeństwo w dostępie do pewnych świadczeń dzieciom z rozmaitymi niepełnosprawnościami oraz ich rodzicom. Wady te muszą jednak zostać stwierdzone przez lekarza najpóźniej w momencie porodu. Jak zauważa OKO.press, taka klauzula, dając specjalne prawa grupie obywateli, których niepełnosprawność została stwierdzona w określonym momencie, ogranicza tym samym dostęp do tych świadczeń osobom, u których niepełnosprawność została zdiagnozowana później. Jako soczysty detal portal podaje fakt, że ustawa autorstwa PO zawierająca podobny zapis została w 2014 roku odrzucona przez Trybunał Konstytucyjny, do którego zaskarżył ją… PiS!
Kolejnym problematycznym punktem ustawy jest stwierdzenie, że świadczenia przysługują wyłącznie kobietom, które trafiają pod opiekę ginekologa najpóźniej w 10 tygodniu ciąży. Każdy, kto kiedykolwiek korzystał z opieki państwowej służby zdrowia, wie, jak uciążliwe bywa uzyskanie wizyty u lekarza specjalisty w odpowiednim terminie. Gdy weźmiemy pod uwagę, że pewna część kobiet orientuje się, że jest w ciąży, dopiero po kilku tygodniach, może okazać się, że zdecydowanie większe szanse na zostanie beneficjentkami programu „4000 plus” mają ciężarne pozostające pod opieką prywatnej służby zdrowia, nie zaś gorzej sytuowane matki potencjalnie upośledzonych lub niepełnosprawnych dzieci.
Żaden jednak z tych „kruczków prawnych” nie budzi takiego oburzenia, jak zapis przyznający świadczenia jedynie matkom, które urodzą żywe dziecko. W sytuacjach ekstremalnych, kiedy do aborcji uprawnia nieodwracalne uszkodzenie płodu, na przykład niewykształcenie organów, istnieje szansa, że dziecko umrze przy porodzie. Czy w takim razie matka, która, znając tę diagnozę odpowiednio wcześnie, decyduje się znieść trudny ciąży i połogu, jednak nieszczęśliwym zrządzeniem losu rodzi martwe dziecko, ma prawo być traktowana gorzej niż kobieta, dla której los był łaskawszy? Oprócz czterech tysięcy złotych ustawa przewiduje między innymi zapewnienie specjalistycznej opieki psychologicznej. O ile zatem gratyfikacja pieniężna i zapewnienie o instytucjonalnej odpowiedzialności za matkę i dziecko mają na celu zachęcenie kobiet do podjęcia decyzji o donoszeniu ciąż, o tyle pozbawianie tego świadczenia kobiet, które podjęły tę decyzję i urodziły martwe dziecko, jest zwyczajnym barbarzyństwem.
Nie tędy droga
Należy się w końcu zastanowić nad samą idée fixe ustawy, czyli gratyfikacją pieniężną za podjęcie określonej życiowej decyzji. Zgodnie z raportem GUS z grudnia 2015, najczęściej otrzymywaną pensją w Polsce w 2015 roku było około 2469 złotych brutto, zaś jedynie 10 procent pracowników otrzymuje wynagrodzenie w wysokości 6917 złotych brutto lub większe. Oznacza to, że dla 90 procent Polaków jednorazowy zastrzyk czterech tysięcy złotych stanowi co najmniej tyle, co ich miesięczna pensja, w tym dla sporej części jest to równowartość dwóch miesięcy pracy. Wyobraźmy sobie teraz ciężarną kobietę, która dowiaduje się, że płód, który nosi, jest ciężko uszkodzony i po urodzeniu dziecko może żyć najwyżej kilka tygodni. Ta diagnoza uprawnia ją do aborcji. Kto sam nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji, nie jest zapewne w stanie w pełni odtworzyć emocji, które towarzyszą matce, a często także ojcu, nienarodzonego dziecka. Na potrzeby tych rozważań pozwolę sobie jednak stworzyć „typ idealny” i wyróżnić kilka podstawowych czynników w równaniu, którego wynik prowadzi do podjęcia tej ogromnie trudniej decyzji.
Spróbujmy sobie zatem – na ile to możliwe – wyobrazić kobietę, która właśnie zmaga się z życiową tragedią, dowiedziawszy się, że jej dziecko urodzi się zdeformowane i może żyć najwyżej tydzień, jeśli w ogóle przetrwa poród. Przyszła matka staje przed wyborem, czy skorzystać z prawa do aborcji. Okres ciąży rzadko kiedy wygląda jak na utrzymanych w pastelowej kolorystyce reklamach pieluch. Bywa to czas ciężki, zarówno z punktu widzenia fizycznego, jak i psychicznego. Gdy do tych czynników dodamy świadomość przerażającej diagnozy, okres do porodu może stać się dla kobiety prawdziwym koszmarem. Ale i później nie będzie lepiej. Wystarczy poczytać wyznania matki, która przez manipulacje ze strony doktora Chazana pozbawiona została prawa do przysługującej jej aborcji.
Co mogłoby skłaniać do urodzenia dziecka pomimo wszystko? Istnieje zapewne wiele czynników, z których nawet nie zdajemy sobie sprawy. Jednak jako najbardziej oczywisty i zarazem najważniejszy wyróżniłabym miłość. Może być ona motywowana religijnie, choć z całą pewnością nie musi. Czasem pewnie łączy się z nadzieją, że pomimo wszystko dziecko urodzi się zdrowe, zdarzają się jednak diagnozy, które nie pozostawiają miejsca na spekulacje. Co wtedy?
Wraz z wprowadzeniem ustawy „Za życiem” do wszystkich możliwych powodów mogących prowadzić do decyzji o urodzeniu dziecka dochodzi jeszcze kwestia ekonomiczna. Nie wiadomo, skąd wzięła się kwota czterech tysięcy złotych. Jeśli dziecko urodzi się niepełnosprawne, ale zdolne do życia, od momentu porodu do osiągnięcia przez nie pełnoletności upłyną 6573 dni. Jak łatwo wyliczyć, świadczenie daje wtedy śmieszne około 61 groszy dziennie. Trudno też stwierdzić, jaką funkcję miałyby pełnić te pieniądze w sytuacji, gdy noworodek przeżyje zaledwie kilka dni, godzin, minut czy sekund, które są konieczne, by rodzina otrzymała świadczenie. Są nagrodą? Gratyfikacją za heroizm matki? Mają wynagrodzić niewyobrażalne cierpienie po śmierci dziecka? Wszystkie te ewentualne przyczyny są mocno wątpliwe z moralnego punktu widzenia. Cokolwiek autorzy ustawy mieli na myśli, nie da się ukryć, że w podejmowaniu przez rodzinę bądź samą kobietę decyzji o ewentualnej aborcji pojawia się niespodziewanie czynnik ekonomiczny, od którego nie da się uciec. Mało jest w Polsce rodzin, w których jednorazowy zastrzyk czterech tysięcy złotych pozostawałby bez znaczenia dla domowego budżetu. A czy pieniądze powinny grać jakąkolwiek rolę w podejmowaniu tak wielkiej egzystencjalnej decyzji?
Zasadne jest pytanie, dlaczego wybór rządzących, którzy słusznie postanowili wesprzeć rodziny z ciężko chorymi dziećmi, padł właśnie na dzieci z wadami stwierdzonymi w okresie prenatalnym bądź w trakcie porodu. Dlaczego nie wzmocnić instytucjonalnej opieki nad dziećmi z nowotworami lub po wypadkach? Odpowiedź jest niestety banalnie prosta i chyba dla wszystkich, którzy stawiają sobie powyższe pytania, oczywista. Ustawa „Za życiem” jest nastawiona na zaspokojenie ideologicznych apetytów określonej części elektoratu partii rządzącej, nie zaś na faktyczne strukturalne rozwiązanie problemów, z którymi na co dzień borykają się w Polsce ciężko chore dzieci i ich rodzice. Jako taka, tworząc iluzję państwa opiekuńczego i dostrzegającego problemy obywateli, a w rzeczywistości cynicznie rozgrywająca polityczne nastroje w tak delikatnej i intymnej sprawie, jak choroba dziecka, ustawa „Za życiem” jest zwyczajnie ohydna.