fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Skowronek: O czym nie wie nikt

Odpowiedzialna teologia zdaje sobie sprawę z granic swych możliwości poznawczych. Do jej uroków należy umiarkowanie; wie, gdzie się zatrzymać, by nie wdzierać się na obszar nieprzeniknionej tajemnicy.
Skowronek: O czym nie wie nikt
zdj.: Kamil Porembiński, CC BY-SA 2.0

18 grudnia 2020 roku zmarł ks. prof. Alfons Skowronek, teolog i ekumenista. W 2011 roku udzielił nam wywiadu, który ukazał się w 16. numerze „Kontaktu”. Przypominamy dziś tę rozmowę.

JAN SUFFCZYŃSKI, MISZA TOMASZEWSKI: Jest ksiądz profesor teologiem. To znaczy kim?

KS. PROF. ALFONS SKOWRONEK: Mówi się, że teolog to ktoś, kto dużo wie o Bogu. My, teologowie, w żadnym jednak wypadku nie wiemy o Bogu nic ponad to, co wie o Nim przeciętny chrześcijanin w swojej prostej, naiwnej wierze: że Bóg istnieje, że nas kocha i że jest naszą nadzieją we wszystkich beznadziejach tego świata. Więcej wiemy co najwyżej o tym, czego właściwie o Bogu nie wiemy.

A czego o Bogu nie wiemy?

O Bogu często możemy mówić tylko w sposób negatywny. Rzecz w tym, iż tego słowa używamy tutaj inaczej niż zwykle. Kiedy ktoś wyraża się o kimś negatywnie, normalnie znaczy to, iż mówi o nim niepochlebnie, częstokroć z przekąsem. W odniesieniu do Boga, który „zamieszkuje światłość niedostępną, którego żaden z ludzi nie widział ani nie może zobaczyć”, jest jednak inaczej.

Gdy na przykład mówimy pozytywnie, że Bóg jest wielkoduszny, to mamy na myśli wielkoduszność, którą znamy z życia. Pod ręką mamy przecież tylko takie mierniki. Przy ich pomocy Bóg jednak mierzony być nie może, ponieważ stanowi On z gruntu rzeczy i bez reszty Misterium. Jego tajemnica pozostaje zawsze większa od wszystkiego, czego możemy się o Nim dowiedzieć. W roku 1215 słynny Sobór na rzymskim Lateranie obwieścił, że przy wszelkim podobieństwie, jakie dzielimy z Bogiem, zawsze akceptować musimy jeszcze większe niepodobieństwo. Deus semper maior! Bóg jest zawsze większy!

Powiedział Ksiądz Profesor, że tajemnica Boga przekracza wszystko, czego możemy się o Nim dowiedzieć. To chyba niezbyt pokrzepiająca informacja dla kogoś, kto pragnie Go poznać… Cóż to za dziwna nauka, która nie przyczynia się do poznania swojego przedmiotu?

Teologia tkwi w polu ciągłego napięcia: z jednej strony jej przedmiot wymyka się ludzkiemu poznaniu, z drugiej – celem naukowej teologii jest pozyskiwanie sprawdzalnych wypowiedzi na temat Boga i Jego obecności w naszej ziemskiej rzeczywistości. Teologia nie może jednak pretendować do budowania wiedzy absolutnej. Zawsze pozostaje związana z konkretną sytuacją życiową oraz specyficznymi założeniami myślenia i interpretacji i, jako taka, stale wystawiona jest na możliwości błędu.

Odpowiedzialna teologia zdaje sobie sprawę z granic swych możliwości poznawczych. Jej wyniki mają charakter tymczasowy i z tego względu nigdy nie osiąga ona kresu swoich badań. Do jej uroków należy umiarkowanie; wie ona, gdzie się zatrzymać, by nie wdzierać się na obszar nieprzeniknionej tajemnicy. Szczyt takiego niewymownego teologizowania oddaje XVII-wieczny poeta i mistyk, Anioł Ślązak:

Zatrzymaj się! Cóż znaczy Bóg?
Nie duch, nie ciało, nie światło,
Nie wiara, nie miłość,
Nie mara senna, nie przedmiot,
Nie zło i nie dobro,
Nie w małym On, nie w licznym,
On nawet nie to, co nazywa się Bogiem.
Nie jest On uczuciem, nie jest myślą,
Nie jest dźwiękiem, a tylko tym,
O czym z nas wszystkich nie wie nikt.

Większość chrześcijan świetnie daje sobie radę, nie sięgając po akademickie rozprawy zawodowych teologów. Czy mogą one odegrać jakąkolwiek rolę w rozwiązywaniu naszych codziennych problemów?

Większość teologów nie pisze już dzisiaj oderwanych od życia dysertacji. Po II Soborze Watykańskim zapanowała wśród nich raczej chwalebna ambicja docierania pod strzechy z pogłębionym słowem Bożym. Współczesna teologia nie zajmuje się ezoteryką, zagubioną w świecie alchemią, szukaniem kamienia mądrości. Zawsze jednak pozostaje sprzęgnięta z losami człowieczego życia i śmierci. Do dzisiejszego odbiorcy nauki o Bogu przemawiają pierwsze słowa wielkiej soborowej „Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym”: „Radość i nadzieja, smutek i trwoga ludzi współczesnych, zwłaszcza ubogich i wszystkich cierpiących, są też radością i nadzieją, smutkiem i trwogą uczniów Chrystusowych; i nie ma nic prawdziwie ludzkiego, co nie miałoby oddźwięku w ich sercu”. Zdanie to może być rozumiane jako myśl przewodnia uprawianej dziś teologii.

Trzeba też powiedzieć jasno, że teologowie nie są specami od spraw wiary, ponieważ wiara jest w swej głębokiej istocie darem Bożej łaski, a nie rezultatem treningu, jak u zawodowego sportowca. Co najwyżej w rozjaśnianiu nauczania mogą – i muszą – być oni fachowcami.

Jak pogodzić ideę teologii jako niekończącego się projektu ze sztywnymi ramami dogmatycznymi, wewnątrz których porusza się teolog?

Zastanowić by się należało nad pojęciem dogmatu i nad odnową jego treści. Ten i podobne terminy nabrały dzisiaj – nie bez wpływu ideologii socjo-komunistycznej – ujemnego zabarwienia uczuciowego. Niejednemu współczesnemu człowiekowi zwykły się kojarzyć z zastojem, indoktrynacją, przymusem, apodyktycznością czy wręcz zakazem myślenia. Przez dogmat rozumiemy tymczasem prawdę objawioną, sformułowaną przez Kościół i zobowiązująco podaną do wierzenia.

Gdzie jest miejsce na wolność myślenia, skoro istnieją prawdy podane nam do wierzenia „zobowiązująco”?

W dogmacie w żadnym wypadku nie wchodzi w grę ograniczenie życia chrześcijańskiego, lecz idzie o pełną realizację Bożego daru wolności. Dokładnie tak jak łańcuchy i paliki na przejściach ulic służą bezpieczeństwu ruchu i tym samym bezkolizyjnemu osiągnięciu celu jazdy, podobnie i dogmaty nie są kłodami rzucanymi wiernym pod nogi, lecz cennymi drogowskazami na drodze zbawienia.

***

W jednym ze swoich tekstów napisał ksiądz profesor, że „ten, kto się starzeje, jest blisko Boga”. Co to znaczy?

Proces starzenia zaczyna się już w momencie narodzin. Podoba mi się brzmiące dla nas dość obco, niemieckie pytanie o czyjś wiek: Wie alt bist du?, „Jak jesteś stary?”. Czteroletniego brzdąca pyta otoczenie: „Jak ty jesteś stary?”. Nie bądźmy zatem nadwrażliwi!

W sensie ścisłym starym człowiek staje się jednak dopiero wtedy, kiedy więcej radości znajduje w przeszłości niż w przyszłości. To jest jeden pewnik. A drugi, że śmierć zawsze przychodzi za wcześnie, kiedy by nie przyszła. A zresztą, ważne jest nie to, ile się ma lat, lecz jedynie to, „jak” się jest starym.

Czy starość nie jest także momentem, w którym człowiek odkrywa namacalną realność własnej śmierci?

Jest naturalnie i takim odkryciem, choć przecież nie tylko i nie zawsze. Psychologowie i duszpasterze wiedzą, że wcale niełatwo jest mówić starszej osobie o bliskiej śmierci. Czy jest tak rzeczywiście, jak mówi poeta, że człowiek „syt życia i chwały, chyli się ku ziemi jako kłos dojrzały”? Cóż więc powiedzieć o zastępach ludzi świadomie umierających w pełnej wiośnie życia! W sztukę umierania, starożytną ars moriendi, wdrażać się trzeba od lat najwcześniejszych.

Jak możemy sobie wyobrażać rzeczywistość, w którą przejdziemy po śmierci?

Chrześcijańska eschatologia, czyli nauka o „rzeczach” ostatecznych, z dawien dawna demitologizowała nader rzeczowe wyobrażenia o niebie. Obietnica „dostania się do Raju” stanowi metaforę dla dopełnienia Bożego dzieła stworzenia. Owa pełnia może się urzeczywistnić tylko na drodze całkowitej transformacji. Mówiąc inaczej: stworzenie musi zostać wyzwolone ze swego piętna przemijalności, wówczas nastanie „nowe niebo i nowa ziemia”.

Oglądanie Boga, „jakim jest”, „spotkanie na Syjonie” to dla wielu Żydów i chrześcijan wizja nieba. Zanurzenie w Bożą obecność, pełnia Bożej miłości nie zniosą Jego „niepojmowalności”, ponieważ w swej boskości Bóg nie może być oglądany ani pojęty. Dla nas, wierzących chrześcijan, kwintesencją najwyższego szczęścia będzie spotkanie i przebywanie z Jezusem. Z nim będziemy przeżywali nieskończone trwanie człowieczeństwa, łącznie z jego cielesnością.

Dla wielu wierzących i nadzieją żyjących do istoty niebiańskiego szczęścia należy ponowne „widzenie się” z ludźmi, którzy wyprzedzili nas w śmierci. Myśl o tym, że niebo nie będzie nudnym wpatrywaniem się w siebie, lecz stanowić będzie dynamiczny proces, łączy się z nadzieją i rośnięciem, dopełnieniem i uzdrowieniem, nadzieją szczególnie ważną w odniesieniu do doświadczeń winy, do zmarłych przedwcześnie lub zamordowanych, do upośledzonych i chorych lub do życia dopiero co poczętego.

To bardzo ciekawe, szczególnie w odniesieniu do osób dotkniętych chorobami, które w zasadzie uniemożliwiają im racjonalne myślenie i dokonywanie wyborów… Na czym polega ich człowieczeństwo, dziejące się niejako poza dobrem i złem? Na jakiej podstawie ludzie ci mogą zostać zbawieni?

W pytaniu tym pobrzmiewa pogląd, że człowiek zbawia się sam o własnych siłach, który to proces uniemożliwia mu przygniatająca go choroba. Wskazać by najpierw należało na postawę Jezusa, którego krótka, niespełna trzyletnia publiczna działalność koncentrowała się głównie na przywracaniu zdrowia chorym. Był to swego rodzaju przedsmak zbawienia świata. Jezusowe akty uzdrowienia poprzedzało z reguły odpuszczenie grzechów. Uniwersalizm tego wyzwoleńczego programu kryje w sobie intencję „całościowego” wyswobodzenia losów człowieka i wiąże się nierozdzielnie z jego zaangażowanym współdziałaniem. Życie wierzących jest więc egzystencją po brzegi wypełnioną nadzieją. „W nadziei bowiem już jesteśmy zbawieni”.

Czy możemy więc żywić nadzieję, że piekło jest puste?

Dla myślącego chrześcijanina problemem jest wieczność piekła. Moja babcia opowiadała mi jako dziecięciu, że w piekle stoi wielki zegar i tak tyka: „zawsze–nigdy”. To straszne i nieludzkie. Ziemskie sądownictwo jest bardziej elastyczne: karę śmierci zamienia na dożywocie, dożywocie skraca, sprawę często umarza. A Bóg miałby być aż tak bezwzględny?

W teologicznej tradycji napotykamy dwojaką wykładnię. Z jednej strony są „wiedzący”, reprezentowani przez świętego Augustyna i fundamentalistów aktywnych również dzisiaj, którzy biblijne teksty o piekle biorą dosłownie, z drugiej zaś – „żywiący nadzieję” z Orygenesem na czele, którzy spodziewają się zbawienia dla wszystkich ludzi bez wyjątku. Sobór Florencki oznajmił, że w szczęściu życia wiecznego nie może uczestniczyć nikt, kto nie należy do Kościoła rzymskokatolickiego. Z tego orzeczenia Kościół wycofał się jednak na II Soborze Watykańskim w odniesieniu do niekatolików, Żydów, muzułmanów, wiernych religii niekatolickich i niewierzących bez własnej winy.

Wierzymy w to, że niebo i piekło trwają w wieczności, ale czy są one w pewien sposób obecne w naszej teraźniejszości już tutaj, na ziemi?

Zainteresowanie naszym życiem po doczesnej śmierci nie odnosi się do wieczności w sensie nieskończonego trwania. Owszem, jest prawdą przez nas wyznawaną, że człowiek zostanie „przyjęty” do wiecznych mieszkań. Prawdą jest jednak i ta wspaniała perspektywa: Niebiańskie Jeruzalem zstępuje na ziemię już za naszego życia i oferuje temu światu bezgraniczność nieba. „Niebo” jest inną nazwą dla Boga, który może być w ten sposób pojmowany lepiej niż poprzez jakikolwiek rzeczowy symbol.

Czy ksiądz profesor wierzy w to, że wszyscy zostaniemy zbawieni? Gdzie w tej idei miejsce na ludzką wolność, zdolną do powiedzenia Bogu „nie”?

Tak, chciałbym wierzyć w to we wspólnocie całego mego Kościoła. Pojawia się tu jednak właśnie problem wolności ludzkiej woli, która tej odnowie może się sprzeciwić.

Opierając się na Ewangelii o miłosiernym Ojcu oraz na orędziu zmartwychwstałego Jezusa, nieraz głoszono pogląd o radykalnej odnowie całego stworzenia, łącznie z grzesznikami, potępionymi i demonami, i otwarciu dla wszystkich stanu doskonałej szczęśliwości. Kościół odrzucał jednak takie stanowisko od samego początku. Całkiem pewna kalkulacja nie jest w tej kwestii możliwa. Na oku trzeba mieć dwie trudne do pogodzenia możliwości: „zbawienie” oznacza rzeczywistość skutecznej i ogarniającej wszystkich ludzi Bożej miłości; „niezbawienie” dotyczy prawa człowieka do wolnego opowiedzenia się przeciwko Bogu. Hasło „piekło” artykułuje w każdym razie status człowieka z gruntu stojącego po stronie zła, którego Bóg nie może odmienić ku dobremu, lecz którego musi potępić…

Zbawieni czy potępieni – po śmierci będziemy wiedzieć o Bogu już wszystko?

Myślę, że my już wiemy o Bogu wszystko to, co jest potrzebne do naszego zbawienia. Co wiemy – i w co mocno wierzymy – wyznajemy co niedzielę w naszym wyznaniu wiary. Wiemy o Nim, że nas stworzył i że ustawicznie utrzymuje nas w istnieniu. Nade wszystko zaś wiemy, że nas nieskończenie miłuje, i w tej postawie kryje się cały Jego odwieczny plan zbawienia. Całej nieodzownej reszty dowiemy się w niebiańskim spotkaniu z Nim twarzą w twarz.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×