WANDA KACZOR: Od lat pracujesz jako edukatorka w szkole gotowania dla dzieci Little Chef. Razem z właścicielką szkoły, Katią Roman-Trzaską, założyłyście Fundację Samodzielność od Kuchni, żeby uczyć gotować młodzież z domów dziecka. Kiedy powstał pomysł fundacji?
ZUZANNA SKOCZEK: Kiedy do Little Chefa zaczęło zgłaszać się tyle placówek, świetlic środowiskowych i innych organizacji, dla których miałyśmy przeprowadzać charytatywne warsztaty, że nie mogłyśmy już tego udźwignąć jako szkoła gotowania. Warsztaty dodatkowe stanowiły znaczący procent naszych zajęć, ale tylko mała ich część była finansowana przez instytucje lub organizacje. Uznałyśmy, że jeżeli chcemy robić ich więcej, to musimy się zinstytucjonalizować. Pod szyldem fundacyjnym działamy od prawie roku.
Skąd udaje wam się pozyskiwać fundusze na warsztaty z wychowankami domów dziecka?
Przede wszystkim staramy się znaleźć lokalnych partnerów. W wymarzonej dla nas formule udało się niedawno zorganizować warsztaty w Słupsku. Blisko współpracowałyśmy z miastem i Miejskim Ośrodkiem Pomocy Rodzinie. Zgłosiłyśmy się do MOPR-u i powiedziałyśmy, że chcemy objąć całe miasto i powiat warsztatami, a w związku z tym szukamy uczestników w określonej grupie wiekowej. Na następny dzień miałyśmy listę chętnych.
Środki z MOPR-ów są daleko niewystarczające, ale ważne jest szukanie wsparcia na miejscu. Jeśli lokalny przedsiębiorca zda sobie sprawę z tego, że osoby opuszczające domy dziecka potrzebują pomocy w usamodzielnianiu się, i dołoży się do puli, którą zbieramy, to nie będzie to bezimienna korporacja z Warszawy czy z Katowic, która płaci za coś w Białymstoku, tylko zaczną powstawać więzi, poczucie sprawczości i odpowiedzialności za to, co obok. Zależy nam na tym, żeby ci, którzy pomagają finansowo, mieli cały czas kontakt z młodzieżą.
W jakim wieku jest młodzież na warsztatach?
Od czternastego roku życia wzwyż. Zdarzają się nawet dwudziestolatkowie – mogą pozostawać w domach dziecka, dopóki nie zakończą edukacji. Niektórzy z uczestników są już w procesie usamodzielniania lub go zakończyli i mieszkają osobno, ale mimo to jeszcze instytucje starają się im pomóc i zapraszają do takiego programu.
Czy placówki stwarzają możliwość gotowania samemu?
Nieszczególnie. Coraz częściej firmy cateringowe dostarczają wszystkie posiłki. Dawniej w domach dziecka były stołówki; ten, w którym teraz robimy warsztaty, ma wielką, śmierdzącą stołówkę z najgorszych koszmarów. Ale na każdym piętrze jest też aneks kuchenny. Tylko co z tego, skoro nieużywany? Jest pan wychowawca, który lubi gotować, i zdarza się, że gotuje dzieciakom, ale już niekoniecznie razem z nimi. Przygotowują tam zazwyczaj zimne posiłki: kanapki, jogurty, galaretki, budynie.
Ile czasu spędzacie z jedną grupą warsztatową?
Zazwyczaj z każdą grupą mamy serię czterech warsztatów. To taki czas, który pozwala im – i nam – się zżyć. Po warsztatach w Słupsku na kolacji finałowej panowała bardzo przyjazna atmosfera, wszyscy wędrowali między stolikami.
Te cztery spotkania mają podwójny cel. Z jednej strony chcemy się zgrać i otworzyć – tego nie da się osiągnąć po jednych warsztatach. Natomiast drugi cel jest taki, żeby poopowiadać o wszystkim, co z gotowaniem związane: budżecie, niemarnowaniu żywności, sezonowości, o tym, co kto je i jak kupuje. Oraz żeby zrobić warsztat z savoir vivre’u.
Savoir vivre’u? Mam niebezpieczne skojarzenia z TVN-owskim „Projektem Lady”…
Chodzi o podstawy. Wiele osób nie potrafi jeść nożem i widelcem – po prostu nie zostały tego nauczone. Być może jednak na swojej ścieżce znajdą się w zupełnie nowym środowisku, gdzie z tego powodu zostaną źle ocenione. Niestety świat rządzi się takimi, a nie innymi regułami i nie zwalczymy łatwo szkodliwych relacji władzy, ale możemy spróbować nadać młodym poczucie sprawczości. Im często może być zwyczajnie po ludzku głupio, że czegoś nie potrafią, a naszym celem jest to, żeby w tego typu sytuacjach nie czuli się nieswojo czy niezręcznie.
A jak uczestnicy reagują na tę część warsztatów?
Mało kiedy była taka cisza. Ważne, żeby wiedzieli, po co się czegoś uczą. Jeśli widzą w tym cel, więcej wyniosą z warsztatów.
Fundacja Robinson organizuje tak zwane wehikuły usamodzielnienia, zbiera grupy i przez rok prowadzi z nimi spotkania i warsztaty z całą masą partnerów – przychodzą na przykład ludzie przygotowujący uczestników do rozmów kwalifikacyjnych. Przy okazji fundacja zbadała, jak młodzi oceniają swoje przygotowanie, i oceny były raczej negatywne. Choć w placówkach wydaje im się, że są gotowi, to w konfrontacji z rzeczywistością często sobie nie radzą, a najwięcej problemów sprawia im gospodarowanie. Chcemy w jak najdelikatniejszy sposób przekazać im, że to, czego próbujemy ich nauczyć, będzie pomocne w codziennym funkcjonowaniu.
Jakie nawyki żywieniowe ma młodzież, która przychodzi do was na warsztaty?
Wbrew pozorom jest to młodzież z bardzo różnych środowisk i z różnymi doświadczeniami. Do domów dziecka trafiają zarówno dzieci, które nigdy nie zjadły ciepłego posiłku, jak i te z inteligenckich domów, w których coś się posypało (choć umówmy się, że to mniejszość). Najczęściej są to dzieciaki, które od dawna muszą sobie radzić same, i kiedy chcą coś zjeść, żywią się głównie kebabami. Te przyzwyczajenia znacząco zmieniają kubki smakowe. Obawiam się, że nie przełknęłabyś sosu zrobionego i przyprawionego ostatnio przez chłopców – ja miałam wrażenie, że jem kostkę rosołową. I to był dopiero ten moment, w którym oni stwierdzili, że to ma jakiś smak.
To jakich smaków uczycie? Czy stawiacie sobie za cel, żeby dzieciaki, które uwielbiają hamburgery, kebaby i czekoladę, przekonały się, że jarmuż też jest fajny? To, co jemy, często wynika z naszej pozycji społecznej.
Raz jedna pani zapytała nas, czy bierzemy pod uwagę cykl wegański. To była osoba z klasy wyższej i dla niej było absolutnie jasne, że wystarczyłoby wykonać jeden prosty krok i nauczyć dzieci, że wegańskie jedzenie jest tak samo fajne jak każde inne. Tymczasem dla większości młodzieży, wychowawców i po prostu społeczeństwa polskiego posiłek bez mięsa nie jest pełnoprawnym posiłkiem. To, że my sobie żyjemy jarmużem i sprowadzanymi z Sycylii pomarańczami, nie oznacza, że tak robi duża część ludzi w kraju. Profesor Domański robił dwa lata temu badania, z których wynikło, że 12 procent Polaków jada ryby, czyli 88 procent nie jada ich wcale. I takie samo wyobrażenie o kuchni jest w domach dziecka czy wśród wychowawców. Więc nie, zrobienie wegańskiego cyklu jest absolutnie niemożliwe, nawet jeżeli będziemy go robić w Warszawie na Żoliborzu. My się staramy przemycać przede wszystkim wiedzę o sezonowości, dzięki której można zjeść zdrowo i tanio. Kiedy mówię, że da się coś zrobić bez mięsa, wszyscy mówią: ale po co? To jest dość trudne.
W ogóle bardzo trudno kogoś przyzwyczaić do nowych smaków. To też jest trochę przemocowe, kiedy przyjeżdżają panie z Warszawy, żeby przekonać młodzież, że zupa z soczewicy jest lepsza niż kebab.
W ciągu jednego cyklu przerabiamy kilkanaście przepisów. Jeżeli polubią i będą chcieli powtórzyć chociaż jeden, to już będzie zwycięstwo. Ale jak mówiłam, naszym założeniem nie jest sama nauka gotowania – oprócz tego uczymy całej masy rzeczy, która jest obok. Na jednych warsztatach nagle uświadomiłam sobie, że ludzie, których znam, traktują gotowanie jako coś oczywistego. A kiedy zdasz sobie sprawę z tego, ile różnych procesów musi zajść, aby coś wylądowało na talerzu, to nagle się okazuje, jak duża to dziedzina wiedzy. Trzeba znać się trochę na ekonomii, geografii, umieć planować (bo skąd wiesz, że masz kupić duże, a nie małe opakowanie, albo ile czego będzie trzeba na dwie osoby, a ile na cztery?), wiedzieć, gdzie przechowywać żywność i w jakich warunkach. Okazuje się, że to gigantyczna dziedzina wiedzy, którą my traktujemy jako coś naturalnego, a młodzi z domów dziecka są jej często pozbawieni, bo nie wynieśli jej z domu, nikt ich tego wszystkiego nie nauczył. Oni nie wiedzą, jakie są ceny w sklepach, ile kosztuje kilogram marchewki lub ryżu albo gdzie w ogóle pójść coś kupić.
Czy na warsztatach uczycie konkretnych przepisów?
Uczymy przyrządzać potrawy, które uczestnicy mogą łatwo modyfikować. Staramy się im przekazać, że mają cały wachlarz możliwości, które nie są drogie, a potrafią bardzo urozmaicić repertuar kuchenny. W programie warsztatów przewidujemy kilkanaście potraw, których uczymy, ale mamy również zasadę, że przygotowujemy potrawę wybraną przez uczestników. Ostatnio była to lasagna.
A czy jest szansa, że uda wam się choć trochę zmienić czyjeś nawyki żywieniowe w ciągu czterech warsztatów? Obserwujecie jakieś zmiany?
Drobne zmiany – tak. Optymalnie byłoby mieć na tyle rozrośniętą strukturę, żeby móc systemowo pomagać, wspierać i monitorować. Póki co jestem w kontakcie z częścią młodzieży ze Słupska. Tam faktycznie część uczestników była niesłychanie zainteresowana; powiedzieli, że teraz będą wykorzystywać aneks kuchenny nie tylko do zimnych rzeczy, ale może też do ciepłych.
Co jest dla was w tym całym procesie najtrudniejsze?
Uświadomienie sobie, jak bardzo domy dziecka są nieznane i niezauważane. Ludzie z naszych baniek społecznych po prostu nie znają nikogo z domu dziecka. A dlaczego się tak dzieje? Mimo najlepszej woli wychowawców i pracowników socjalnych młodzież ta jest w określony sposób formatowana przez instytucję. Większość idzie do zawodówek, mało kto pomyśli o liceum ogólnokształcącym, nie mówiąc już o studiach wyższych. Nie chodzi o to, że jest coś złego w zawodówkach, ale te dzieci nie widzą w ogóle szerszego spektrum możliwości i to mnie dobija najbardziej.
A jakie było największe pozytywne zaskoczenie?
W Słupsku była to na pewno reakcja Rafała Niewiarowskiego, lokalnego restauratora, który prowadził z nami warsztaty, przyszedł na ostatnie i powiedział: „Katia, a ja bym mógł ten cykl ciągnąć dalej bez was?”. On jest szefem kuchni, ma dwie restauracje, jedną w Koszalinie, a drugą w Ustce, więc nie myśl, że ma przesadnie dużo wolnego czasu.
Rozumiem, że to jest wymarzony efekt waszych warsztatów.
Oczywiście. Ale nie chodzi tylko o to, żeby prowadzić warsztaty kulinarne. Bardziej o to, żeby mieć chęć zrozumienia drugiego człowieka. Rzecz jasna nigdy nie znajdziemy się w jego sytuacji, ale może uda się choć trochę więcej dostrzec.
Ile osób rocznie musi się usamodzielniać?
Przede wszystkim trzeba pamiętać, że piecza zastępcza ma dwie nogi: rodzinną (rodziny zastępcze i rodzinne domy dziecka) oraz instytucjonalną. Nasza fundacja skupia się głównie na młodzieży z instytucjonalnych domów dziecka, bo to tutaj jest dużo większy problem z usamodzielnianiem się.
W instytucjonalnej pieczy jest około 17,5 tysiąca dzieci. W grupie wiekowej, z którą pracujemy (14–18 lat), znajduje się mniej więcej 8 tysięcy osób, z czego co roku usamodzielnia się około 2–2,5 tysiąca. Więc co to jest za liczba? Statystycznie rzecz biorąc, absolutnie pomijalna. Również dlatego to taki nieznany temat.
Wiadomo, co się z nimi dzieje potem?
Niestety połowa z nich nie usamodzielnia się skutecznie i wraca pod opiekę państwa albo rodziny. Są też bardzo wysokie wskaźniki bezrobocia. A najgorsza jest świadomość, że 80–90% z tych osób mogłoby się bezproblemowo usamodzielnić, one nie są do tego niezdolne. Patrząc na to nawet nie z socjalnej, a z liberalnej perspektywy – państwo po prostu traci pieniądze. To jest tysiąc osób rocznie, którym się nie udaje, a mogłoby.
Macie poczucie realnej zmiany?
Na naszym małym podwórku tak. Tylko nie wszędzie docieramy – ani my, ani Robinson, ani inne tego typu niewielkie organizacje. Myślę, że im większą będziemy mieć skalę i im bardziej to będzie długofalowe, tym więcej będzie miało sensu. Ale problem jest systemowy i wymaga odgórnej, kompleksowej naprawy.
Wanda Kaczor
Zuzanna Skoczek