fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Sklejona maska Kylo Rena. „Skywalker. Odrodzenie” na tle ostatniej trylogii „Gwiezdnych Wojen”

„Skywalker. Odrodzenie” próbuje dowieść, że w fuzji koncepcji Abramsa z ich Johnsonowskimi antytezami powstało – wskutek syntezy przeciwieństw – coś jeszcze doskonalszego. Symboliczny jest tutaj sposób naprawy hełmu Kylo Rena, który Abrams kazał mu nosić, Johnson zaś: strzaskać.
Sklejona maska Kylo Rena. „Skywalker. Odrodzenie” na tle ostatniej trylogii „Gwiezdnych Wojen”
kadr ze zwiastuna gry „LEGO Star Wars: The Force Awakens”

Prolog. Okaleczone uniwersum

Nikt, kto u kresu lat 90. oglądał na dużym ekranie małego Anakina, bawiącego się w Ben Hura, aby pomóc nieznajomej parze rycerzy Jedi, nie miał chyba wątpliwości, że wszystko szło podówczas w najlepszym kierunku. Po dwudziestu latach od premiery „Nowej nadziei”, wypełnionych powieściami, komiksami i grami wideo, „Gwiezdne Wojny” (na poprzednie mówiono w PRL-u: „Wojny Gwiazd”) powracały na wielki ekran. Cokolwiek by mówić o tej prequelowej trylogii, względem poprzedniczki zachowała przynajmniej szacunek, nawet jeżeli zmieniała nieco poetykę (bo rzecz tym razem ewidentnie skierowano do młodszych odbiorców). Zdarzały się głosy krytyczne, ale przecież nikt nie mógł wątpić, że jest to kontynuacja najlepsza z możliwych, skoro na czele LucasFilmu nadal stał sam Stwórca, którego wola uświęcała wszelkie scenariuszowe wybory. Łącznie z Jar Jar Binksem.

Kiedy półtorej dekady później „Przebudzenie Mocy” rozpoczynało trylogię sequelową – ostatnią w sadze o Skywalkerach – chyba nikomu, kto interesował się tematem, nie było już tak wesoło. Niby nic się nie zmieniło, a na pozór było wręcz lepiej: Star Wars wciąż stanowiło jedną z najpotężniejszych (i najbardziej szacownych) franczyz intermedialnych w historii planety. Fakt, że pomiędzy drugim i trzecim tryptykiem rozrósł się głównie jej segment dziecięcy; ale i to nie wydawało się niczym zbytnio gorszącym, bo przecież starwarsowe klocki Lego weszły na rynek wraz z drugą trylogią (a w chwili jej domknięcia pojawiły się gry o klockach i następnie seriale o klockach). Także serial animowany „Star Wars: Rebels”, którego pierwszy sezon pojawił się na rok przed „Przebudzeniem…”, wydawał się tylko podążać śladem starszych o dekadę „Wojen klonów”.

Nie mogli narzekać również miłośnicy gier: kto wcześniej latał X-Wingami czy strzelał do szturmowców w kolejnych FPS-ach serii „Dark Forces” i „Jedi Knight”, teraz grał w kolejne części cyklu „Battlefront”; a jeżeli ktoś wolał gry RPG, opakowany w mechanikę AD&D świat Starej Republiki wypadł tak wspaniale w „Knights of the Old Republic”, że na cztery lata przed „Przebudzeniem…” zrodził lucasowski odpowiednik „World of WarCraft”, czyli „The Old Republic” (mało kto kojarzył, że w czasach trylogii prequelowej wyszło już inne starwarsowe MMO, czyli „Galaxies”). Jednak pomimo całego tego embarass de richesse było coś, co wśród fanów mogło budzić uzasadniony niepokój: losy samej sagi.

W miarę jak ta lawina produktów drenowała fanowskie portfele i absorbowała umysły, gdzieś w tle jakby bladła oczywistość faktu, że lokomotywą całego pociągu zawsze była historia Skywalkerów i spleciona z nią narracja geopolityczna. Z osobistego kontynuowania tejże Stwórca zaś zrezygnował, na trzy lata przed premierą „Przebudzenia…” odchodząc wreszcie na emeryturę i pozostawiając studio Disneyowi, a swój fotel w LucasFilmie – Kathleen Kennedy. Jedną z pierwszych ofiar tej decyzji stało się Rozszerzone Uniwersum, od ponad trzech dekad współtworzone przez fabuły kolejnych seriali i gier, o których wyżej (a także książek, komiksów et cetera).

Oczywiście, że nie wszystko, co działo się na peryferiach franczyzy – na przykład w starych powieściach, których treść szybko przestano kontrolować zbyt rygorystycznie (a było ich tak wiele, że z czasem musiano wprowadzić podział na pół tuzina epok ze specjalną identyfikacją wizualną) – warte było zachowania na wieki. Radzono sobie z tym jednak, bo chociaż w uniwersum utkanym z dziesiątek fabuł o zróżnicowanym statusie nie wystarczyłby binarny podział na cegiełki kanoniczne i niekanoniczne, Lucas Licensing wprowadziło w swojej bazie danych (zwanej Holocronem) stopniowalną kanoniczność, oznaczaną kodem literowym (G jak George oznaczało sześć epizodów, T jak Telewizja – seriale i tak dalej). Pewne historie i tak ze sobą kolidowały, a miejsca czy postaci w kolejnych iteracjach zmieniały swój status na ontologicznej drabince (jak Coruscant, który zaczynał w książkach Zahna jako część kanonu C, ale trafiwszy do „Mrocznego widma” awansował do kanonu G), lecz system pozwalał Rozszerzonemu Uniwersum rozrastać się bez przeszkód. A przynajmniej było to możliwe tak długo, jak traktowano go jako może rozmyte, ale koherentne w głównych punktach przedsięwzięcie światostwórcze, nie zaś – jako towar.

Pod nowym szyldem uznano, że wszystkie stare produkty swoją rolę już odegrały (czyli: zostały sprzedane), a teraz stanowią niepotrzebną przeszkodę na drodze do stworzenia nowych. Były jak miny, czające się w mroku przed przyszłymi, często nieznającymi starszych tekstów pisarzami i scenarzystami. Dlatego jednym podpisem zdecydowano o przebrandowaniu ich wszystkich jako „Legendy”, tym samym odbierając im kanoniczność, ograniczoną odtąd – oczywiście: tylko wstecznie – do epizodów sagi i obu animowanych seriali. Poczyniono tu pewne wyjątki, na przykład do kanonu ostatecznie powrócił admirał Thrawn (wcześniej wrzucony w niebyt razem z książkami Zahna) dzięki dopisaniu go do fabuły „Rebeliantów”. Nie było to jednak dość, by pomniejszyć skalę światostwórczej hekatomby.

Wykreślenie z kanonu wszystkiego, co dotyczyło wydarzeń po bitwie o Endor, dało się naturalnie przewidzieć i wybaczyć – śledzenie na dużym ekranie historii już raz nakreślonych, niechby dawno temu i w obrębie innego medium (na przykład przygód córki Luke’a, Mary Jade), nie byłoby dla widza zajęciem przesadnie atrakcyjnym. Musiałoby też nadchodzącą trylogię sprowadzić do roli dość dziwacznej adaptacji (wystarczy porównać medialny szum, towarzyszący niedawnemu finałowi „Gry o tron”, z dość jednak letnimi – w porównaniu z tym – reakcjami na „rewelacje” sezonów wcześniejszych, gdzie choćby krwawe gody nie mogły zaskoczyć nikogo, kto czytał Martina). Po co jednak skreślano wcześniejszy materiał? Dziś – po kinowych spin-offach „Rogue One” i „Solo” (a będzie więcej), po pierwszych sezonach „Resistance” i „Mandalorian” – znamy odpowiedź; wolne pole dla nowych produktów zawsze się przyda. Pozostawało pytanie: co za cenę zamordowania sporej części ukochanego świata dano fanom w zamian? I czy faktycznie coś lepszego?

Epizod VII, czyli (zbyt) znajoma maska

Otwierający post-Lucasowską trylogię film budził nadzieję o tyle, że J.J. Abrams odpowiadał wcześniej za stosunkowo udany reboot konkurencyjnej franczyzy, czyli Star Trek. To dowodziło, że jeżeli nawet nie wychodzi mu kino arcymistrzowskie, wciąż nieźle daje sobie radę z rzemieślniczym. Nieufni z natury trekkies zostali przy tym nakarmieni taką liczbą smaczków i aluzji, że i tu wolno było mieć nadzieję na podobny rezultat. Zadanie, które Abrams miał przed sobą, okazało się jednak trudne – i wbrew pozorom zupełnie inne niż to, które kilkanaście lat wcześniej stanęło przed samym Lucasem.

Finał starej trylogii sprawiał, że jakakolwiek historia tocząca się po niej musiała być bardzo różna od opowieści osadzonej przed nią. Zadaniem prequeli było dopowiedzenie młodości postaci już znanych, więc z bohaterami nie było problemu; należało ich jedynie zanurzyć w „starszą” estetykę, najlepiej wyraźnie odmienną od tamtej, tworzonej jeszcze na komputerach epoki Reagana. Przed Abramsem stało zadanie niejako odwrotne: stworzyć epilog do historii już zasadniczo zamkniętej, który sam stałby się nową historią – rzecz niewykonalna bez wprowadzenia nowych protagonistów – a przy tym zrobić co tylko się da, żeby uwiarygodnić nową opowieść w ramach odziedziczonego uniwersum. To zaś najłatwiej było osiągnąć poprzez prostą replikację estetyki „Nowej nadziei”. Szkoda, że te założenia mogły być dobre dla spin-offa (tej recepty jeszcze za Lucasa używały „Wojny klonów”, nadal kanoniczne), lecz nie dla sequela. Była szansa, by dodać do uniwersum zupełnie odmienną, niechby tylko wizualnie, epokę kolejnego pokolenia, różniącą się od epoki Imperium tak, jak różniła się od niej Stara Republika. Wyrzucono tę szansę do kosza, bo – jak się wydaje – wykorzystanie takiej bezpieczniejszej formuły obiecywało pewniejszy zwrot z biletów. Zwłaszcza gdy się podleje całość nostalgicznym sosem.

Ken Whytock (Flickr), „Studium fotograficzne Kylo Rena” (na podstawie figurki Lego), CC BY-NC 2.0

U Abramsa wszystko jest tak, jak gdyby dopiero co ucichły radosne popiskiwania ewoków na widok fajerwerków nad Endorem. X-Wingi wciąż suną po niebie, szturmowcy to dalej szturmowcy, mundury oficerów niemal identyczne, ciągle poddusza ich fanatyk w czarnej masce – tyle tylko, że podmieniono osoby dramatu, no i (dla porządku) etykietki frakcyjne: Rebelia została Ruchem Oporu, Imperium zastąpił Najwyższy Porządek, ale wojna rzecz jasna trwa. Może dlatego, że dla pewności poza estetyką skopiowano z „Nowej nadziei” także scenariusz, ale przetworzony za pomocą nożyczek i kleju (łącznie z bardzo ważnym robotem trafiającym na pustynny glob; i łącznie ze zniszczeniem Gwiazdy Śmierci, tylko większej). Abrams wciąż odtwarza dobrze znane sceny, choć z nowymi bohaterami – Rey zamiast Luke’a, Kylo zamiast Vadera, Snoke zamiast Palpatine’a, Hux zamiast Tarkina – i podobieństw tych wcale nie kryje. A czasami wręcz wydaje się podkreślać, na przykład podobieństwem dekoracji, jak w scenie konfrontacji Hana z synem.

Jasne, że te nowe historie jakoś ukorzeniono w starych, jakby dla pobłogosławienia całości ściągając na plan celem zagrania tych kilku linijek Carrie Fisher, Harrisona Forda (przyzwyczajonego do odgrzewania starych ról, gdyż od roku potwierdzony był jego udział w nowym „Blade Runnerze”) i oczywiście Marka Hamilla, który nie bez irytacji próbował doprosić się u Abramsa o informację, co działo się z Lukiem przez te wszystkie lata, lecz był grzecznie zbywany (co – gdy się zastanowić – mówi o filmie właściwie wszystko, co wiedzieć o nim należy). Czytelne było, że zdecydowano się po prostu na naśladowanie pierwszej trylogii – rekonfigurację wątków, ról postaci w fabule, scen – przy nieznacznej tylko modyfikacji pierwotnej estetyki, który to minimalizm świetnie egzemplifikuje różnica kształtu między maską Vadera i jego wnuka (przechowującego ją niczym relikwię, żeby i młodszy widz mógł obie porównać). Niemniej – jak się okazało z perspektywy czasu – emulacja wcale nie była najgorszym z możliwych kierunków. Po napisach końcowych wiadomo było przynajmniej, w jaką stronę zmierza akcja trylogii jako całości. Zakładając naturalnie, że kwestia jej ciągłości będzie traktowana w sposób odpowiedzialny, a nie jak decyzja biznesowa. Oh, wait…

Epizod VIII, czyli maska strzaskana

Zanim nadeszli „Ostatni Jedi”, pojawił się „Łotr Jeden”, pierwszy spin-off z serii „antologicznej”. Ten początkowo mocno konfundował, bo dotąd na dużym ekranie nie gościło nic, co miałoby w nazwie Star Wars, lecz byłoby tak drastycznie odmienne w poetyce od obu trylogii (i zaczynu trzeciej). Z perspektywy czasu produkcję – jak później film „Solo” – za tę odmienność można cenić, bo udowodniła, że w uniwersum da się pomieścić historie zupełnie innego typu, osadzając w nim na dobrą sprawę kino gatunkowe: film wojenny („Łotr”), western („Solo”). Nie była to żadna rewelacja dla fanów MCU, gdzie podobna koncepcja królowała od dawna: poetyka kolejnych części Avengerów pozostawała mniej więcej jednolita, bo to ona miały być osią zbierającą główne postaci i główną historię, niemniej było dosyć miejsca na gromiącego nazistów Kapitana Amerykę, na nużący patos pierwszego „Thora”, na slapstickowy humor „Strażników Galaktyki”. W przypadku Star Wars okazało się, że jest podobnie: im większa swoboda w zakresie poetyki, tym ciekawszy będzie efekt – pod warunkiem, że operujemy na marginesach głównej historii (a chyba właśnie dla podkreślenia tej peryferyjności spin-offy pozbawiono kanonicznej muzyki i złotych napisów na starcie). Bo czy gdyby w „Endgame” podczas bitwy Thanos przerwał patetyczny monolog i zaczął podskakiwać, ponieważ Groot właśnie ugryzł go w stopę, widzowie byliby szczęśliwi? Twórcy MCU najwyraźniej rozumieli, że nie.

A w LucasFilmie? W LucasFilmie ktoś wpadł na pomysł, by pałeczkę po Abramsie wręczyć Rianowi Johnsonowi, którego dorobek był – delikatnie mówiąc – skromniejszy, ale który nadrabiał entuzjazmem, z jakim zabrał się za kierowanie „swoim pierwszym naprawdę dużym projektem”. Z perspektywy czasu nie sposób nie spytać kąśliwie: co mogło pójść nie tak?

Są fani, którzy różnice między Epizodami VII i VIII postrzegali jako miękkie, czy wręcz twierdzili, że w ogóle ich nie ma – i tu znaleźli się sami twórcy (sam Abrams podkreślał co i rusz, z jak głębokim wzajemnym szacunkiem odbyło się przekazanie pałeczki). Są tacy, którzy widzieli różnice, jednak te poczytywali Johnsonowi za zaletę, doceniając kunsztowność scenariusza oraz sposób dekonstruowania klisz, jakim dotąd hołdowała seria (czemu zaprzeczyć trudno). Byli wreszcie tacy, którym dysonans między obiema częściami jawił się równie ostro, ale na minus – z dokładnie tych samych powodów. Zwracali oni uwagę, że każda odsłona tego cyklu, o randze nieporównywalnej w popkulturze chyba z niczym, powinna być przede wszystkim starannie dopasowaną częścią całości, a nie puzzelkiem ładnym, lecz nieukładalnym. W końcu nie dla podziwiania czyjegoś geniuszu reżyserskiego fani idą do kina, tylko po to, aby zobaczyć rozdział historii – historii, która była tam już przed Johnsonem, która miała pewien kierunek i która jest ważniejsza niż jego film sam w sobie. Wszystko zatem, co ją – w szerszym planie – niszczy lub zaburza, bo oto ktoś przyszedł z zewnątrz i chciał ostentacyjnie zrobić rzecz po swojemu, jest niewybaczalne i nieodpowiedzialne w stosunku do Lucasowej spuścizny. A dodać trzeba, że w swym podejściu do pierwotnego zamysłu Abramsa na całość trylogii – takiego, jakim się jawił po „Przebudzeniu…” – dzieło Johnsona nie miało w sobie wiele delikatności. Przypominało raczej maszynkę do mięsa.

Wydawało się, że Abrams postawił sprawę całkiem jasno: Rey miała być córką kogoś ważnego (jak Luke), Luke miał ją wyszkolić (jak Yoda jego), kuszący ją ku ciemnej stronie Kylo miał sam się nawrócić (jak Vader), a Snoke – dożyć do trzeciego filmu, w którym mógłby zostać pokonany (jak Palpatine). Tyle że Johnson zdołał poprowadzić wszystko na opak, jakby celowo wykolejając wątki: Rey okazuje się pochodzić zupełnie od nikogo, Luke nie chce jej szkolić, Kylo ani myśli się nawracać, Snoke ginie zaś… w połowie trylogii! A żeby nie było wątpliwości, że widz ma być tym wszystkim zaskoczony, niszczone są nawet symbole pierwotnego kierunku, w jakim miały zmierzać wydarzenia. Bezsensownie pęka miecz Luke’a (z takim trudem zdobyty w Epizodzie VII), Kylo Ren zaś niszczy swoją maskę – bo Johnson chciał, by Adam Driver mógł także mimiką ukazać konflikt rozdzierający duszę jego postaci (przy czym momentami ciężko oprzeć się wrażeniu, że efekt byłby znacznie lepszy, gdyby maska pozostała na swoim miejscu). W efekcie: trylogię Abramsa, jaka mogła w pełni zaistnieć (przy wszystkich swoich wadach), właśnie zamordowano.

zdjęcie figurki z zestawu Lego „75179 Kylo Ren’s TIE Fighter”, Brickset, CC BY 2.0

Nad wyborami Johnsona oczywiście moglibyśmy dyskutować. W nagłych zwrotach akcji jako takich nie było jeszcze nic złego – można było przypisywać im pewną celowość (argumentując, że wszystko układa się troszkę podług schematu podróży bohatera, czyli z otarciem się o przegraną w środku fabuły), dostrzec w nich intencjonalne replikowanie struktury pierwowzoru (skoro sam Luke kończył „Imperium kontratakuje” załamany ojcowym wyznaniem, uciekając gdzieś z przegrywającymi rebeliantami), a nawet uznać przypadkowość rozwiązań scenariuszowych, ale bronić jej delikatnym przypominaniem, że i pierwsza trylogia nie była przecież zbyt starannie zaplanowana, więc o co ten cały szum (wszak każdy bez trudu wygoogla, kiedy powstał pomysł na sławetny plot twist na Bespinie).

A druga trylogia? Ileż to kiepskich monologów Palpatine’a trzeba było w „Zemście Sithów” wysłuchać, aby dotrwać do przeistoczenia obiecującego młodzieńca i dobrotliwego senatora w ich znane wersje z lat osiemdziesiątych? Każdy pamiętał przecież, że udało się ukazać tylko wizualną transformację ich obu (w toku feralnych pojedynków z Mace’em Windu i Obi-Wanem), bo już z procesem wewnętrznego dojrzewania Anakina ku Wielkiej Decyzji tamten scenariusz nijak sobie nie radził. Całe kuszenie zamieniał w tanie podbijanie bębenka Anakinowi, poprzetykane (gdyż Lucas nie mógł się zdecydować!) obietnicami uzyskania sposobu na ocalenie ukochanej (co brzmiałoby lepiej, gdyby jej finalne odejście Anakin przyjął czymś więcej niż zniszczeniem kilku szpitalnych mebelków bez zmiany już podjętej decyzji). Wiadomo było jednak, że widz przymknie na to oko – Anakin musiał stać się Vaderem, toteż dokładny przebieg jego lat młodzieńczych był drugorzędny, nie naruszał bowiem charakteru postaci. Można się natomiast kłócić, czy wolno powiedzieć to samo o starości Luke’a, u Johnsona przemienionego w niezrozumiale zaciętą marudę, niechętną nie tylko szkoleniu Rey, ale niezainteresowaną losem galaktyki i śmiercią starego przyjaciela! A do tego wszystkiego, jak na złość, umierającą na końcu – po symbolicznej tylko interwencji w sprawy świata – aby nie dało się już zmienić tej decyzji (dla pewności Johnson pali jeszcze dziuplę ze świętymi zwojami piorunem, i to sprowadzonym przez ducha Yody, co jest już skandaliczne). Fani byli takimi rozstrzygnięciami skonfundowani: czy tak postąpiłby Luke?

Mark Hamill, którego dekady zlotów fanowskich uczyniły niekwestionowanym autorytetem w zakresie jego drugiej biografii, nie krył swojej opinii na ten temat – tak jednoznacznej, że musiał za nią przepraszać na Twitterze (tylko po to, by następnie wznowić złośliwości pod adresem Johnsona, których całe wiązanki znaleźć można na YouTubie). Jednak decydujący głos w tym przypadku należał do samego studia, przez kontrowersje wokół filmu postawionego przed prostym wyborem: albo krytykę odrzucić, iść w zaparte i ciągnąć „eksperymentalny” kierunek trylogii, czyli dać jej szansę, by sama wybroniła (lub nie) zasadność obrania nowej drogi, albo przeciwnie: wrzucić całą wstecz i po cichutku wrócić do ostatniej rzeczy, jaka działała, czyli do bezpiecznej, emulacyjnej metody twórczej Abramsa. Wybór tego ostatniego na reżysera części trzeciej nie pozostawiał wątpliwości, po czyjej stronie ustawiło się ostatecznie samo studio. Skoro Abrams zaczynał i Abrams skończy, znaczyło to w języku faktów tyle, że wybór Johnsona był zasadniczo pomyłką, a jego fabularne wolty najwygodniej byłoby wymazać. Problem w tym, że tak się nie da. A już na pewno nie da się tego zrobić, udając, że nic się nie stało.

Epizod IX, czyli sklejanie maski

Pamiętając o tym, ile z pierwszego filmu Abramsa zanegował film Johnsona, ciężko było nie wyczekiwać domknięcia trylogii jako próby sklejenia czegoś, co pękło – ale jasne było, że Abrams nie jest cudotwórcą. Fanom, którzy mieli nadzieję, iż oto przyjedzie na białym koniu i wszystko naprawi, inni fani przypominali jego wspomniany już brak dbałości o fabularne detale „Przebudzenia…”, o ile tych nie dało się pomieścić w scenariuszu (chociażby: skąd Maz Kanata wzięła miecz Luke’a?). Najbardziej prawdopodobne było, że węzeł gordyjski zostanie przez niego po prostu przecięty  zogniskowaniem akcji na czymś innym. I zwiastun to coś ukazywał: niemogący istnieć wrak drugiej Gwiazdy Śmierci, ze znajomym chichotem w tle. A jakby mało tego było, wzbudził lawinę szyderstw ujęciem końskiej szarży po pokładzie gwiezdnego niszczyciela (szczęśliwie film zamknął usta niedowiarkom, bo wyjawił, że okręt lewitował nisko w atmosferze). Spodziewać się można było tylko katastrofy, ale tak widowiskowej, aby nikt się nie zorientował.

Nie wgłębiając się zanadto w detale Epizodu IX: z pozoru wydaje się, że Abrams powtarza to, co robił już w Epizodzie VII. Fabułę sprowadza do poszukiwań Kogoś Ważnego (tam – Luke’a, tu – Palpatine’a), a niezbędne potykacze to tylko okazja do układania protagonistów w znajome sceny w znajomych plenerach (np. pojedynek Rey z Kylo w tej samej komnacie wraku Gwiazdy Śmierci, gdzie Luke walczył z Vaderem – i to z bitwą w tle, aby nikt nie miał wątpliwości, że to świadome odwołanie). Cokolwiek by jednak o tej formule sądzić, wydaje się, że Abrams wykonał swoje zadanie, choć w nieoczekiwany sposób. Wykonał, bo udało mu się domknąć nowy tryptyk tak, aby zamaskować jego niespójności – zawracając nurt opowieści, na ile się dało, w tę stronę, gdzie wydawał się płynąć pierwotnie (czyli w poprzednim filmie tego reżysera).

Oczywiście nie wszystkie wątki Abrams mógł zamknąć tak, jak – sądząc po ówczesnych sygnałach – planował. Bieg jednych Johnson po prostu wykrzywił, i te można było naprostować, lecz inne zostały przedwcześnie ucięte, i tu jedyny ratunek stanowiła substytucja (o czym dalej). Chyba jednak kluczową sprawą było, aby cały proces „naprawy” przeprowadzić dyskretnie – inaczej stałoby się jasne, że coś się w ogóle zepsuło! Zdecydowano się więc na kamuflaż i podkreślono rzekomą różnicę między pierwotnym stanu rzeczy i stanem przywróconym, a tym samym zasugerowano istnienie jakiejś celowej ewolucji biegnącej przez wszystkie trzy stadia. Jak gdyby w toku fuzji pierwotnych koncepcji Abramsa z ich Johnsonowskimi antytezami powstało – wskutek syntezy przeciwieństw – coś jeszcze doskonalszego. Widać to przede wszystkim w odniesieniu do postaci, a symboliczny jest tutaj sposób naprawy hełmu Kylo Rena, który Abrams kazał mu nosić, Johnson zaś – strzaskać. Nie zostaje on bowiem na nowo wykuty, lecz sklejony na modłę techniki kintsugi, co nie tylko stanowi niezwykle stosowne odniesienie do źródeł pierwotnej trylogii (bo hełm Vadera był rzecz jasna hełmem kabuto), ale i sposób na to, aby widz nie zapomniał o przemianie w duszy właściciela. Krwawym żyłkowaniem hełm przypomina, że został już raz odrzucony, zatem jego właściciel nie jest już tamtym bezwzględnym liderem Rycerzy Ren, lecz kimś dla sprawy niepewnym. Już tylko fotel dyktatorski, uzyskany w toku tak zwanego klingońskiego awansu, impregnuje go na krytykę we własnych szeregach; zwłaszcza, że jest i inny zdrajca…

Niemniej jeżeli ktoś miałby wątpliwości co do fasadowej istoty takich praktyk, warto prześledzić bieg głównych wątków w obrębie trylogii. Powtórzmy, z czym pozostawiło nas „Przebudzenie Mocy”: Rey to córka kogoś ważnego, Luke ją wyszkoli, Kylo się nawróci, a Snoke przegrał tylko bitwę – bo wojnę przegra na końcu. Teraz Johnson: Rey to córka niczyja, Luke jej nie wyszkoli (umiera), Kylo się nie nawróci, a Snoke niczego już nie przegra, bo ginie tu i teraz. I teraz znowu Abrams: Kylo nawraca się, Rey to córka kogoś ważnego, Luke jakby ją jednak wyszkolił, Snoke zaś jakby jednak przegrywa w finale.

Pierwsze „jakby” rozwiązać było łatwo: w miejsce miecza Luke’a, który Johnson zniszczył, wystarczyło dać Rey do ręki siostrzany miecz (tu absurdalny retcon na temat nieudanego szkolenia Lei), czekający przez cały czas pod kanapą w ustroniu Luke’a na Ahch-To. Luke zaś, jako duch Mocy, dopowie to, czego poprzednio dopowiedzieć nie dał mu reżyser. Także reszta młodzieży (łącznie z Kylo; Poe i Finn mogliby nie istnieć, bo ich peryferyjne wątki rozjeżdżają się już otwarcie z pomysłami Johnsona, gubiąc wiarygodność) doczeka się pobłogosławienia przez mentorów, bo znów wróci i Carrie Fisher (dzięki niewykorzystanemu materiałowi sprzed swojego odejścia już zupełnie realnego), i Harrison Ford (uspokajając przerażoną tym pomysłem widownię, że nie jest żadnym duchem Mocy, ale czymś na kształt wspomnienia Kylo Rena). Wróci nawet Billy Williams (tak idealnie niekonieczny, jakby szło jedynie o wyklarowanie młodszemu odbiorcy, że facet w kolorowych koszulach w „Solo” był istotny). Gorzej z drugim „jakby”, dotyczącym Snoke’a – nie można go było przecież zabić po raz kolejny… chyba żeby okazało się, iż był czyjąś marionetką (co z filmem Johnsona nie kłóciło się o tyle, że w jego wizji Snoke był pustym miejscem; reżyser tłumaczył się potem, że „nie miał pomysłu”, jak dopowiedzieć w scenariuszu tę historię!). Najwyraźniej Abrams postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, bo poza tym drażniło go jeszcze, jak Johnson – na przekór jego sugestiom – obszedł się z tajemniczymi rodzicami Rey. A co, gdyby oba problemy rozwiązać jednocześnie?

kadr ze zwiastuna gry „Lego Star Wars: The Skywalker Saga”

Cudownym remedium na wszystkie kłopoty – co było wiadomo już po zwiastunie – okazuje się oczywiście powrót Palpatine’a, który wyskakuje jak diabełek z pudełka w pierwszych minutach filmu (a wcześniej: w złotych napisach), gdy Kylo odwiedza go na Exegol. I trzeba być wdzięcznym, że przynajmniej nie próbowano tu robić niespodzianki z czegoś, co każdy widz dawno wiedział, kupując bilet. Pomysł Abramsa – jak wcześniej – był taki, by sięgnąć po coś znajomego (to znaczy element starej sagi), bo wtedy nikt nie będzie dyskutował. I oto Palpatine stopniowo przyznaje się do wszystkich rzeczy możliwych i niemożliwych, do jakich ktoś przyznać się musiał, aby scenariusz działał: tak, on stworzył Snoke’a (na dowód czego: inny egzemplarz w słoiku), on spłodził ojca Rey, przez niego tamten zbiegł na Jakku, na jego rozkaz go zgładzono, a jeżeli to dla kogoś zbyt mało: on był jeszcze wszystkimi głosami, jakie Kylo kiedykolwiek słyszał w głowie. I widz słucha o nim bez przerwy i bez przerwy. To nazwisko powtarzane jak mantra, mające swym mrocznym (choć trącącym nieco myszką) majestatem zagłuszyć cisnące się na usta pytania: dlaczego tak wyszło z tym synem (materiał na spin-off?), jakim cudem zabito go sztyletem jednocześnie starożytnym i odbijającym kształt wraku stanowczo niestarożytnego, skąd się wzięli ci kultyści na Exegol i do czego w takim razie była Palpatine’owi potrzebna banda gapowatych nazistów z wielgachnym niszczycielem światów, skoro przez cały czas budował tę armadę superokrętów Mordoru, zdolnych każdy z osobna do tego samego, co jedna Baza Starkiller, a do tego: będących pod jeszcze lepszym, bo jego własnym dowództwem? Na co był mu Pierwszy Porządek, nim nadszedł Ostatni? Co zyskał dzięki „wstępnemu” atakowi na Nową Republikę? A przede wszystkim: jakim cudem jeszcze żyje?

Uldze, że pożar ugaszono, towarzyszy zatem niemiłe wrażenie, że zostało się oszukanym przy pomocy czegoś w rodzaju kruczka prawnego. Podstawą dla rzekomej spójności nowego tryptyku z dwoma trylogiami Lucasa staje się logika, wedle której trudno byłoby we wcześniejszych filmach znaleźć stwierdzenie, że ukryte sekty Sithów nie istnieją; że Mroczny Lord nie ukrył na drugiej Gwieździe jakiegoś tellurium (horkruksa, chciałoby się rzec) pozwalającego do nich dotrzeć; że w weekendowej wieży Vadera na Mustafar nie było drugiego egzemplarza; że Palpatine nie miał jakiegoś planu awaryjnego; że upadek go nie zabił (bo czy widzieliśmy ciało?); i że nie spłodził uprzednio jakiejś progenitury. Ale samodzielny rzut oka na finał „Powrót Jedi” pozwala bez cienia wątpliwości stwierdzić, iż druga Gwiazda Śmierci zamieniła się w kulę konfetti – co kwestię istnienia wraku na Kef Bir (oraz miękkiego lub twardego lądowania Imperatora) powinno przesądzać, gdyby tylko istniała jakakolwiek swoboda dyskutowania z kanonem, do którego właśnie włączono najbardziej skandaliczny retcon w historii SF. Czym wolno się tylko zasmucić, lecz nie zdziwić, bo jasne było, że dorośli przełkną takie „nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?”, dzieciom zaś i tak się spodoba, o ile wszystko będzie duże, kolorowe i wystarczająco dynamiczne. A dzięki sukcesywnym zwrotom akcji losy bitwy na Exegol przypominają wahadło – podobnie jak tocząca się w dole konfrontacja Rey z dziadkiem (przy czym równoległość obu jest, rzecz jasna, kolejnym ukłonem w stronę „Powrotu Jedi”).

Kolejnym problemem jest fakt, iż każde kolejne wychylenie wahadła, o którym wyżej, jest potężniejsze od poprzedniego. I z tej perspektywy może dobrze się stało, że bitwa o Exegol była ostatnią w sadze Skywalkerów, bo ciężko uniknąć wrażenia, że niewinna z pozoru przesada na koniec przeradza się w absurd. Jasne, cykl od dawna próbował sam siebie przelicytować pod względem rozmachu; co film, to coraz więcej machin zniszczenia, coraz większych i coraz potężniejszych. Wystarczy porównać scenę z „Ataku klonów”, gdy Obi-Wan ze zgrozą ogląda na Kamino czworoboki żołnierzy stanowiących tajną armię Republiki, i z „Odrodzenia”, kiedy Kylo odkrywa tajną armię Sithów, oglądając podobne morze nie żołnierzy już, lecz wspomnianych wyżej superniszczycieli, każdy potężniejszy od Bazy Starkiller, potężniejszej z kolei od Gwiazdy Śmierci, i tak dalej; różnica rozmiarów między dwiema ostatnimi machinami już wcześniej wskazywała na tę tendencję (inny jej przykład to gargantuiczny hologram Snoke’a w „Przebudzeniu…”, jakiego nigdy nie miał Palpatine).

Fakt, taką skłonność wykazywał jeszcze Lucas (ot, w otwarciu trylogii prequelowej: podwójny miecz Dartha Maula; w zamknięciu – cztery miecze generała Greviousa). Problem w tym, że w „Odrodzeniu” widać ją w planie pojedynczego filmu. Kto bowiem sądziłby, że superniszczycieli Sithów jest dużo, pogląd ów musi zrewidować z chwilą pojawienia się nad Exegol pospolitego ruszenia wolnych ludów galaktyki, które wprost wylewa się z ekranu. Jednak i te miriady statków zaczynają wkrótce spadać z nieba, strącone zaklęciem obszarowym Palpatine’a, który – w ramach logiki wahadła – sam okazuje się bronią tak ostatecznie ostateczną, że widz zaczyna się zastanawiać: po co w ogóle były mu jakieś okręty? Przy okazji czego widać, że taka sama licytacja w potędze wiedzie ku absurdowi równiez w sferze zaklęć Mocy (nie bez wpływu gier, gdzie nimi właśnie są), coraz potężniejszych i w kolejnych filmach, i podczas wspomnianej bitwy – aż po scenę końcową, gdy Kylo i Rey już nad zwłokami Palpatine’a na przemian przywracają się do życia, każdorazowo płacąc swoim własnym, a widz w zdumieniu zastanawia się, jak długo taki rezurekcyjny ping-pong mógłby właściwie trwać, gdyby oboje byli wystarczająco uparci. A to już jest coś, co u Lucasa nigdy by się nie wydarzyło. Co nie oznacza, że Stwórca był bez winy.

Epilog. Dwa słońca nad Tatooine

Jeżeli ktoś ma wątpliwości, o co chodzi obecnie w „Gwiezdnych Wojnach”, wystarczy przejść się do sklepu z klockami Lego – kluczowa jest wizualność, nieustanny nacisk kładziony na widowiskowość, wobec wymogów której rozstrzygnięcia fabularne są i muszą być drugoplanowe. Nie jest to jednak podejście, które wniósłby Disney. Zawsze (jak na to wskazuje tytuł) chodziło przecież o historie o dzielnych pilotach myśliwców, które tak lubił mały George; o amerykańskie kino o wojnie na Pacyfiku, wrzucone w kosmos i ubajkowione charakterystycznym dla lat siedemdziesiątych sięgnięciem po wschodnią mistykę. Zawsze szło o batalistyczno-rycerskie szaleństwa: o wstrzeliwanie pocisków do szybów wentylacyjnych, związywanie linką nóg mamucich AT-AT, barwne pojedynki na miecze świetlne przy chórkach.

W pierwszej trylogii fabuła nie stanowiła jeszcze pretekstu dla wizualnych fajerwerków; oba aspekty dzieła były ważne i mocno zrośnięte (choć wystarczy poczytać, którego typu poprawek jest więcej w Edycji Specjalnej, aby zobaczyć, co po latach drażniło Stwórcę bardziej: zbyt mało wiązek laserowych w tle w jakimś ujęciu czy może kolejność strzałów w niesławnym starciu Hana z Greedo w kantynie Mos Eisley?). Gdy jednak wspomnieć drugą trylogię – długą na pół „Ataku klonów” bitwę na Geonosis czy otwierające „Zemstę Sithów” starcie nad Coruscant – ciężko nie przyznać, że już wtedy dokonało się pewne przesunięcie punktów ciężkości: przynajmniej część ukazywanych modeli droidów czy machin kroczących Separatystów wyglądała na stworzone tylko po to, aby można było na ich bazie wyprodukować kolejny zestaw klocków. Ów nacisk na widowiskowość nie był oczywiście wyłącznym grzechem samego Lucasa, ale znakiem czasów – możliwościami CGI zachłysnęli się wtedy i inni twórcy (jakże zniesmaczał tolkienowskich fanów Legolas surfujący na tarczy po murach Rogatego Grodu w „Dwóch wieżach”, tak niewinny dziś w porównaniu z rozdętym właśnie takimi scenami do formatu tryptyku „Hobbitem”!). Był to jednak pewien kierunek rozbudowywania franczyzy, który Disney później raczej utrzymał, niż nadał samodzielnie.

Czym był zatem Rubikon? Chyba zatarciem różnicy w traktowaniu kinowego rdzenia franczyzy oraz całej reszty. Za Lucasa kolejne epizody sagi były jak święte pisma, które – choć obrastały o wiele mniej szacownymi apokryfami – wydawały się (lub przynajmniej przyjemnie było tak o nich myśleć) spójne i przemyślane, nie tylko efektowne. Kathleen Kennedy zwolniła ten hamulec: otwarte przyznanie prymatu wizualnym fajerwerkom po raz pierwszy otworzyło w sadze takie samo pole dla scenariuszowej dezynwoltury, jaka wcześniej cechowała raczej gry czy seriale. Uznano po prostu, że to wszystko jedno. W efekcie nowa trylogia (ta, która faktycznie powstała) nie zmierzała donikąd, a jedynie dryfowała: Johnson próbował nadpisać Abramsa, a ten – z powrotem Johnsona, co nie mogło się skończyć inaczej, jak tylko rozpaczliwą improwizacją (skandaliczna rezurekcja Palpatine’a nie byłaby w ogóle potrzebna, gdyby nadal żył Snoke!). Miała być katedra – wyszła samowolka budowlana, której parter i poddasze jeszcze są podobne do siebie, ale na pewno nie do pierwszego piętra.

Warto jednak zauważyć na koniec, że trylogia sequelowa mogła skończyć jako gmach o wiele bardziej pokraczny, a to Abramsowe poddasze, jakie obejrzeliśmy w Święta, to kino samo w sobie sympatyczne, momentami wesołe, momentami angażujące . Po prostu nic monumentalnego w takim sensie, jak filmy Lucasa, chociaż od jego ostatnich dzieł – dwukrotnie droższe (tam: sto, tu: dwieście milionów dolarów za epizod), co tylko wzbudza żal tym większy (no bo co można było zrobić z takim budżetem, realizując trzy wzajemnie spójne scenariusze?!). Jasne, że czysto wizualny monumentalizm tam jest, ale jakiś taki skłamany, niewiarygodny w swojej przesadzie (ot, kiedy w niemożliwie wielkiej Cytadeli Sithów oglądamy malutkiego imperatora, przypiętego do wielkiego pazura rezurekcyjnej machiny, z wyciemnionych trybun zaś posykują na Rey tysiące zakapturzonych postaci – to jest plastycznie świetne, ale z Lucasową poetyką nieuzgadnialne). Znacznie lepszym i godniejszym zamknięciem wielopokoleniowej opowieści wydaje się za to epilog: scena pogrzebania mieczy Lei i Luke’a (naprawionego, bo finał wymagał dwóch) w piaskach Tatooine przy farmie Larsów, w blasku dwóch wschodzących słońc (scena – wraz z monologiem Rey – wyjaśniająca tytuł).

Gdy już widz uzmysłowi sobie, że na ekranach kin całego świata – czterdzieści lat temu! – oglądano ten sam nieboskłon; że w blasku tych podwójnych słońc (wtedy: zachodzących) Luke szedł wyczyścić swoje nowe droidy, rozgoryczony rozmową z wujostwem; że to jest klamra, i to podwójna (bo razem z mieczami grzebany jest symbolicznie bezdzietny wnuk Anakina, spłodzonego na tej samej pustyni przez midichloriany, więc bez ojca; początek i koniec drzewa genealogicznego Skywalkerów!), wtedy z płuc mimowolnie uchodzi powietrze; niemal fizycznie wyczuwalny staje się ciężar zadania, jakim było dopisanie (może niepotrzebnego, ale jednak) zakończenia tamtej opowieści. I że – z Lucasem już na emeryturze, z jego bohaterami w żelaznym uścisku Myszki Miki, zimno liczącej pieniądze – mogło się to przedsięwzięcie skończyć o wiele gorzej. Może dobrze zatem, że tę trylogię (skoro już musiała powstać) nakręcono teraz, kiedy można było ściągnąć na plan tych samych aktorów i zachować jakieś minimum ciągłości, dając im szansę przynajmniej podyskutować z zawartością scenariuszy. Nie ma bowiem wątpliwości, że cokolwiek czeka uniwersum „Gwiezdnych Wojen” w dalszej przyszłości – gdy przewalą się już kolejne spin-offy, interquele, komiksy o rycerzach Ren i memy z małym Yodą – będzie już czymś nie gorszym może, ale i nie lepszym; będzie po prostu czymś nowym.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×