fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Skąd się biorą ekonomiści?

Zmiana, której chcieliby studenci, wykracza poza horyzont wyobrażeń mainstreamowych ekonomistów. Zagraża ich obecnej pozycji i wpływom, wywraca sposób myślenia o tym, jaką rolę powinna odgrywać współcześnie ekonomia i kim powinni być ekonomiści.
Skąd się biorą ekonomiści?
ilustr.: Malwina Mosiejczuk

My, sześćdziesiąt pięć organizacji studentów ekonomii z ponad trzydziestu krajów, wierzymy, że nadszedł czas na zmianę sposobu nauczania ekonomii. Nasz sprzeciw budzi dramatyczne zawężenie programu nauczania, które nastąpiło w ciągu ostatnich dekad. Brak intelektualnej różnorodności […] ogranicza naszą zdolność do podjęcia złożonych wyzwań XXI wieku – od potrzeby stabilizacji rynków finansowych po bezpieczeństwo żywnościowe i zmiany klimatyczne. Do sal uniwersyteckich powinny powrócić problemy realnego świata, autentyczna debata oraz pluralizm teorii i metod”.

Powyższy fragment pochodzi z listu otwartego opublikowanego w 2012 roku w kilku najbardziej poczytnych dziennikach na świecie. Studenci wyrazili w nim swoje oburzenie tym, czego i jak naucza się na wydziałach ekonomicznych pod różnymi szerokościami geograficznymi. Sprzeciwiają się przede wszystkim prezentowaniu ekonomii jako jednolitej struktury, w której nie ma miejsca na podważanie podstawowych założeń i rozmowę o alternatywnych wyjaśnieniach. Rodzi to szczególny opór w obliczu porażki, jakiej doznała ta dyscyplina, kiedy jej przedstawiciele dali się zaskoczyć kryzysowi finansowemu. Program pozytywny proponowany przez autorów inicjatywy zogniskowany jest wokół hasła szeroko rozumianego „pluralizmu”, a w ciągu ostatnich trzech lat to oddolne przedsięwzięcie rozrosło się, przyjmując formę międzynarodowej sieci organizacji studenckich, w której prym wiedzie założona w Wielkiej Brytanii inicjatywa Rethinking Economics.

Wśród sześćdziesięciu pięciu organizacji sygnujących list nie znalazła się ani jedna działająca w Polsce. Czy znów okazaliśmy się „zieloną wyspą”, na której nie tylko kwitnie gospodarka, ale i ekonomistów kształci się w duchu pluralizmu i zachęca do krytycznego myślenia, nie dając studentom powodów do niezadowolenia? Własne doświadczenie studiowania na – uznawanym za jeden z najlepszych w Polsce – Wydziale Nauk Ekonomicznych UW oraz badania socjologiczne, które na nim prowadzę, każą mi szukać przyczyn nieobecności polskiej reprezentacji w tym ruchu raczej w deficycie naszej – polskich studentów – zdolności i gotowości do wspólnego zaangażowania się na rzecz zmiany. Bo wnioski z diagnozy sytuacji na polskich uczelniach są niestety równie gorzkie jak te, które wyciągnęli moi niemieccy czy brytyjscy koledzy z Rethinking Economics.

Ilustr.: Malwina Mosiejczuk

ilustr.: Malwina Mosiejczuk

W świecie abstrakcji

Ekonomii nie prezentuje się osobom zaczynającym swoją przygodę z tym kierunkiem jako nauki społecznej, którą przecież jest. Jej nauczanie znacznie bardziej przypomina realia technicznych wydziałów politechniki niż na przykład socjologii. Na pierwszych latach studiów ogromny nacisk kładzie się na przedmioty matematyczne. Zajmują one niemal połowę programu realizowanego na początku licencjatu i są obowiązkowe dla wszystkich studentów, niezależnie od specjalności wybieranej na późniejszym etapie. Przedmioty takie jak historia myśli ekonomicznej i historia gospodarcza pojawiają się natomiast wyłącznie jako fakultatywne. Wyraźne zależności między stylem nauczania a stylem uprawiania nauki przez współczesnych ekonomistów ujawniają się więc już w kształcie obowiązkowej podstawy programowej. Z jednej strony charakterystyczne jest dla niego silne zmatematyzowanie badań, z drugiej zaś ignorowanie lub spłycanie historyczno-społecznego kontekstu, w którym rozgrywają się badane procesy czy zjawiska.

O roli, którą powinna odgrywać w nauczaniu marginalizowana obecnie historia gospodarcza pisał zmarły niedawno wybitny przedstawiciel tej dyscypliny, profesor Jacek Kochanowicz: „Historia gospodarcza uświadamia adeptom nauk ekonomicznych, że tworzone przez teorię konstrukcje myślowe to abstrakcyjne modele dużo bardziej złożonych i uwikłanych procesów zachodzących w rzeczywistości”. Wykazywał, że abstrahowanie od kontekstu jest siłą dedukcyjnych modeli ekonomicznych, ale gdy wykorzystujemy je do projektowania konkretnych strategii gospodarczych, nie uświadamiając sobie historycznych okoliczności, w których działamy, szybko ujawni się ich słabość. Nie potrafią one bowiem wyjaśnić przyczyn, dla których stosowanie podobnych rozwiązań z zakresu polityki gospodarczej w odmiennych warunkach daje nieraz bardzo zróżnicowane efekty.

Dla zrozumienia współczesnej sytuacji gospodarczej Polski kluczowe wydają się dwa konteksty historyczne: w planie krótszym jest to transformacja polityczna i gospodarcza kraju zapoczątkowana w 1989 roku, a w perspektywie procesów długiego trwania – wielowiekowa peryferyjność naszego kraju. Studentom WNE UW nikt nie zaprząta jednak tą problematyką głowy. Transformacji postsocjalistycznej w całym bloku komunistycznym poświęcone są w ciągu trzyletnich studiów jedne półtoragodzinne zajęcia z ekonomii politycznej, natomiast termin „peryferia” w ogóle nie należy do słownika pojęć, które studenci powinni sobie obowiązkowo przyswoić. Kształcimy więc ekonomistów, którzy nie potrafią postrzegać obecnych problemów i wyzwań stojących przed Polską jako konsekwencji długotrwałych procesów.

Innego rodzaju stratę ponosimy, wyrzucając z obowiązkowej podstawy programowej historię myśli ekonomicznej. Poznając dzieje rozwoju dyscypliny i główne spory, które ów rozwój napędzały, studenci zyskiwaliby umiejętność krytycznego zdystansowania się do obecnie obowiązującego paradygmatu. Dobry kurs historii myśli nawiązuje do współczesnych dyskusji i sprawia, że na założenia danej teorii z mikro- czy makroekonomii studenci mogą spojrzeć jak na jedną spośród wielu możliwości; jak na sposób myślenia, który w toku rozwoju dyscypliny zyskał największą popularność, ale nie jest jedynym możliwym.

Tymczasem studentom ekonomii podstawowe założenia teoretyczne – szczególnie na pierwszych latach studiów – podaje się do wierzenia, niczym religijne dogmaty albo matematyczne aksjomaty. Adiunkci komentują przy tym niekiedy stopień, w którym znajdują one potwierdzenie w danych empirycznych. Jeśli jednak dany model wyjaśnia rzeczywistość tylko w umiarkowanym zakresie, studenci nie mają ani umiejętności, ani narzędzi, ani nawet okazji do samodzielnego skrytykowania jego podstaw. W najlepszym razie w dalszej części kursu prezentowany jest zmodyfikowany zestaw założeń, obowiązujący dla bardziej zaawansowanych wariantów danej teorii.

Największa słabość obecnego stylu nauczania ekonomii nie polega jedynie na błędnie rozłożonych akcentach w programie studiów. Jest to tylko jeden z symptomów problemu ujawniającego się w całym procesie jej wykładania. Jego istotą jest brak przestrzeni do refleksji nad tym, czym jest uprawianie nauki (społecznej!) i czemu ma ona służyć. Wydawałoby się, że jednym z rozsądnych celów, które ekonomista może sobie postawić, jest umiejętność opisywania oraz przedstawiania szerokiej publiczności potencjalnych skutków różnych decyzji polityczno-gospodarczych.

Na WNE UW tylko sporadycznie podejmuje się próbę wciągnięcia studentów w poważną dyskusję na bieżące tematy. Przywołam charakterystyczny przykład ilustrujący to zjawisko: dla wszystkich specjalności obowiązkowy jest półroczny przedmiot „Teoria wymiany międzynarodowej”, jednak studenci nie usłyszą na nim ani razu o negocjowanej obecnie przez Stany Zjednoczone i Unię Europejską umowie TTIP, ani tym bardziej o kontrowersjach z nią związanych. Na podstawie zeszytów zapisanych dziesiątkami krzyżujących się na wykresach linii nie sposób niestety wyciągnąć żadnych konkretnych wniosków przydatnych w bieżącej dyskusji. W efekcie, po przetrenowaniu studentów z biegłego recytowania założeń i rysowania odpowiednio nachylonych kresek, pozostawia się ich – w kwestii TTIP i każdej innej związanej z otwieraniem gospodarki – z mglistym poczuciem, że „wolny handel prawie zawsze przynosi obopólne korzyści”. Jest to pogląd równie płytki, jak ten prezentowany przez pierwszego lepszego laika, który swoją wiedzę czerpie jedynie z audycji EKG w radiu TOK FM – źródła nie tylko nastawionego na popularyzację (co zrozumiałe), ale i dość konsekwentnie promującego ekspertów o jednoznacznie liberalnych poglądach na gospodarkę.

Ilustr.: Malwina Mosiejczuk

ilustr.: Malwina Mosiejczuk

Doping i kara

Jedną z linii obrony przyjmowanych przez wykładowców, również często niezadowolonych z tego, jak wyglądają zajęcia, jest zrzucenie odpowiedzialności na studentów. To oni niczym się nie interesują, nie chcą wyrażać własnych opinii ani nawet zadawać pytań, zajmują ich głównie zasady zaliczenia, a w dyskusję wchodzą tylko wtedy, kiedy dotyczy ona wynegocjowania możliwie łatwego egzaminu. Obserwując życie wydziału, trudno odmówić prowadzącym racji (zresztą z podobnymi problemami, może tylko na mniejszą skalę, zmagają się również nauczyciele akademiccy innych specjalności). Wydaje się jednak, że ekonomiści obsadzeni w roli dydaktyków błędnie diagnozują główną przyczynę biernej postawy studentów, bo leży ona w nich samych. Ich głównym grzechem jest projekcja założeń neoklasycznej ekonomii na proces dydaktyczny.

Zgodnie z jednym z fundamentów tego sposobu myślenia każda jednostka posiada „dobrze zdefiniowane preferencje”. Znaczy to, że nim wejdzie ona w jakąkolwiek wymianę czy dokona wyboru, ma precyzyjnie określone cele i wie, co przyniosłoby jej największą korzyść. Trudno o bardziej chybioną definicję sytuacji, jeśli pomyślimy o zaczynających pierwszy rok studiów dziewiętnastolatkach. Oczywiście, wybrali oni ten kierunek powodowani takimi czy innymi motywacjami, na przykład perspektywą dobrych zarobków czy względnie pewnego zatrudnienia, i chcieliby możliwie bezboleśnie się do tego celu przez pięć lat studiów zbliżyć. Ale to, jakie umiejętności i jaki rodzaj wiedzy będą uważać za wartościowe, jaki obraz „dobrego ekonomisty” wykształci się w ich głowach albo dokąd podążą ich zainteresowania, w ogromnej mierze zależy od typu i treści relacji, które nawiążą z nimi ich profesorowie.

Relacja ta kształtowana jest dziś w oparciu o inne założenie neoklasyczne: „jednostka nieustannie kalkuluje koszty i korzyści każdego swojego posunięcia”. Dlatego na wydziale ekonomii nieproporcjonalnie duży nacisk kładziony jest na „dopingowanie” do nauki systemem formalnych kar i nagród. Regulaminy zaliczania przedmiotów zajmują często po kilka stron, a wiedzę studentów regularnie się kontroluje – punkty można zdobyć na powszechnie stosowanych kartkówkach, ale też za każde zabranie głosu czy „podejście do tablicy”.

Nawet jeśli adiunkci deklarują chęć uczenia przyszłych ekonomistów krytycznego myślenia, trudno brać te zapewnienia poważnie, ponieważ w sferze podejmowanych działań zamiast wdrażania w kulturę akademicką przez większość czasu pielęgnuje się w studentach jak najgorsze nawyki szkolne. Zamiast dążenia do budowania relacji, których celem byłoby coraz pełniejsze partnerstwo pomiędzy nauczycielami a studentami, obierany jest kierunek dzielący społeczność uniwersytecką na kontrolerów i kontrolowanych. Przy tak ustawionych rolach relacja staje się sztywna i hierarchiczna. Brakuje w niej zachęty do podejmowania intelektualnych poszukiwań ze względu na ich własną atrakcyjność. Premiowana jest natomiast biegłość w odtwarzaniu schematów.

Ilustr.: Malwina Mosiejczuk

ilustr.: Malwina Mosiejczuk

Humanista ekonomistą

Brak gotowości studentów do podejmowania dyskusji na tematy społeczno-ekonomiczne ma swoje źródło również w algorytmie rekrutacji na studia, w którym za absolutnie kluczowe kryterium przyjęto wynik maturalny z matematyki. Jeśli wziąć pod uwagę mankamenty naszego systemu szkolnego, który ma tendencję do dzielenia uczniów na „uzdolnionych humanistycznie” oraz „uzdolnionych w przedmiotach ścisłych”, okazuje się, że zdecydowanie większą szansę dostania się na wydział ekonomii mają ci ostatni. Dochodzi więc do szkodliwej preselekcji – osoby o zainteresowaniach społecznych w większości wybierają inne dyscypliny, na ekonomię zaś trafiają głównie absolwenci „mat-fizów”, często umiarkowanie zainteresowani lub dość wcześnie pozbawieni możliwości poszerzania horyzontów o wiedzę humanistyczną czy społeczną.

O ile takie zasady rekrutacji są uzasadnione przy obecnym, zmatematyzowanym programie studiów, o tyle kusząca wydaje mi się wizja wpuszczenia „świeżej krwi” na wydziały ekonomii, poprzez umożliwienie części studentów realizowania programu z okrojoną ilością matematyki. Nie każdy ekonomista musi być ekonometrykiem, a w roli wiodącego przedmiotu mogłaby się sprawdzić chociażby historia gospodarcza, której zalety omówiłam wyżej. W tym miejscu warto dodać, że studiowanie tej dziedziny nie ogranicza się do poznawania faktografii – w jej ramach wypracowano również konkretne narzędzia i metodologie, które pozwoliłyby studentom idącym niematematyczną drogą na samodzielne uprawianie ekonomii. Byłaby to wprawdzie ekonomia czerpiąca głównie (choć nie wyłącznie) z badań jakościowych, w przeciwieństwie do metod ekonometrycznych skoncentrowanych na analizie danych ilościowych, jednak to właśnie jakościowego spojrzenia na zagadnienia gospodarcze dziś brakuje.

Studenci na barykadach

Na koniec warto powrócić do sieci Rethinking Economics, jej głównych założeń i postulatów. Swoisty radykalizm tego ruchu polega na niechęci do sprowadzania problemu nauczania ekonomii do kwestii złej dydaktyki czy przestarzałego programu. Nauczanie ekonomii i stan ekonomii jako dyscypliny to w oczach studentów z RE dwie strony tego samego medalu. Ekonomiści kształcą swoich następców w duchu zamknięcia na inne, pokrewne dziedziny, bo sami w swoich badaniach odnoszą się do ustaleń tych dziedzin w sposób skrajnie selektywny. W nauczaniu nie kładzie się nacisku na wyjaśnianie podstawowych założeń i ich ograniczeń, bo w oczach ekonomistów ich dyscyplina jest tym silniejsza, im skuteczniej prezentuje swoje założenia jako uniwersalne. W końcu dyscyplinuje się studentów, jakby byli pod każdym względem homines oeconomici, bo właśnie taki styl dydaktyki uważa się za najbardziej racjonalny.

Studenci z Rethinking Economics mogliby więc nieść na sztandarach hasło z paryskiego maja 1968 roku: „Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego”. Domagają się zmiany i wprowadzenia na wydziały pluralizmu polegającego na nauczaniu ekonomii pochodzącej z wielu różnych szkół myśli, pokazywaniu różnorodności podejść metodologicznych, umieszczeniu w programie dorobku pozostałych nauk społecznych. Tymczasem niezwykle trudno będzie włożyć kij w szprychy na pozór sprawnie poruszającego się wehikułu, którym jest współczesna ekonomia. Nie zdołał zatrzymać go nawet światowy kryzys ekonomiczny, a różni nieortodoksyjni naukowcy, którzy próbowali na własną rękę siać zamęt na wydziałach, byli przez lata stopniowo marginalizowani. Zmiana, której chcieliby studenci, wykracza poza horyzont wyobrażeń mainstreamowych ekonomistów. Zagraża ich obecnej pozycji i wpływom, wywraca sposób myślenia o tym, jaką rolę powinna odgrywać współcześnie ekonomia i kim powinni być ekonomiści. A kim mogliby być, trafnie ujął prawie sto lat temu John Maynard Keynes:
„Wybitny ekonomista musi posiadać rzadki zestaw talentów… Musi być matematykiem, historykiem, mężem stanu, filozofem – wszystkim po trochu. Musi rozumieć symbole i wiedzieć, jak używać słów. […] Musi badać teraźniejszość w świetle przeszłości w imię celów przyszłości. Nie może całkiem pominąć żadnej części ludzkiej natury ani tworzonych przez ludzi instytucji”.

 

List otwarty studentów ekonomii został opublikowany pod hasłem „International Student Initiative for Pluralism in Economics” (można się pod nim podpisać na stronie www.isipe.net). Inicjatywę współtworzy ruch Rethinking Economics (www.rethinkeconomics.org).

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×