fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Sendyka: Niech to miejsce mówi samo za siebie

Ten teren jest teraz baśniowo piękny. Stanowi idealne miejsce do niedzielnych spacerów. To nieokiełznana, dzika przyroda. Czysty hołd dla życia, triumf nad śmiercią. Wiedza o tym, co kryje się pod spodem, wywołuje różne reakcje: od obojętności, przez zdziwienie, po wstrząs.

fot.: Jason Francisco, Time in Płaszów, 2013

fot.: Jason Francisco, Time in Płaszów, 2013


Z dr hab. Romą Sendyką rozmawia Maria Czaputowicz. Wywiad pochodzi z 35. numeru papierowego Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Czyje są dzieci?”.
MARIA CZAPUTOWICZ: Od kilku lat angażuje się pani w projekty dotyczące przestrzeni byłego obozu na terenie Płaszowa. Czym jest to miejsce i jego historia?
DR HAB. ROMA SENDYKA: To, czym był obóz, dziś wiemy dość dokładnie. Znamy dokumenty, zeznania, daty. Został założony jeszcze po to, żeby przenieść tam ostatnich zdolnych do pracy ludzi z getta krakowskiego po jego likwidacji. Początkowo działał jako obóz pracy przymusowej, dopiero w ostatnim roku, od stycznia 1944, był obozem koncentracyjnym. Równolegle istniał w jego obrębie obóz pracy wychowawczej dla Polaków. Niedaleko zaś Niemcy otworzyli w kamieniołomie Liban osobny karny obóz pracy dla Służby Budowlanej (Baudienstu).
Dziś to na pierwszy rzut oka jeden obszar – o podobnej strukturze geologicznej i przyrodniczej. Lecz ten dziki park kryje ślady po zespole miejsc skrajnej wojennej przemocy. Niejasna jest więc jego topografia, nieczytelna jest skrywana tu pod roślinnością historia, nieprecyzyjna w końcu jest nazwa, którą najczęściej się posługujemy. Płaszów to teren wokół linii kolejowej, na północ od obozu, a obóz faktycznie leży w obszarze administracyjnym Woli Duchackiej. Powinnyśmy więc mówić o KL Plaszow. Natomiast faktycznie, praktyka językowa krakowian wytworzyła już taki skrót myślowy: co poniekąd świadczy o wydobywaniu się tego miejsca z niepamięci.
Różne środowiska, także artystyczne, powoli zaczynają przypominać o historii Płaszowa, zmieniać jego wizerunek i przestrzeń wokół.
Wokół Płaszowa rzeczywiście dzieje się coraz więcej, jakby zaczynał działać efekt kuli śnieżnej. Analogiczne zjawisko miało miejsce na warszawskim Muranowie, który – odkąd zaczął zwracać uwagę naukowców – zyskał wsparcie artystów, pisarzy czy też aktywistów, stał się miejscem znaczącym dla rozumienia przeszłości Warszawy. Płaszów – mam nadzieję – zaczyna funkcjonować w podobny sposób. Co roku pojawiają się kolejne projekty naukowe, popularyzujące, artystyczne: o pamięć o tym terenie zaczęło dbać Muzeum Historyczne. Właściwie co roku od 2010 – odkąd obserwuję wydarzenia wokół KL Plaszow – pojawiają się coraz to nowe wypowiedzi artystyczne. W tym roku można było zobaczyć projekt Diany Lelonek pokazywany w ramach Miesiąca Fotografii w Galerii Re MOCAK-u („Liban i Płaszów – nowa archeologia”) i wystawę „Pozdrowienia z Płaszowa” Jasona Francisco, będącą częścią alternatywnego dla Festiwalu Kultury Żydowskiej FESTIVALT-u.
Na czym polegały te projekty?
Diana Lelonek przeszukała obszar poobozowy na krakowskich Krzemionkach – znalezione przedmioty fotografowała lub wystawiła w gablotach. Obiekty od amonitów po ładowarkę Apple’a wyznaczają szeroki horyzont czasowy, który uzmysławia, jak krótką wyrwą w tym długim trwaniu był czas Zagłady. Obiekty zgromadzone na wystawie – nieokreślonego pochodzenia, czasem trudne do nazwania – niełatwo zrozumieć. Na wpół poddane rozkładowi, porośnięte przez pleśń i mchy, są hybrydami: złożonymi organizmami pół żywymi-pół martwymi, kumulują w sobie różne funkcje, nie dając pewności, czy mamy do czynienia z zabytkiem, czy śmieciem. Lelonek uwypukliła podstawowy kłopot poznawczy odwiedzającego takie zapomniane miejsca po przemocy, jak to po KL Plaszow: co jest tu historyczne? Czemu się przyglądać z uwagą? Ile jeszcze kroków można zrobić jako turysta? Czy rzeczy obecne w tym obszarze są jego świadkami? Czy coś komunikują? Czy – gdy zostają zasiedlone przez organizmy żywe – przekształcają się w, jak to ujęła artystka, „żywe rzeczy”, pokrewne w jakiś więc sposób „żywym ludziom”, których historia tu się właśnie kończyła?
Francisco fotografuje obóz od 2011 roku, dokumentując jego „życie po życiu” – obserwuje procesy, którym miejsce-po-obozie podlega, i praktyki, które tu są wykonywane. Innymi słowy przedstawia codzienność tego miejsca: na jego zdjęciach ludzie spacerują, bawią się, odpoczywają, medytują, zwiedzają. To również projekt badawczy: fotograf prowadzi wywiady, badania, buduje statystki. Francisco chce zrozumieć współczesny stosunek do przeszłej śmierci. Lelonek to fotograficzna archeologia; Francisco – antropologia Płaszowa.
A jaka jest pani rola w tych działaniach?
Oprócz tego, że analizuję Płaszów teoretycznie, jako szczególną przestrzeń, to próbuję zrozumieć, jak jest pamiętany. Zajmują mnie działania krakowian, nie tylko samo miejsce. Bardzo chętnie pracuję z artystami, ponieważ jestem przekonana, że często niezwykle trafnie diagnozują problemy – dla których jeszcze nie znaleziono odpowiedniego języka – by mogły stać się przedmiotem wspólnej rozmowy. To idzie w parze z obecnym trendem w humanistyce, który można określić terminem art-based research. Chodzi o założenie, że sztuka może stać się narzędziem badawczym. Poza tym, że pisuję o Płaszowie naukowo z różnych perspektyw badawczych, wraz ze studentami organizuję również akcje skierowane do szerszej społeczności.
Dlaczego dbacie o pamięć tego miejsca?
Właśnie – dlaczego, skoro to tylko jeden z bardzo wielu obozów? Według szacunków Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie takich miejsc „po getcie” czy „po obozie” jest w Europie 42 500. To olbrzymia liczba i w tym kontekście KL Plaszow jest tylko jednym z wielu obiektów. Wszystkie one są reprezentowane przez Auschwitz-Birkenau – miejsce pamięci i muzeum, które z wiadomych przyczyn ma najpełniejsze środki do przekazywania dziś opowieści o ludobójstwie. To jest ten obóz, który kumuluje znaczenie wszystkich obozów założonych przez narodowy socjalizm i jako jedyny figuruje na liście dziedzictwa UNESCO. Można powiedzieć, że siła oddziaływania tego miejsca ma konsekwencje dla innych mu pokrewnych obiektów – będą już tylko „pośledniejszym, gorszym przykładem” absolutnego okrucieństwa Auschwitz-Birkenau. Inne miejsca, zwłaszcza takie, które znajdują się niedaleko, w jego kontekście stają się poniekąd niewidoczne.
Zdjęcia archiwalne KL Plaszow wykonane w latach 1943−1944

Zdjęcia archiwalne KL Plaszow wykonane w latach 1943−1944


 
Zdjęcia archiwalne KL Plaszow wykonane w latach 1943−1944

Zdjęcia archiwalne KL Plaszow wykonane w latach 1943−1944


A jednak rozmawiamy o Płaszowie, a nie o Auschwitz. Zatem i on jest jakoś pamiętany?
Okazało się, że wrażliwość wobec tego tematu zmieniła się od lat 90. – z różnych powodów, takich jak otwarcie na Zachód, przyjazdy ocalałych, presja turystów i instytucji – żeby wymienić tylko najbardziej oczywiste przyczyny. Zmiana okazała się na tyle duża, że dziś upamiętnione zostały właściwie wszystkie obozy śmierci (czyli, poza Auschwitz i Majdankiem, także Chełmno, Bełżec, wkrótce nowe projekty będą zrealizowane dla Sobiboru i Treblinki).
Nadal i w dodatku bardzo powoli kalibrujemy wrażliwość wobec obozów, w których „przemysł śmierci” nie opierał się na komorach gazowych, ale na pracy przymusowej. Nasz aparat sensoryczny jest jednak coraz wrażliwszy i okazuje się, że miejsca po innych obozach też stają się istotne. Ich „ważność” ma zazwyczaj charakter bardziej lokalny, ale to akurat nie wydaje mi się wadą – wręcz przeciwnie. Wiele miast miało w swoim obszarze obóz pracy albo obóz koncentracyjny i najczęściej trafiali do niego ludzie z okolicznych miejscowości. Gdyby sprawdzić, skąd przybyli więźniowie do KL Plaszow, to właściwie wszyscy byli z okolicy – z Waksmundu, z Tarnowa, z Dębicy. Dopiero latem 1944 trafiły tu Węgierki, czekające na transport do Birkenau. Lokalność tego obozu daje szansę na zupełnie inną opowieść niż ta wielonarodowa, niemal globalna, opowieść o KL Auschwitz. To miejsce, w którym skończyła się wielosetletnia historia Krakowa – po KL Plaszow nad Wisłą powstaje inne miasto. Kraków już nigdy nie będzie taki sam, ponieważ nieomal ćwierć jego ludności zginęła w wyniku eksterminacji getta.
Czy to właśnie wagę tego miejsca dla społeczności lokalnej próbuje pani uwypuklić w swoich badaniach?
Ktokolwiek choć przez moment zajmował się sprawami drugowojennego ludobójstwa, natychmiast zauważa, że Zagłada w powszechnym rozumieniu oznacza właściwie tylko Auschwitz. To wynik uproszczeń dawnej propagandy i edukacji po 1945 roku (jeśli myśleć z perspektywy wewnętrznej) i globalnej kultury (to perspektywa zewnętrzna). Tymczasem Zagłada dokonywała się w różnych miejscach: w gettach, aresztach śledczych, obozach pracy, podczas marszów do obiektów przemysłowych, w których pracowali więźniowie, podczas transportów do obozów, marszów śmierci, podczas rozstrzelań, w trakcie tak zwanej trzeciej fazy Holokaustu, gdy wyłapywano osoby ukrywające się w leśnych i miejskich kryjówkach.
Ludziom bardzo trudno jest powiązać Zagładę z czymś, co mają przed oczami. Z placem, na którym rozstrzeliwano ofiary. Z zieleńcem, pod którym leżą zagrzebane, ale niepochowane ciała. Z budynkiem, w którym aresztowano ukrywających się. Co wciąż mnie zaskakuje – jest to niezwykle trudne zwłaszcza dla Polaków, którzy widzieli najdłużej, najwięcej, najdokładniej.
A jednak temat powstania w getcie czy ogólnie getta warszawskiego jest autonomicznym zagadnieniem, niezależnym od opowieści o Auschwitz.
Tak, oczywiście, getta w Warszawie czy w Łodzi były w stanie się wyemancypować jako „zadanie do pamiętania”. Getto krakowskie jest na dobrej drodze, żeby też było rozpoznawalne, choć myślę, że nadal bardziej aktywni są w tej sprawie przyjezdni niż mieszkańcy Krakowa. Oczywiście, miejsca wojennej przemocy to zazwyczaj po prostu rekwirowane w czasie wojny budynki, które po jej zakończeniu wróciły do swoich właścicieli. Trudno się dziwić, bo trudno wymagać „wykluczenia z użytku” tych licznych lokalizacji. Chciałabym jednak żyć w społeczeństwie, które w tych miejscach wykonuje przynajmniej minimalny gest świadczący o uznaniu ich za ważne; niech byłby to choćby najmniejszy obiekt informujący, co tu się wydarzyło. Pomijanie skandaliczności tego wydarzenia (wszystko jedno czy z powodu wyparcia, traumy, czy rasizmu) czyni je zwykłym. Czy chcielibyśmy żyć we wspólnocie, która ludobójstwo uznaje za coś, co mieści się w jej porządku?
fot.: Jason Francisco, Time in Płaszów, 2013

fot.: Jason Francisco, Time in Płaszów, 2013


Co zmieni taki gest?
Brak informacji powoduje pewien rodzaj stępienia wrażliwości na łamanie praw człowieka. Obojętność wobec prawa ludzi do życia ma swoje bardzo długotrwałe i zgubne skutki. A ponieważ w miejscach, o których mówię, kończyła się historia Rabek, Dębic czy Andrychowów, to warto, by świadome swojej historii społeczności nie tylko wiedziały o swej przeszłości, ale też zastanawiały się nad tym, jak to możliwe, że dawne i osiadłe wspólnoty mogły zostać zniszczone w ciągu kilku miesięcy.
Z drugiej strony pojawia się pytanie o to, jak w obliczu takiej ilości miejsc po Zagładzie dbać o tę przeszłość. Pada ono również często w debatach. Internauta w jednym z komentarzy pod artykułem o Płaszowie napisał: „To co, mamy już nigdy do niczego poza paleniem zniczy nie używać tych wszystkich miejsc w Polsce, gdzie Niemcy urządzali swoje zbrodnie? To by znaczyło, że oni wygrali, bo jeszcze do teraz nam mówią, że nasza ziemia ma być już tylko cmentarzem”.
Spotykam się z pytaniami, czy „pamiętanie o wszystkim” to nie utopia lub nadgorliwa przesada. Niestety, jesteśmy krajem usianym grobami wojennymi. Po drugiej wojnie światowej zostało na naszych ziemiach sześćset tysięcy ciał zabitych Rosjan (o ile da się szacować te liczbę), około pół miliona Niemców. Na terenach dzisiejszej Polski ulokowane zostały wszystkie obozy śmierci, w których zginęło około dwa i pół miliona Żydów. Niemcy przenoszą swoich znalezionych żołnierzy na osiemnaście cmentarzy wyznaczonych w Polsce. Polacy przenoszą zmarłych Polaków pochodzenia nieżydowskiego na cmentarze parafialne albo wojskowe. Do dziś ekshumują i relokują zmarłych także Rosjanie. Żydzi ustanawiają groby, z tym że nie przenoszą zmarłych. Co mamy z tym nadmiarem cmentarnym zrobić? A co chcielibyśmy, by działo się z polskimi ofiarami na Wołyniu?
Jeżeli ktoś przekonuje, że w Polsce miejsc tego rodzaju jest zbyt wiele, to musi pogodzić się z faktem, że ich nadmierna obecność jest pochodną naszej historii. Włosi mogliby twierdzić, że mają zbyt dużo zabytków z ery klasycznej i życzą sobie, żeby cała Europa składała się na renowację i utrzymywanie tego zasobu, bo w końcu dbają o dziedzictwo całego kontynentu. My też dbamy o dziedzictwo kontynentu, dostajemy wsparcie z różnych źródeł (także – trzeba i to powiedzieć na głos – z powodu rozwoju „turystyki zagładowej”) na to, żeby te miejsca pamięci utrzymywać. Istnieją procedury porządkowania, prace ekshumacyjne po drugiej wojnie światowej są właściwie realizowane cały czas, istnieją powołane do tego instytucje, są ustawy, teoretycznie – wiadomo, co robić.
Diana Lelonek, „Zasilacz Apple”, z cyklu „Liban i Płaszów – nowa archeologia”, 2017, fotografia obiektu znalezionego, © D. Lelonek

Diana Lelonek, „Zasilacz Apple”, z cyklu „Liban i Płaszów – nowa archeologia”, 2017, fotografia obiektu znalezionego, © D. Lelonek


O czym zatem mogą świadczyć te często pojawiające się w dyskusjach głosy?
Myślę, że takie pytania są zazwyczaj podszyte łatwo czytelną niechęcią, pytanie tylko – co jest jej przyczyną? Czy chodzi o strach przed śmiercią w ogóle, czy o nadal i z różnych powodów niewygodną kwestię skali obecności żydowskiej w dawnej Polsce? Proponowany implicite w tych interwencjach rodzaj odwracania się plecami od problemu go niestety nie rozwiązuje. Problem wrósł głęboko w ziemię (to bardzo stabilna lokalizacja), więc nie zniknie tylko dlatego, że przestaniemy o nim mówić. Sądzę, że konieczne jest, by się z nim krok po kroku próbować uporać: i decyzje, jak w praktyce to zrobić, należą do tych społeczności, które żyją obok owych „nie-swoich umarłych”, oraz tych, które się z ofiarami identyfikują (z powodów etnicznych, religijnych, czy – najogólniej – moralnych). To oznacza spotkania, negocjacje, długotrwałe procesy uzgodnień. Ludobójstwo zostawia „długi cień” – pisał jeden z wybitnych badaczy problemu. Nam, którzy mieszkają w tym kraju, przyszło żyć w tym cieniu i możemy oczywiście zaciskać oczy, by go nie zauważać, lepiej jednak odpowiadać na tę rzeczywistość.
Wydaje mi się ważne zrozumienie, co takiego się z nami i u nas stało, że pomiędzy dzisiejszą wiedzą o ludobójstwie, a tą, którą musieli mieć nasi przodkowie dwa, trzy pokolenia wstecz, istnieje tak olbrzymia wyrwa. Nie jest ona obojętna, jak sądzę, dla tego, kim jesteśmy dzisiaj. Pamięć, jak mówi Michael Rothberg, badacz zajmujący się skomplikowaniem przepływów pamięciowych, choć nie wprost, ma jednak silny związek z tożsamością. To, kim staliśmy się w czasie wojny, nadal ma wpływ na kształt polskiego społeczeństwa. Innymi słowy – albo zrozumiemy tę białą plamę, albo będziemy oszukiwać się w kwestii tego, kim jesteśmy.
Jak wygląda cień rzucany przez KL Plaszow? Jak dziś to miejsce-po-obozie przypomina o swojej historii?
W tej chwili teren po KL Plaszow jest porośnięty zielenią. Zdjęcia lotnicze z czasów wojny pokazują natomiast wyczyszczoną do białości kość ziemi. Budynki zostały zdemontowane przez Niemców. To, co pozostało, zajęły wojska radzieckie, z kolei po wycofaniu Rosjan zniknęły ostatnie resztki – zapewne wykorzystali je krakowianie. Pusty teren miał kwalifikacje terenu wojskowego, nie został więc zabudowany – z wyjątkiem części północnej, zajętej w latach 80. na budowę osiedla mieszkaniowego. W latach 90. wolny teren zaczął intensywnie zarastać. Przyroda potrzebowała czasu, żeby się wzmocnić na tym zupełnie wyjałowionym gruncie, i w pewnym momencie zaczęła się rozrastać w lawinowym tempie. Po 2010 roku miasto zaczęło prace porządkowe, wycinanie krzewinek, teren zaczął się robić bardziej czytelny, widać teraz zarysy tarasów, na których były postawione baraki. Od wiosny tego roku prowadzone są badania archeologiczne, nieinwazyjne, czyli polegające na zdjęciu murawy. Ta minimalna akcja wystarcza, żeby „wyszły spod ziemi” drobiazgi: łyżki, pogięte gwoździe, przerdzewiałe łuski po nabojach, rozbite naczynia – ten konkretny język „ubogich przedmiotów” mówi dziś może z największą siłą o przeszłości.
Diana Lelonek, „Małż z okresu kredy”, z cyklu „Liban i Płaszów – nowa archeologia”, 2017, fotografia obiektu znalezionego, © D. Lelonek

Diana Lelonek, „Małż z okresu kredy”, z cyklu „Liban i Płaszów – nowa archeologia”, 2017, fotografia obiektu znalezionego, © D. Lelonek


Jaki jest stosunek mieszkańców Krakowa do tego miejsca?
Jeżeli próbować narysować linię pomiędzy rynkiem a Apelplatzem, to okaże się, że Wisła jest dokładnie pośrodku. Oba tereny, czyli Stare Miasto i Płaszów, mają też dość podobną wielkość, więc w pewien przedziwny sposób korespondują ze sobą. A jednak przeciętny krakowianin przejeżdża koło byłego obozu, nie mając świadomości, co właśnie mija, bo teren po KL Plaszow jest położony w niecce i dodatkowo otoczony z trzech stron ulicami szybkiego ruchu. Uwagę może przykuć oczywiście pomnik autorstwa Witolda Cęckiewicza, postawiony w 1964 roku. To monumentalne przedstawienie pięciu pochylonych postaci z zaciśniętymi pięściami trudno od razu powiązać z przesłaniem martyrologicznym: estetyka może wzbudzić skojarzenia na przykład z pomnikiem czynu robotniczego.
Ten teren jest teraz baśniowo piękny. Stanowi idealne miejsce do niedzielnych spacerów. To nieokiełznana, dzika, witalna przyroda. Czysty hołd dla życia, triumf nad śmiercią. Wiedza o tym, co kryje się pod spodem, wywołuje różne reakcje: od obojętności, przez zdziwienie, po wstrząs.
Reakcje emocjonalne?
Tak, pojawia się pewien rodzaj nadmierności afektów. Zdarzają się komentarze, że jest coś niepokojącego w tej przestrzeni. Oczywiście, może to być efekt samoekscytacji w sytuacji, w której wiemy, co się tu wydarzyło, a kontrast wiedzy z estetyką miejsca wywołuje dysonans, który staramy się jakoś przepracować. Badacze tak zwanej „mrocznej turystyki” dowodzą, że wzrost zainteresowania „ponurymi atrakcjami” turystycznymi (takimi jak lochy, kazamaty i izby tortur) jest tendencją charakterystyczną dla społeczeństwa zachodniego. Problemem dla opiekunów miejsc, o których rozmawiamy, jest zaproponowanie odwiedzającym takiego scenariusza przejścia, żeby mogli coś zrobić ze swoim „poczuciem dysonansu” w znaczący sposób, bez ucieczki w rozmaite zastępcze pragnienia, niebezpiecznie zbliżające się do rozrywki.
Jak inaczej rozumieć te miejsca?
Moglibyśmy rozmawiać oczywiście w trybie metafizycznym, ale zostańmy przy biologii. Istnieją teorie, że teren potrafi pamiętać. Szczątki ludzkie mają pewien skład chemiczny, który po ich rozkładzie wpływa na skład chemiczny gleby czy roślin. Można w związku z tym empirycznie dowodzić, że środowisko zmienia się pod wpływem wydarzeń historycznych.
To, że człowiek oddziałuje na środowisko naturalne, w którym żyje, to podstawowa teza znanej już szerzej teorii antropocenu i powiązanej z nią historii środowiskowej. Natomiast w obszarze studiów ekologicznych mówi się o tak zwanych krajobrazach strachu. Zwierzęta przebywające w obszarze, w którym działał drapieżnik, potrafią uczyć swoje młode stopnia niebezpieczeństwa danego terenu – nawet jeżeli drapieżnik zniknie, kolejne pokolenia będą przekazywać sobie nawzajem tę mapę strachu. Być może my też, na tyle, na ile jesteśmy zwierzętami, dziedziczymy pewien rodzaj niepokoju wobec przeszłej, bardzo zadawnionej przemocy. Można to tłumaczyć na różne sposoby: psychologiczne, biochemiczne, behawioralne czy metafizyczne, ale niewątpliwie wiążemy „niebezpieczne miejsce” z nadmiarem afektywnym. Ludzie nie chcą chodzić w takie okolice, boją się pewnych miejsc, próbują albo neutralizować, budując w „złym miejscu” parking, albo przeciwnie – amplifikować strach, powtarzając opowieści o duchach czy historie o „niesamowitym”. Czasem zresztą obie strategie występują jednocześnie.
Czy tak też reagują ludzie na przestrzeń byłego KL Plaszow? Jak się w niej zachowują?
Niektórzy starają się oczywiście nie pamiętać o obozie, niektórzy rzeczywiście o nim nie wiedzą, inni przychodzą z pełną świadomością. Kontrast życia i śmierci, o którym już mówiłyśmy, jest odbierany w przeróżny sposób. Z naszych badań i badań Francisco wynika, że 3/4 tych, których można spotkać na tym terenie, mieszka w okolicy i odwiedza teren byłego obozu bardzo często. Są to mieszkańcy, którzy po prostu potrzebują terenów zielonych, przechodzą tamtędy, żeby skrócić sobie drogę, albo po prostu wyprowadzają psa czy idą z dziećmi na spacer. Z drugiej strony – coraz więcej jest odwiedzających, którzy trafiają tu ze świadomością historii miejsca.
Czyli Płaszów się zmienia. Jakie największe wyzwania stoją przed tym miejscem?
Najpilniejszą potrzebą jest stopniowe zmienianie tego, jak jest ono odbierane. Jeśli ma tu powstać muzeum, trzeba przyzwyczajać dotychczasowych użytkowników do nowej narracji, do tego, że jest to jednak teren po obozie koncentracyjnym. I że w przyszłości, prędzej czy później, stanie się przestrzenią w taki czy inny sposób wyodrębnioną jako „szczególna”. W większym lub mniejszym stopniu otwartą, ale protokół przejścia będzie inny, pojawi się zapewne też inna, bardziej zróżnicowana publiczność. Ten proces będzie długotrwały, przyzwyczajenie krakowian, którzy od ponad siedemdziesięciu lat używają tej okolicy na swój sposób, zajmie trochę czasu.
Jakie kroki podejmujecie, żeby to osiągnąć?
Zespół Kolektywu Kuratorskiego, spontanicznie stworzona grupa studentów i doktorantów, która zajęła się Płaszowem, między innymi prowadząc projekt „Oznacz Płaszów”, współpracuje z Muzeum Historycznym Miasta Krakowa. Przygotowaliśmy w tym roku wspólnie projekt wielkoformatowych tablic, obiektów tymczasowych, które staną w istotnych miejscach KL Plaszow. Ich zasadniczą funkcję można by określić jako „rekalibrowanie wzroku”. Na plakatach pojawią się fragmenty z zeznań osób, które przeżyły, ich nazwiska i informacje, w jakim miejscu się znajdujemy. Tłem będą historyczne zdjęcia z czasów działania obozu. W tej chwili mamy w pamięci wizualnej wspaniałe kadry bujnego parku i coś musi się wydarzyć, by przebić się przez tę warstwę i dotrzeć w wyobraźni do stanu z lat 40. Niestety, jeśli chodzi o dokumenty fotograficzne, mamy do dyspozycji tylko te stworzone przez sprawców. Właściwie wszystkie zdjęcia pokazują obóz w sposób, jakby ktoś chciał ilustrować raport na temat funkcjonowania przedsiębiorstwa przemysłowego. Zespół, który pracował nad tym projektem, stwierdził, że nie można tych zdjęć wystawić na terenie obozu bez żadnej interwencji z naszej strony: byłoby to swego rodzaju zmuszanie terenu do ponownego poddania się wzrokowi sprawcy. Z drugiej strony, nie można sugerować dzisiejszemu odbiorcy, że patrzy z punktu widzenia kogoś, kto jest ofiarą: to również byłby gest wątpliwy etycznie.
Znaleźliście jakieś wyjście z tej sytuacji?
Po długich dyskusjach stanęło na tym, że spróbujemy wydobyć z tych zdjęć ludzi, których tam prawie nie widać – są to głównie panoramiczne zdjęcia gospodarcze. Żeby to osiągnąć, próbowaliśmy różnych technik i okazało się, że tylko rozróżnienie kolorów działa w sposób jasny dla widzów i tylko archiwalne kolory, czyli szary i sepiowy, są akceptowane. W tej chwili postaci są wyróżnione sepią, a tło jest szare. Ciekawa dyskusja dotyczyła postaci Niemców, którzy też są na zdjęciach. Musieliśmy przedyskutować, czy sprawców prezentujemy tak jak więźniów. Stanęło na tym, że cały „ludzki plan” obozu wydobyty jest z tła jednym gestem kolorystycznym. To oczywiście otwiera wiele możliwości interpretacyjnych. Nie wszystkie będą zapewne łatwe. Jednak sam gest wyszukiwania ludzi w tych zdjęciach, którzy czasem są po prostu drobnym punktem gdzieś na ostatnim planie, był performatywnym gestem upamiętniania, swoistym „stawianiem pomnika”. To była czynność nieomal metafizyczna – jak określiła to pracująca z nami artystka – zbliżania się do ludzkiego losu w tamtym świecie. Ten gest okazał się najważniejszym elementem projektu dla nas – uczestników. Zobaczymy, co o nim będą sądzić widzowie, gdy tablice staną w przestrzeni obozu.
Dyskusje o przyszłości miejsca po obozie toczą się też już na szczeblu miejskim. Jakie stałe upamiętnienia planowane są na terenie Płaszowa?
Część tego terenu, czterdzieści hektarów, została objęta ochroną konserwatorską i oddana w styczniu tego roku pod opiekę Muzeum Historycznemu Miasta Krakowa. Jego pracownicy przygotowują scenariusz i plany zbudowania tam muzeum, zadbania o teren i o odpowiednią informację. Mam nadzieję, że w przyszłości uda się zbudować wyjątkowy park pamięci dla tego terenu.
Jak wyglądałoby idealne muzeum dla KL Plaszow?
Trudno mówić o idealnym projekcie: to miejsce próbowano upamiętnić wiele razy, pomysły były różne. Najczęściej powtarzane propozycje łączy idea minimalnej interwencji: niech miejsce mówi samo za siebie. To teren, gdzie złożono około pięciu tysięcy ciał. Ofiarami byli ludzie przywożeni na egzekucje, zabici na terenie Krakowa, ofiary likwidacji getta, w końcu ci, którzy zginęli na terenie obozu. Jeśli mamy trudność z wyobrażeniem sobie wagi tego miejsca, może przyda się porównanie do Ground Zero: to miejsca spokrewnione przez koncentrację cierpienia i śmierci w mieście. Mieszkając w Krakowie, odwiedzając Kraków, nie możemy udawać, że nie jesteśmy częścią tej historii. Jesteśmy.
***
Więcej o projekcie Oznacz Płaszów i historii tego miejsca znaleźć można na stronie www.oznaczplaszow.com.
 
***
dr hab. Roma Sendyka pracuje w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych WP UJ, prowadzi Ośrodek Badań nad Kulturami Pamięci. Zajmuje się teoriami badań literackich i kulturowych, w tym zwłaszcza badaniami nad kulturą wizualną i kulturami pamięci.
***

Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.

***

Polecamy także:

Halina Birenbaum: Trzeba opowiadać

Usłyszeć Ich imiona

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×