Sam Childers, w młodości narkoman i gangster, nawrócił się i, już jako pastor, wyjechał na misję do Sudanu Południowego. W czasach największej aktywności Armii Bożego Oporu założył tam sierociniec. Ośrodek wielokrotnie był atakowany przez partyzantów. Childers zdecydował się na jego zbrojną obronę, w wyniku czego zyskał specyficzny przydomek „kaznodziei z karabinem”. Jak oceniłaby siostra jego postępowanie?
Występował w obronie swojej i dzieci. Znana nam doskonale zasada pozwalająca użyć siły w obronie własnej zwraca uwagę na to, że w momencie, w którym człowiek jest zagrożony przez niesprawiedliwego agresora, podjęcie przez niego walki proporcjonalnej do zagrożenia jest czymś jak najbardziej uzasadnionym. Prawo Childersa do obrony zostało jeszcze dodatkowo wzmocnione, ponieważ chodziło nie tylko o niego, ale także o powierzone mu dzieci. Prawo do obrony własnej, a także osób nam powierzonych, nie budzi w moim przekonaniu większych kontrowersji natury moralnej.
A czy ta ocena zmieni się, jeśli dodamy, że Childers organizował także zbrojne rajdy w celu odbicia dzieci, które już zostały wcielone do partyzantki? Stawał się agresorem.
W takim wypadku sprawa staje się kontrowersyjna. Wszystko zależy od tego, jak zinterpretujemy prewencyjny charakter działań podejmowanych przez Childersa. Jak rozumiem, atakował, ponieważ wiedział, że gdzieś kryją się zagrażające jemu i jego dzieciom oddziały. Wychodził zatem z założenia, że jeśli on nie zaatakuje, to sam zostanie zaatakowany. Model prewencyjny jest jednym z wymienianych rodzajów wojen. Jest jednak uznawany za moralnie kontrowersyjny, ponieważ dopóki ktoś nie zostanie zaatakowany, jest jedynie potencjalną, a nie aktualną ofiarą. Jeżeli jednak Childers występował w obronie osób mu powierzonych…
Albo tych, które jeszcze nie zostały mu powierzone, ponieważ walczył nie tylko o dzieci z sierocińca.
Pytanie ogólne brzmi zatem: jeśli wiemy, że ktoś jest ofiarą, to czy mamy prawo odbić go z rąk prześladowcy, czy też powinniśmy pozostać bierni? Trudno zaakceptować pozostawienie kogoś na pastwę losu, gdy zdajemy sobie sprawę – jak choćby w przypadku jeńców wojennych – z tego, że jest torturowany i przetrzymywany w nieludzkich warunkach. Solidarność i poczucie odpowiedzialności za drugich skłaniają nas do podjęcia działania. Ocena interwencji podejmowanych przez Childersa będzie jednak wymagała uwzględnienia sposobu, w jaki próbował odbić dzieci z rąk prześladowców. Mógł przecież okazać się w trakcie rajdów jeszcze bardziej okrutny, niż partyzanci – mógł też ograniczyć się jedynie do działań niezbędnych dla powodzenia akcji.
Czy w sytuacjach takich dylematów, albo jeszcze trudniejszych niż ten, o którym rozmawiamy, można mówić o dobrych lub złych rozwiązaniach?
Kiedy człowiek staje przed moralnym dylematem, zazwyczaj nie znajduje się w sytuacji sprzyjającej snuciu filozoficznych refleksji, nie jest to sytuacja etyka analizującego trudny kazus „zza biurka”. Dylemat nie jest sytuacją, którą się planuje. Stając „tu i teraz” przed dramatycznym wyborem, podmiot dokonuje go ostatecznie w przekonaniu, że wybrana opcja jest najsłuszniejszą rzeczą, jaką mógł w danej sytuacji uczynić. Nie znaczy to jednak, że nie dostrzega racji stojących za opcją konkurencyjną. Myślę zatem, że należałoby tutaj mówić nie tyle o dobrych i złych rozwiązaniach, co raczej o działaniu w dobrej wierze oraz bardziej lub mniej szczęśliwych skutkach takiej czy innej decyzji. Wracając do przykładu: mamy prawo się bronić, zwłaszcza, gdy stajemy w obronie kogoś, kto został nam powierzony. Zdajemy sobie sprawę, że obrona może wiązać się z odebraniem komuś życia. Podjęte przez nas działania obronne zostały jednak sprowokowane przez tych, którzy nas zaatakowali. Uchylanie się od obronnej walki byłoby przyznaniem większego prawa agresorowi, niż ofierze, co z całą pewnością byłoby niesprawiedliwe. Prawo do obrony nie czyni jednak tej sytuacji komfortową pod względem moralnym.
Czyli można pokusić się jednak o jej moralną ocenę?
Sytuację można oceniać, trudno ocenić działającego. Normy etyki są ogólne, sytuacja dylematu zawsze konkretna i szczegółowa. Ponadto to nie moralista będzie podejmował decyzje w konkretnej sytuacji, tylko ktoś, kto jest w nią zaangażowany. Nawet w mniej skomplikowanych przypadkach można odpowiedzieć próbującemu je oceniać etykowi: „nie byłeś w tej sytuacji i nie możesz siebie w niej postawić”. Ktoś, kto staje przed dramatycznym wyborem, widzi taką liczbę możliwości, jaką widzi, i spośród nich wybiera tę, którą uznaje za najsłuszniejszą. I właśnie za to odpowiada: za własne opinie i decyzje. W sytuacji dylematu stajemy wobec specyficznych, najczęściej nieoczekiwanych okoliczności, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Nie mamy prawa sądzić ludzi, którzy znaleźli się w takiej sytuacji. Byłoby to z naszej strony ogromnym zarozumialstwem.
Czy mamy tutaj po prostu do czynienia z wyborem „mniejszego zła”?
Wszędzie tam, gdzie pojawia się słowo „mniejsze” albo „większe”, musi istnieć jakaś miara. Jeśli mówimy o wartościach moralnych, to niezmiernie trudno mówić o tym, która jest ważniejsza, a która mniej ważna. Wartości moralne są niewspółmierne. Nie wiem, ile wolności mieści się w sprawiedliwości, a ile wierności w prawdomówności. Podobnie jak w matematyce: brak wspólnego mianownika utrudnia nam orzeczenie, co jest ważniejsze.
Nie mamy jednak wątpliwości, że mając do wyboru kradzież i morderstwo, powinniśmy dokonać kradzieży.
Operując kategorią mniejszego zła, odwołujemy się do skutków działania, ponieważ łamanie norm przynosi za sobą określone konsekwencje. Zło skutków jest mierzalne, gdyż mogę określić, co jest większą, a co mniejszą stratą. Problem polega na tym, że same konsekwencje nie mogą być wyznacznikiem moralności.
Czym zatem może kierować się człowiek stojący przed moralnym wyborem?
Każdy z nas kieruje się jakimś systemem wartości, który jest mu bliski. Uważamy na przykład, że życie ludzkie jest wartością, wobec czego staramy się ochronić swoją własną egzystencję, a także, w miarę możliwości, pozostawić przy życiu wroga. Jeśli odrzucimy przekonanie, jakoby życie każdego człowieka stanowiło wartość, nie będziemy w sytuacji obrony koniecznej szanować życia agresora – powiemy, że sam jest sobie winien.
A co wyznacza miejsce tych wartości w hierarchii? Czy jest to zupełnie subiektywne?
Nie sądzę, żeby była to hierarchia czysto subiektywna. Przedstawianie hierarchii wartości połączone jest zazwyczaj ze wskazywaniem obiektywnego ich fundamentu, na przykład prawa naturalnego lub praw człowieka. Zakładamy wtedy, że niezależnie od naszych subiektywnych sądów istnieją wartości o charakterze uniwersalnym, które są cenne dla wszystkich ludzi bez względu na dzielące ich różnice. Chroniące tych wartości normy również mają charakter uniwersalny, czyli są wiążące dla wszystkich ludzi.
Czy w takim razie źródłem hierarchii wartości jest także Ewangelia?
Oczywiście, że tak. Nie dostrzegam jednak istotnych różnic co do treści pomiędzy wartościami nazywanymi uniwersalnymi ze względu na możliwość ich odkrycia przy pomocy rozumu i doświadczenia, a wartościami głoszonymi przez Ewangelię. Przykładowo wartość ludzkiego życia i chroniąca je norma „nie zabijaj”, do której nawiązujemy w rozmowie, jest normą o charakterze uniwersalnym. Doktryna chrześcijańska tę normę wzmacnia, nazywając życie świętym, a mówiąc jeszcze precyzyjniej, wzmacnia motywację do jej przestrzegania. Charakteru uniwersalnego nie mają normy o charakterze religijnym, jak choćby te nakazujące święcić określony dzień. Norma „nie zabijaj” nie jest jednak jedynie normą religijną. W objawieniu zyskuje dodatkowe wzmocnienie, ale jest to norma, do uznania której może dojść każdy człowiek.
Ewangelia stawia jednak swoje wymagania ostrzej. Nakazuje miłość nieprzyjaciół i nadstawianie drugiego policzka. Jak to radykalne wezwanie pogodzić z prawem obrony własnego życia?
Święty Tomasz nie miał z tym problemów. Miłość nieprzyjaciół nie wyklucza obrony własnego życia, które ma dokładnie taką samą wartość, jak życie agresora. Wcale nie twierdzimy, że jego życie jest mniej ważne. To nie zemsta, tylko obrona fundamentalnej wartości. Jej skuteczność może, ale nie musi, wiązać się z pozbawieniem agresora życia. Ponadto, jeśli nie staniemy w obronie krzywdzonych i bezbronnych, istnieje niebezpieczeństwo, że złamiemy elementarne zasady sprawiedliwości. Musimy uważnie analizować konteksty, w jakich padają w Ewangelii słowa o nieprzeciwstawianiu się złu.
Czy Ewangelia pozostaje zatem jedynie źródłem motywacji? Wydaje się przecież, że wymaga od człowieka więcej, niż deklaracja praw człowieka.
Wymaga więcej tam, gdzie wykracza poza proste zasady sprawiedliwości, na przykład nakazując miłość nieprzyjaciół i nieodpłacanie złem za zło. Podczas gdy fundamentalne poczucie sprawiedliwości skłania nas do wyrównywania rachunku krzywd, Ewangelia wzywa, by zło zwyciężać – w tym miejscu nie mamy już do czynienia jedynie z intuicją! Ewangelia wskazuje szczytny ideał. Czy można powiedzieć, że Chrystus stawia przed swoimi wyznawcami niezwykle wysokie wymagania moralne? Ależ oczywiście, że tak. Gdybyśmy częściej to podkreślali, być może – paradoksalnie! – łatwiej byłoby nam tej moralności bronić.
Czy sprostanie takim ideałom wymaga heroizmu?
Myślę, że należy rozróżnić heroizm dotyczący spektakularnych sytuacji i heroizm dnia codziennego. Wierność Ewangelii może wymagać heroicznych decyzji, takich jak na przykład decyzja Tomasza Morusa, który został stracony, ponieważ nie chciał zaakceptować ponownego małżeństwa króla Henryka VIII. Heroizm może się jednak przejawiać także w codziennych wyborach zwykłych ludzi. Człowiek znajdujący się w trudnej sytuacji finansowej mógłby pokusić się o drobne oszustwa, których wyjście na jaw jest mało prawdopodobne. Jeśli dzień po dniu opiera się tego rodzaju pokusom, pozostając uczciwym człowiekiem, może mieć to wymiar cichego heroizmu. Zwłaszcza gdy wierność ideałom okupiona jest społecznym ostracyzmem ze strony środowiska, które nie dostrzega niczego nagannego w korzystaniu z nadarzających się okazji do wzbogacenia, a w wyłamującym się z przyjętej praktyki koledze dostrzega wroga. Uczciwy w gronie oszustów zawsze będzie podejrzany. Tego rodzaju wierność ideałom Ewangelii nie polega na spektakularnych działaniach, a przecież wymaga czasem heroizmu.
Wydaje mi się jednak, że Kościół przez swoją politykę kanonizacyjną stawia nam męczeństwo jako pewien wzór. Męczennicy zajmują szczególną pozycję w, i tak już elitarnym, gronie świętych.
Świętych należy podziwiać, ale niekoniecznie naśladować. Sytuacje, w których się znaleźli, są nam często obce, prawdopodobieństwo, że się w nich znajdziemy zaś znikome. Myślę, że Kościół dlatego w sposób szczególny wywyższa męczenników, że, dając poprzez chrzest krwi świadectwo swojej wierze, osiągnęli zbawienie. To nie tyle konkretny wzór do naśladowania, ile dowód na to, że nawet w bardzo trudnych sytuacjach, w których stawką jest życie, można pozostać wiernym chrześcijaństwu. A zatem także w znacznie łatwiejszych sytuacjach, które są moim udziałem, możliwe jest dochowanie przeze mnie wierności. Postawa męczenników niesie nam nadzieję. Ponadto, kiedy czytamy o życiu świętych, rozpoznajemy ich czasem jako bardzo zwyczajnych ludzi, którym udało się dobrze żyć – dlaczego zatem nie miałoby się udać i mnie? Oczywiście w zupełnie innej sytuacji i w mierzeniu się z zupełnie innymi problemami, bo nie istnieją dwa identyczne ludzkie życiorysy. Dlatego właśnie naśladowanie życia świętych nie ma sensu. Zauważmy nadto, że Ewangelia nie nakazuje wprost heroizmu ani męczeństwa. Nie zmienia to faktu, że wierność Ewangelii w codziennym życiu może od nas wymagać heroizmu, nie tego jednak, o którym myślimy, wspominając męczenników za wiarę lub ludzi, którzy mimo szantażu i prześladowań, pozostali jej wierni. Są i tacy, którzy w tego rodzaju sytuacjach się załamują – nie nam ich sądzić.
Ofiarą takiego szantażu padł portugalski misjonarz Sebastian Rodrigues, który w zamian za zaprzestanie prześladowań, których ofiarami byli japońscy chrześcijanie, wyparł się swojej wiary. Ostatecznie ją stracił i do końca życia nie odzyskał. Czy postawieni przed takim wyborem powinniśmy wyrzec się swoich ideałów?
Nikt z nas nie ma prawa sądzić ludzi, którzy załamali się w obliczu prześladowań lub stracili wiarę. Nie wiemy też, czy ostatecznie Rodrigues znalazł się w gronie zbawionych. Lepiej zostawmy to miłosierdziu Boga, który doskonale zna dramat i intencje Rodriquesa – być może sobie zatem jakoś z nim „poradził”. Jesteśmy jednak moralnie odpowiedzialni najpierw i przede wszystkim za siebie. Ktoś mógłby uznać za egoizm to, że w imię wierności własnym ideałom nie godzę się na zdradę, wierząc, że właśnie dzięki niej uratuję innych. Sytuacja jest jednak bardziej skomplikowana. Szantaż, któremu uległ misjonarz, któremu my też czasem ulegamy, jest sytuacją, w której fałszywie czyni się kogoś odpowiedzialnym za działanie, którego de facto nie dokonał. Uleganie mu jest zatem zawsze jakimś kompromisem ze złem. Godzę się na grę zaproponowaną przez szantażystę w obawie przed utratą jakiegoś dobra (choćby bezpieczeństwa bliskich), nie mając gwarancji, że rzeczywiście nic złego ich nie spotka. Jeśli się nie zgodzę, ostatecznie to nie ja ich skrzywdzę, ale ktoś inny. Wracając do przykładu Rodriguesa – trudno przesądzać, że zdrada misjonarza była najlepszym, co mógł dla nich uczynić. W momencie, w którym Rodrigues wyparł się swojej wiary, ich ofiara traciła sens. Uratowali życie, ale również coś stracili.
Nie mnie jednak oceniać ludzi, którzy ulegli szantażowi. Bywa, że to oni sami siebie oceniają. I niełatwo im z tym żyć. Dla osób, które w czasach PRL-u szły na współpracę z aparatem bezpieczeństwa, problem nie skończył się wraz z upadkiem komunizmu…
Można myśleć o tym w inny sposób: ludzie, którzy zgodzili się donosić SB, żeby uchronić najbliższych, też w pewnym sensie są męczennikami, bo dla obrony ideału, którym w tym wypadku było bezpieczeństwo rodziny, poświęcili swoje dobre imię i czyste sumienie.
Pytanie, czy powinni… To, że niełatwo żyć z piętnem zdrady, jest ewidentne. Czy jednak mamy obowiązek moralnego poświęcania się dla drugich i czy inni mają prawo takiego poświęcenia od nas wymagać?
W każdym wypadku dochodzi do moralnego poświęcenia. Gdyby ktoś nie zgodził się na zdradę, poświęciłby ten ideał, którym jest dla niego bezpieczeństwo najbliższych.
Uleganie szantażowi nigdy nie jest dobrym wyjściem, choć zgadzam się, że w każdej z możliwych w tej sytuacji opcji działania coś tracimy. Jeśli ulegnę, poświęcam swoje zasady, jeśli nie, moich bliskich może spotkać krzywda. Jednak to nie ja ich krzywdzę, nie odpowiadam moralnie za to, co zrobi szantażysta. Nie wiemy też, czy jeśli ulegniemy szantażowi, naprawdę uchronimy bliskich. Skoro przestaniemy być już szantażyście potrzebni, nie będzie miał żadnych powodów, by dotrzymać danego nam słowa. Za to szkoda, którą wyrządzę samemu sobie, łamiąc uznane za słuszne zasady, będzie później rzutowała na życie moje i moich bliskich. Sądzę więc, że lepszym wyjściem jest nieuleganie szantażowi. Nie wykluczam jednak, że ktoś, kto stanie przed takim wyborem, rozezna sytuację inaczej i uzna, że uległość szantażyście jest najsłuszniejszą rzeczą, jaką może uczynić. W swoim szczerym przekonaniu zrobił najlepiej, jak mógł, czyli postąpił dobrze. Pytanie tylko, czy również słusznie.
Czy zatem każdy musi ostatecznie szukać swoich własnych odpowiedzi?
Nie znamy do końca prawideł otaczającego nas świata przyrody i jakoś się na to godzimy. A w przypadku moralności chcielibyśmy wszystko poukładać od A do Z. Potrzeba nam pokory w podchodzeniu do moralnych problemów. Jesteśmy chyba czasem zbyt zarozumiali, gdy chcemy jednoznacznie i bez najmniejszych wątpliwości rozstrzygnąć wszystkie szczegółowe sytuacje. Tymczasem tutaj nie ma i nie będzie nigdy z góry gotowych odpowiedzi. Są ogólne normy i dalece szczegółowe sytuacje, które są naszym udziałem. Nie dysponujemy gotowymi odpowiedziami na każdy problem, ponieważ każdy z nas mierzy się z życiem, które nie jest zamkniętą całością. Nie przewidzimy i nie dopniemy wszystkich sytuacji do końca. Będziemy z mozołem rozwiązywać jedne ludzkie dramaty, ale życie będzie niosło kolejne. Nie zawsze udaje się postawić kropkę nad „i”.
Ani odnośnie swojego, ani cudzego życia?
Istnieje pokusa, być może diabelska, żeby z góry ferować moralne oceny każdej możliwej sytuacji, w której znaleźli się inni, a która nas na szczęście ominęła. Kiedy stawia się pytanie o dopuszczalność tak zwanego „kłamstwa z konieczności”, z reguły pada odpowiedź, że jest ono dopuszczalne, „bo przecież gdybyś ukrywał Żydów…” Problem polega na tym, że nikt z nas nie ukrywa Żydów i jest małe prawdopodobieństwo, że znajdziemy się w podobnej sytuacji. Wyciągamy „armatę”, żeby wskazać na możliwość usprawiedliwienia naszych małych szwindli. Dyskutujemy o wielkich problemach moralnych, bo wychodzimy z założenia, że jeżeli ustalony przez nas porządek i przyjęte przez nas przekonania moralne zdadzą egzamin w tak dramatycznych okolicznościach, to sprawdzą się również w tych codziennych. Tyle tylko, że nasze życie jest codzienne. Na co dzień nie przeżywamy takich dramatów. Przeżywamy inne: może prostsze, a może właśnie trudniejsze. I to z nimi musimy się mierzyć.
S. prof. Barbara Chyrowicz
Ignacy Dudkiewicz
Maciek Onyszkiewicz