fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

„Rzeź” na ekranie – recenzja

Z początku nic nie zapowiada nadchodzącej katastrofy. Katastrofy, dodajmy, wojennej. W sloganie promującym film, jego autorzy zapewniają: „Nikt nie uniknie rzezi”. I mają rację.

Film Polańskiego, wbrew pozorom, nie jest wojennym dramatem (choć od przemocy się zaczyna), nie opowiada o ludobójstwie (mimo że w bohaterach drzemią mordercze instynkty) ani nie jest horrorem (chociaż nieco przeraża). „Rzeź” jest bowiem komedią. Posługując się wytartym sloganem i utrzymując się w konwencji – komedią zabójczo śmieszną. Nie należy jednak dać się zwieść. W istocie jest to bowiem komedia bardzo czarna.
Słynny stanfordzki eksperyment więzienny, przeprowadzony przez Philipa Zimbardo, już dawno dowiódł, że zwykli ludzie, postawieni w pewnych rolach, zaskakująco łatwo w nie wchodzą, przekraczając dotąd respektowane normy moralne oraz znajdują łatwe uspokojenie sumienia w oczekiwaniach, jakie, według nich, są im stawiane. „Rzeź”, nakręcona na podstawie głośnej sztuki Yasminy Rezy (która zresztą jest współautorką scenariusza) – „Bóg mordu”, mimo pozornej ryzykowności porównania, pokazuje ten sam efekt. Zwyczajni ludzie w zwyczajnej sytuacji, pod wpływem różnic i niewielkiego incydentu wchodzą w role dawno napisane. „Rzeź” jest może nawet bardziej niepokojąca, niż eksperyment Zimbardo, gdyż te role – niezależnie od tego, czy poprawnej politycznie działaczki na rzecz pokoju czy cynicznego prawnika firmy farmaceutycznej – piszemy sobie sami dla siebie, realizując swoje osobiste stawiane sobie oczekiwania z głębokim przekonaniem. Stanfordzki eksperyment był też, jak sama nazwa wskazuje, eksperymentem i łatwo człowiekowi mówić, że postawiony w podobnej sytuacji zachowałby się inaczej.  W filmie Polańskiego zaś, choć jest tylko filmem, bardzo wyraziście możemy dostrzec otaczających nas ludzi. Dostrzec, o zgrozo, siebie.
Film zaczyna się od błahostki: ot, dwóch chłopców pobiło się na placu zabaw, jeden z nich użył kija, robiąc niewielką krzywdę koledze. Historia, jakich wiele. Rodzice „napastnika” i „ofiary” (jak szybko określają to rodzice tego drugiego) spotykają się, by porozmawiać o incydencie. Z początku nic nie zapowiada nadchodzącej katastrofy. Katastrofy, dodajmy, wojennej. Dość szybko do głosu dochodzą jednak stereotypy, uprzedzenia, naglący czas, szybko ferowane wyroki, obronne instynkty i… telefon – mający w filmie swą niebagatelną rolę. W sloganie promującym film, jego autorzy zapewniają: „Nikt nie uniknie rzezi”. I mają rację.
Film Polańskiego jest nie tylko jego pierwszą od ponad 35 lat komedią, wnikliwą i celną diagnozą świadomości klasy średniej społeczeństw zachodu, obnażającą ludzkie postawy i motywacje – „Rzeź” jest także majstersztykiem reżyserskim i aktorskim. Film i jego akcja to jedność – nie ma w nim choćby najmniejszej elipsy czasowej, żadnego przeskoku, obserwujemy każdą minutę narastającej agresji, zaś aktorzy, to wszystko odgrywający, przechodzą samych siebie. Troje zdobywców Oscara – Kate Winslet, Jodie Foster i Christoph Waltz (próbujący zmierzyć się tą rolą z zaszufladkowaniem, jakie niosła za sobą jego kreacja w „Bękartach wojny” Tarantino, w których zagrał demonicznego pułkownika Hansa Landę) oraz John C. Reilly (niegdyś do Oscara nominowany), dają niezwykły popis tego, jak można zdynamizować akcję rozgrywającą się prawie wyłącznie w jednym pomieszczeniu i ożywić niewielką przestrzeń, dokonując wyczynu na miarę legendarnych „Dwunastu gniewnych ludzi”, z tą różnicą, że salę obrad ławy przysięgłych zamieniono na salon, zaś spory o wyrok wobec oskarżonego na litanię oskarżeń, kierowanych przeciwko sobie.
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że w tym znakomitym kwartecie najmocniej błyszczy właśnie Christoph Waltz. Postać prawnika, nierozstającego się z komórką i próbującego w trakcie rozmowy o dzieciach zażegnać kryzys, związany z opublikowaniem badań, według których leki, produkowane przez zatrudniającą go firmę farmaceutyczną, mają groźne skutki uboczne, dzięki niemu nie jest tak sztampowa, jak mogłoby się zdawać. Waltz z palety barw, jakimi każdy z nas maluje sobie podobne osoby, wyciąga w toku akcji coraz bardziej nieoczywiste odcienie.
Jeśli do tego wszystkiego, co już zostało powiedziane, dodamy, że za zdjęcia odpowiadał Paweł Edelman, muzykę skomponował Alexandre Desplat, a scenografię przygotował Dean Tavoularis, nikogo nie powinno dziwić, że film całościowo trudno określić innym słowem, niż fenomenalny. Nawet, a pewnie zwłaszcza, wtedy, gdy po wyjściu z kina uśmiech zniknie z twarzy, a w głowie pojawi się niepokojąca myśl, że tak naprawdę ten film mógłby opowiadać o nas samych.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×