Tekst pochodzi z 24. numeru papierowego Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Pols-kość niezgody”.
Gdyby Clive Staples Lewis był Polakiem, fragment jednego z jego „Listów starego diabła do młodego”, brzmieć mógłby mniej więcej tak: „Mój drogi Piołunie, czas na kolejną lekcję. Nie poznałeś jeszcze wagi, jaką dla osiągnięcia naszych zamiarów ma ludzki egoizm, nie tylko osobisty, lecz również narodowy. Człowiek przekonany o wyjątkowości swojego narodu, a zwłaszcza o jego szczególnej roli w dziejach, pożal się Boże, zbawienia, gotów uznać w imię swojego wydumanego wybrania, że każdy, kto jest inny, jest od niego gorszy. «Inny» znaczyć może: innego wyznania, ale też innej narodowości, co w zasadzie bez znaczenia, bo przecież według jego przekonania to jedno i to samo. A pamiętaj, że ludzka pycha – osobista czy narodowa – jest naszym największym sprzymierzeńcem”.
Lewis był jednak Brytyjczykiem i choć, jako urodzony w Belfaście, mógł doświadczyć tego, co znaczy niechęć między wyznaniami i utożsamienie jednego z nich z określonym narodem, to o Polsce pisać nie mógł. Stąd jego rolę w procesie uświadamiania nam szkodliwości stawiania znaku równości pomiędzy polskością a katolicyzmem pełnić musieli inni. Jednym z największych z tego grona był niewątpliwie profesor Stefan Swieżawski.
Sąsiedzka pogarda
Nieustannie rozpalającą Swieżawskiego myślą był postulat powrotu do, jak uważał, najpiękniejszej tradycji w historii Polski, a więc do idei jagiellońskiej. Pisał o niej: „Nie chodzi tu o mocarstwowe mrzonki typu «Polska od morza do morza», lecz o model współistnienia i tolerancji. Cały polski antysemityzm i nacjonalizm to antyteza patriotyzmu. Receptą na współczesne zagrożenia jest idea Rzeczypospolitej wielu narodów. Ten model współistnienia wielu narodów obok siebie, ich równego traktowania, wyzbycia się uprzedzeń rasowych i religijnych, a także dokonania II Soboru Watykańskiego powinny wprowadzić nas w trzecie tysiąclecie”.
Podobnych fragmentów w pismach profesora znaleźć można wiele. A nie miał przecież wątpliwości, bo i trudno je mieć, co do tego, że formuła „Polaka-katolika” była nie tylko historycznie zrozumiała, ale również pragmatycznie użyteczna w budowaniu, a zwłaszcza ratowaniu i podtrzymywaniu polskiej tożsamości – przede wszystkim w czasach zaborów. Katolicyzm bywał jednym z niewielu, a niekiedy praktycznie jedynym wyróżnikiem ludzi, którzy identyfikowali się z Polską. Ksiądz Jan Zieja, posługujący w XX-leciu międzywojennym między innymi w Łohiszynie na dzisiejszej Białorusi, jedynej katolickiej wsi w rejonie całkowicie zdominowanym przez prawosławie, opowiadał, jak zaprosił jego wyznawców do katolickiego kościoła, gdy zmarł tamtejszy prawosławny proboszcz. Proponował, że przeczyta Ewangelię i wygłosi kazanie w dwóch językach – po polsku i białorusku. Sprzeciwili się temu miejscowi katolicy: „Mówili, że są przecież Polakami. W domu rozmawiali po białorusku, właściwie tak po białorusku-ukraińsku, a w kościele chcieli słuchać tylko polskiego”.
To tylko epizod, obraz dużo ważniejszego zjawiska. Mimo to przekonanie, jakoby polskość od zawsze i przez cały czas była nierozerwalnie powiązana z katolicyzmem, nie wytrzymuje próby analizy historycznej. Co więcej, dość łatwo przekonywać, że mimo wielkiej roli, jaką odegrało złączenie polskości i katolicyzmu w czasach dla Polski najtrudniejszych, owa klasyczna formuła „Polaka-katolika” przyniosła również niemało zła w postaci, jak to ujmował Swieżawski, „Sienkiewiczowskiego typu polskości” – pełnego niechęci i pogardy dla innych, nawet tych najbliższych, bo sąsiadów – zarówno w sensie państwowym, jak i codziennym. I właśnie, przekonywał profesor, czas, w którym rozdział obu pojęć był najmocniej bodaj widoczny w polskiej historii, powinien być dla nas szczególnym punktem odniesienia.
Marzeniem Swieżawskiego było więc „nie (…) państwo narodowe, lecz Rzeczpospolita, w której Rusin czy Ukrainiec, Litwin z Północy, Niemiec z Zachodu czy Żyd mają się czuć również dobrze jak Polak”. Podobne ideały przyświecały arcybiskupowi Alfonsowi Nossolowi, gdy przekonywał (by nawiązać do gorącego wciąż jeszcze tematu), że Śląsk powinien być i polski, i niemiecki, i czeski, i śląski. To wizja, w której Polska, cokolwiek miałoby to znaczyć w praktyce, „nie ma być państwem narodowym ani wyznaniowym, ma być państwem obywatelskim”. Ze względu na niedoprecyzowanie i płynność pojęcia „obywatelskości”, w istocie jest to propozycja w punkcie wyjścia negatywna – określa przede wszystkim to, czego nie chcemy, ale czego odrzucenie może pozwolić nam zbliżyć się do wypracowania nowej formuły pojmowania polskiej tożsamości. Właśnie ta federacja, która zjednoczyła w jednym państwie nie tylko różne narody, ale także różne religie i wyznania, w tym, według ówczesnych kryteriów, prawowiernych katolików z heretyckim prawosławiem, miałaby być kamieniem węgielnym, na którym zbudować powinniśmy naszą współczesną, „nowomilenijną”, ale też, co bardzo ważne, posoborową tożsamość.
Chrześcijanin bez ojczyzny
W istocie bowiem formuła „Polaka-katolika” jest już bezużyteczna i nie opisuje rzeczywistości, a ponieważ nie ma zastosowania praktycznego, tym bardziej powinna zostać odrzucona – w imię nie tylko tolerancji dla innych narodów i wyznań, chcących utożsamiać się z Polską jako państwem, ale także w imię wierności chrześcijaństwu. Wydawałoby się, że nie ma co powtarzać utartych i znanych wszystkim banałów, że „katolicki” znaczy „powszechny”, a więc próba zagarnięcia owego pojęcia przez określony naród przeciwstawia się posłannictwu Chrystusa, który umarł za wszystkich. Wydawałoby się, że nie trzeba po raz kolejny przypominać czegoś, co od czasu Soboru Watykańskiego II powinno być zupełnie oczywiste. A jednak dziedzictwo „ery konstantyńskiej” jest w Kościele wciąż żywe – a ze względu na specyficzne warunki geopolityczne, w jakich znajdowała się Polska w pierwszych dekadach po Soborze, w Polsce jest ono żywe w sposób szczególny.
Trudno byłoby dzisiaj, z perspektywy czasu, poddawać w wątpliwość fakt, że Prymas Tysiąclecia, kardynał Stefan Wyszyński, był odpowiednią osobą do przeprowadzenia polskiego Kościoła przez komunizm. Niewątpliwie posiadał on szczególny charyzmat pozwalający mu tego dokonać. Wydaje się, jakkolwiek emocjonalnie można byłoby sympatyzować z poglądami, postulatami i postawami czy to kardynała Adama Sapiehy, czy też spierających się niekiedy bardzo mocno z prymasem przedstawicieli inteligencji katolickiej, że historia oddała sprawiedliwość i rację kardynałowi Wyszyńskiemu.
Podobna ocena nie zmienia jednak świadomości dotkliwych „skutków ubocznych” wybranej przez niego drogi – prawdopodobnie najlepszej spośród złych. Każdy wybór powodowałby różnego rodzaju i wagi kłopoty oraz dramaty. Ceną, jaką zapłacił polski Kościół za przetrwanie w czasach komuny, było przede wszystkim ponowne ścisłe związanie go z narodem (co zawsze w dłuższej perspektywie szkodzi i Kościołowi, i narodowi), a także znacznie węższa i wyraźnie spóźniona recepcja nauczania soborowego w naszym kraju. Lekcję tę odrabiamy do dziś. Swieżawski stawiał nawet tezę, że w przypadku nie samego prymasa Wyszyńskiego, ale niektórych hierarchów go wspierających, poparcie dla takiej, a nie innej drogi Kościoła w czasach komunizmu przykrywało w istocie niechęć wobec reform wypracowanych w Watykanie.
Koniec „ery konstantyńskiej” był wszak dla Kościoła niezbędny, potrzebny jak łyk powietrza dla tonącego, ale jednocześnie dla wielu jego przedstawicieli oznaczał koniec przywilejów i wygodnej pozycji w rzeczywistości świeckiej. Historyczny gest Pawła VI, który pod koniec Soboru zdjął z głowy tiarę symbolizującą świecką władzę papieża, był jasnym znakiem dla wszystkich katolików – ryba zaczęła naprawiać się od głowy.
Obrany przez Jana XXIII, Pawła VI i innych ojców soborowych kierunek, podjęty i podtrzymany przez kolejnych papieży: Jana Pawła I, Jana Pawła II, Benedykta XVI i Franciszka, prowadzi do niespotykanej dotąd uniwersalizacji chrześcijańskiego przesłania, znacząco zwiększając potencjał ewangelizacyjny Kościoła. Podobnie jak Kościół pierwszych wieków, tak również obecnie jest on, nie sprzymierzywszy się z władzą, znacząco bliżej wierności „królestwu, które nie jest z tego świata”. Jak pisał o chrześcijanach autor „Listu do Diogneta”: „Nie ma obcego kraju, który by nie był dla nich ojczyzną, ani też nie ma ojczyzny, która by nie była dla nich obca”. Wyraźniej jeszcze akcentował to Tertulian, pisząc: „Dla nas, chrześcijan, nie ma nic bardziej obcego niż republika! Uznajemy tylko jedną: republikę wszystkich ludzi, cały świat”. Przesłanie chrześcijańskie jest oderwane od podziałów narodowych i w rzeczywistości tylko chrześcijanie wierni jemu w tej postaci mają szansę stawać się „solą ziemi” (całej ziemi!), „światłością świata” (całego świata!) i ewangelicznym „zaczynem”.
Na pierwszym planie
Każdy z nas staje ostatecznie przed wyborem, musi dokonać hierarchizacji obydwu porządków – nie sposób na jednej płaszczyźnie umieścić narodu i Boga czy nawet Kościoła. Trzeba zatem zdecydować, czy w pierwszej kolejności jestem raczej katolikiem, czy Polakiem. Wszak nawet w haśle z, nomen omen, bogoojczyźnianych sztandarów: „Bóg, Honor, Ojczyzna”, kolejność nie jest wcale przypadkowa. Oczywiście, każda tożsamość jest polifoniczna, ale natężenie określonych tonów decyduje o ostatecznym jej brzmieniu. Dlatego też, pozostając patriotycznymi, określone środowiska mogą wchodzić ze sobą w daleko idący spór właśnie ideologiczno-tożsamościowy.
W takim sporze pozostawały choćby lwowskie „Odrodzenie” (do którego należał Swieżawski, a którego duchowym przewodnikiem był ksiądz Władysław Korniłowicz, późniejszy współtwórca dzieła Lasek) i Młodzież Wszechpolska. Swieżawski wspominał: „«Odrodzenie» miało wyraźnie narodowy charakter, jednak rozumieliśmy przez to coś zupełnie innego, niż proponowała endecja i jej akademicki odpowiednik – Młodzież Wszechpolska. Właściwie to oni byli naszym głównym przeciwnikiem ideologicznym. Myśmy reprezentowali zupełnie inne pojęcie patriotyzmu. Zarzucaliśmy Wszechpolakom, że odwracają hierarchię wartości, a religię oraz dobro Kościoła podporządkowują dobru narodu. Byliśmy przekonani, że takie postawienie sprawy w sposób nieunikniony prowadzi do totalitaryzmu narodowego, a w przypadku Polski sprzeciwia się naszej najwspanialszej tradycji: idei jagiellońskiej”.
Podobne rozważania znajdują niekiedy swój praktyczny wymiar w dylematach, przed którymi stają konkretni ludzie. Ksiądz Zieja, jak sam mówił, nawrócił się w 1920 roku, gdy przechodził przez pobojowisko jednej z bitew wojny polsko-bolszewickiej. Miast czuć narodową dumę, doszedł do radykalnego wniosku, że przykazanie „nie będziesz zabijał” w istocie obowiązuje nas jako wezwanie: „nie zabijaj nigdy nikogo” – w żadnej sprawie, a więc także w sprawie narodowej. To właśnie wtedy wygłosił swoje kazanie, za które rozważano, czy nie postawić go przed sądem za defetyzm. Mówił: „żołnierz polski wziął karabin do ręki po to, aby już nigdy go nie brać”. A gdy jednak ów żołnierz karabin ponownie do ręki wziął, ksiądz Jan służył jako wojskowy kapelan również podczas drugiej wojny światowej, nie uchylając się od swojego obowiązku niesienia Chrystusa w warunkach, których z gruntu nie akceptował.
Oczywistym jest jednak, że postawa księdza Ziei, jakkolwiek inspirująca, jest przejawem ewangelicznego radykalizmu, który w rzeczywistości jest trudny do pogodzenia z powszechnym przekonaniem o usprawiedliwionym charakterze wojny obronnej. Jego odezwa do Sejmu pod wiele mówiącym tytułem: „Droga wyzwolenia narodowego”, w której postulował, aby ogłosić, że „nie czekając, aż inny naród czegoś podobnego dokona, postanowiliśmy rozbroić się całkowicie, odrzucić wszelką broń wojenną, wystąpić na zawsze z wszelkich układów wojskowych”, i kiedyś, i dziś w jednych wzbudza oburzenie, w innych parsknięcie śmiechem, a w mało kim intuicyjną zgodę. Nie w tym jednak rzecz. Chodzi bowiem o to, że stojąc przed bardzo konkretnym dylematem: gdy został poproszony o posługę wśród niemieckich żołnierzy, którzy nie mieli swojego kapelana, odrzucił narodowy egoizm, by uczynić zadość kapłańskiemu i chrześcijańskiemu powołaniu. Podobnie ksiądz Bronisław Bozowski, który w czasie powstania warszawskiego, gdy Niemcy burzyli jego ukochane miasto, zabijając rzesze jego mieszkańców, pod wpływem posługujących wraz z nim sióstr oddawał swoje ostatnie racje żywnościowe niemieckim jeńcom. Utożsamienie interesu i uczuć narodowych z wiarą katolicką pozwoliłoby im obu na łatwe przejście do porządku dziennego nad faktem braku duchowej opieki czy głodem niemieckich żołnierzy. A jednak narodowe resentymenty oraz pytanie o to, kto wywołał tę wojnę, zeszły na drugi plan.
Co było na pierwszym, wydaje się oczywiste. Ksiądz Zieja stwierdzał to prosto i klarownie: „Dla mnie człowiek jest zawsze człowiekiem – czy to żołnierz niemiecki, czy nasz. A ja jestem kapłanem Chrystusa i służę każdemu, kto do mnie przychodzi”.
Jeden pasterz, jedna owczarnia
Ksiądz Jan był zresztą wyjątkowo konsekwentny w swoich zapatrywaniach. Podobnie jak wszelki egoizm narodowy, tak również wyznaniowość uważał za „wielki grzech”. Wspominał słowa prawosławnego patriarchy Kijowa, który mówił: „Nasze przegrody nie sięgają nieba”. Miał rację. Pytanie brzmi jednak: jakimi sposobami i według jakiego klucza budować obecnie wspólnotę pozwalającą jej członkom na przekraczanie partykularyzmów już tutaj, na ziemi? W czasach szalejącej indywidualizacji doświadczenia religijnego, kiedy przekonuje się, że wiara jest nie tylko sprawą osobistą, ale także prywatną, kiedy słowa takie jak „braterstwo” czy „wspólnota” zostały upchnięte w słowniku nieużytecznych archaizmów, podobna recepta jest szczególnie potrzebna.
Nie wydaje się jednak, żeby wspólnota narodowa dawała jakąkolwiek przekonującą odpowiedź na powyższe wyzwania. Ksiądz Zieja mówił: „Myśmy tu, na ziemi, jako chrześcijanie, ludzie ochrzczeni, mieli się zająć budowaniem Królestwa Bożego, a zamiast tego zajęliśmy się budowaniem państw doczesnych, zupełnie doczesnych. Coś z tego zdradziliśmy, zapomnieliśmy”. To zapomnienie, owa zdrada, nieustannie nam ciąży. Papież Franciszek, jadący ze swoją pierwszą wizytą na Lampedusę, wyspę imigrantów, daje czytelny sygnał: trzeba znieść bariery kontynentalne czy narodowe w tej części, w jakiej odgradzają nas od drugiego człowieka. Tylko postawa otwarta – może nie na każdą myśl czy każdy pogląd, ale zawsze na każdego człowieka – tylko taka postawa jest chrześcijańska. Tylko wtedy – jak pisał ksiądz Zieja w tekście o charakterze iście prorockim, zatytułowanym „Biedaczyna mówi” – będzie „jeden Pasterz i jedna owczarnia, niepoprzegradzana płotami morderczych bagnetów ani egoistycznych, zazdrosnych i niesprawiedliwych kordonów celnych”. Co, oczywiście, nie oznacza wyparcia się własnej tożsamości.
Wiele mówi się o tym, że katolicyzmu nie da się pogodzić z jakąkolwiek odmianą antysemityzmu czy, jak chcą cyniczni manipulatorzy, „judeosceptycyzmu”. Warto dodać, że katolicyzmu nie sposób pogodzić jednak nie tylko z pogardą wobec Żydów, z którymi łączą nas – chrześcijan – szczególne więzi i wspólni ojcowie, ale z pogardą w ogóle. Nie można być chrześcijaninem i nie walczyć z ewentualną pogardą wobec muzułmanów. Nie można być chrześcijaninem i nie próbować radzić sobie ze swoją nienawiścią (o ile ją, oczywiście, w ogóle odczuwamy) do Niemców, Rosjan czy Ukraińców… Nie można być uczniem Chrystusa i nacjonalistą. Te dwie postawy się wzajemnie wykluczają.
Tak już często cytowany ksiądz Zieja rozumiał to znakomicie. Z jednej strony nawiązując do przewrotu majowego, z drugiej zaś wspominając wyprawy krzyżowe, pisał: „Ze smutkiem wspominacie, że na ulicach waszej stolicy polała się krew – «bratnia» krew!… A kiedyś ona z kaleczonych ciał ludzkich na polach walk cieknąca – «bratnią» nie była?! Czy pod Grunwaldem? – nad Marną? – nad Wisłą? w Maroku? w Damaszku? (…) Dlaczego zapomnieliście, że odkąd «nowy Adam» – Jezus na Krzyżu przez «braci» przybity skonał, «nie masz już Żyda i Greczyna, i barbarzyńcy» – ale wszystko i we wszystkich – Chrystus?”. No właśnie: dlaczego? To dramatyczne pytanie pozostaje dla nas nieustającym wyzwaniem – burzyć osobiste kapliczki, te świątynie religijności indywidualnej, a zamiast nich wznosić gmachy wspólnoty, da się, zwłaszcza obecnie, jedynie w ramach wspólnoty nienarodowej. Trzeba nam to robić w ramach wspólnoty możliwie inkluzywnej. Bo inaczej kapliczki owe pozostaną świątyniami religijności egoistycznej – nawet jeśli będzie to egoizm narodowy.