fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Popowski: Rosja w ślepej uliczce

Kiedy Władimir Putin zasypia wieczorem na Kremlu, zadaje sobie pytanie: co będzie, jeśli imperium się rozpadnie?

ilustr.: Hanna Mazurkiewicz

Rosja zakwestionowała międzynarodowy ład ostatnich dwudziestu pięciu lat. Rodzi się zupełnie nowy układ polityczny, którego kształt nie jest jeszcze przesądzony. Możliwe, że nowy „mur berliński” stanie na Bugu.
Ze Sławomirem Popowskim, wieloletnim korespondentem polskiej prasy w Moskwie rozmawia Stanisław Zakroczymski.
 
Co pan czuł słuchając orędzia prezydenta Putina w ubiegły wtorek?
Lubię Rosję, więc przede wszystkim było mi jej szkoda.
 
Dlaczego?
Bo znów przegrywa swoją historyczną szansę. Od kilkuset lat Rosjanie z goryczą mówią o swoim kraju, my daganiajuszczaja strana, tj. kraj zapóźniony, pozostający w tyle, który musi gonić uciekający cywilizkiego państwa na co wielu liczyło, także w Rosji, gdy w 1991 r żegnano się z komunizmem. Znowu kładzie nacisk na militarną siłę i imperium, a nie na wewnętrzną modernizację. To oznacza, że Rosja znów pakuje się w cywilizacyjną ślepą uliczkę. Te same przyczyny będą prowadziły do tych samych skutków. Rosyjskie wahadło znów wychyla się w stronę imperium i wracamy do punktu wyjścia.
 
Chodzi o budowę ZSRR-bis?
Ten projekt wygląda nieco inaczej. Putinowi nie chodzi o proste odtworzenie struktur ZSRR, ale o zbudowanie wokół Kremla jakiegoś centrum niezależnej siły politycznej, alternatywnego wobec całego świata zachodniego, który Putin traktuje jako swojego głównego przeciwnika. To matryca rozwojowa, którą można przyłożyć do każdej epoki dziejów Rosji od co najmniej trzystu lat.
 
Czy budowa imperium i modernizacja kraju zupełnie się wykluczają?
Tak. Ekspansji i wewnętrznych reform nie da się w tym momencie pogodzić. Bo modernizacja wymagałaby liberalizacji, demokratyzacji, silniejszej władzy samorządów, silnego społeczeństwa obywatelskiego, czyli nowego modelu władzy, który z tym putinowskim nie ma nic wspólnego. Nawet Aleksander II, największy car-reformator, który uwłaszczył chłopów, złagodził cenzurę i zmienił system sądownictwa, kiedy zaproponowano mu wprowadzenie monarchii konstytucyjnej z miejsca utrącił projekt. Czy dlatego, że bał się utraty samodzierżawnej władzy? Nie, dlatego, że jak to ujął „to byłby koniec imperium”. I ja myślę, że Putin także, kiedy zasypia wieczorem na Kremlu zadaje sobie pytanie: co będzie, jeśli imperium się rozpadnie? I to jest główny czynnik motywujący jego politykę.
 
Czy rosyjska niechęć do modernizacji nie jest spowodowana klęską prób liberalnych reform z lat dziewięćdziesiątych?
Z pewnością, ale trzeba sobie najpierw powiedzieć, dlaczego ta klęska miała miejsce…
 
Czy przypadkiem nie z powodu twardej, neoliberalnej polityki Zachodu, który nie pozwolił na realizację socjaldemokratycznych planów Gorbaczowa?
Może jest w tym trochę racji, ale przyczyn należy szukać przede wszystkim po stronie rosyjskiej, bo przecież części krajów dawnego bloku wschodniego udało się jakoś przetrwać trudy początków wolnego rynku i są dziś w zupełnie innym miejscu.
 
Kto więc zawinił?
Sądzę, że przede wszystkim słabość ówczesnej elity liberalno-demokratycznej. Podczas wielkiej moskiewskiej demonstracji w kilka dni po puczu sierpniowym 1991 stałem w Białym Domu, jak nazywano ówczesną siedzibę rosyjskiego parlamentu, na balkonie, z którego przemawiał Jelcyn. Rozmawiałem z Olegiem Rumiancowem, jednym z autorów pierwszej rosyjskiej konstytucji. Podszedł do niego Rusłan Chasbułatow, ówczesny przewodniczący Rady Najwyższej Rosji, a później przeciwnik Jelcyna. Pamiętam doskonale, jak na pytanie Rumiancewa: „zwyciężyliśmy, co teraz robimy?”, Chasbułatow dał najkrótszą odpowiedź – „natychmiast przejmujemy wszystkie instytucje państwowe, związkowe!”.
 
Fasada się zmieniła, a struktury władzy zostały te same?
Prawie, bo realna władza przeszła z nomenklatury centralnej na nomenklatury regionalne, o podobnej, tylko jeszcze bardziej zaściankowej kulturze politycznej. A jeśli nawet przedstawiciele tej liberalnej inteligencji doszli na moment do władzy, to tylko po to, aby nacieszyć się służbową daczą i samochodem.
 
W efekcie powstało coś, co po rosyjsku nazywa się „niedogasudarstwo”. Ciężko przetłumaczyć to na polski. Byłoby to pewnie „nie-do-końca-państwo”. Organizm, który ma teoretycznie wszystkie struktury, ale one nie odpowiadają rzeczywistości, nie spełniają odpowiednich funkcji. Jest parlament, ale sterowany przez – jak mówi Lilia Szewcowa – spersonalizowaną władzę kremlowską, są partie, ale Kreml może założyć dowolną nową przed kolejną kampanią parlamentarną tylko po to, żeby rozbić opozycję. Sąd nie jest sądem, bo jest przekupny. Wielu analityków, którzy opisują tę rzeczywistość zwykle popełnia ten sam błąd: próbują używać do opisu rzeczywistości rosyjskiej (a wcześniej sowieckiej) tych samych kategorii, które używają w opisie politycznej rzeczywistości Zachodu. A to się nijak ma do rzeczywistości. Takiego przełożenia nie było i nie ma.
 
Ta niemoc państwa łączyła się też z wielkim rozwarstwieniem społecznym…
Oczywiście. Rosły olbrzymie fortuny niewielkiej warstwy oligarchów wywodzących się z dawnej nomenklatury, lub ze środowisk dawnego Komsomołu. Najlepszym przykładem jest tu Chodorkowski, aktualnie wielki obrońca praw człowieka, który w końcu lat 80. zaczynał jako działacz młodzieżowy i – podobno – robił karierę finansową, zaczynając od importu komputerów „Atari”, a później artykułów spożywczych. Także z Polski. No i – płacąc olbrzymie łapówki odpowiednim organom państwowym, liczonym według ustalonych stawek, procentowo od wartości kontraktów.
 
Na gruncie takich fortun urosły banki komercyjne, które podczas wyborów prezydenckich w 1996 roku utworzyły tak zwaną „siemibankirszczynę”, grupę siedmiu banków, które za cenę gigantycznych koncesji finansowych ze strony państwa ratowały budżet i sfinansowały kampanię Jelcyna, którą wygrał, choć początkowo sondaże dawały mu ledwie 4% głosów. Potem Władimir Potanin, szef Onexin Banku, został dla ochrony ich interesów wicepremierem. Tak wyglądały narodzin rosyjskiego kapitalizmu. Ci, którzy próbowali działać na dole, nie mieli żadnych szans. Nie było żadnych karier „od łóżka polowego do milionera”, jakie zdarzały się na przykład w Polsce.
 
Z drugiej strony powstały nowe obszary biedy.
Całe grupy społeczne ulegały degradacji! Pamiętam panią Ludmiłę, która była wcześniej żoną bardzo wpływowej osoby, członka komitetu rejonowego partii, a w latach dziewięćdziesiątych chodziła po mieszkaniach cudzoziemców na Kutuzowskim Prospekcie i sprzedawała im świeże jaja. Wielu ludzi z tytułami naukowymi stało w błocie na Tałkucze i handlowało słoniną rozłożoną na brudnej gazecie… Z pewnością ten naród zdobywców kosmosu, którzy stoją dumnie na przekór całemu światu, ukształtowany w poczuciu dumy i wielkości doznawał niebywałej nędzy i upokorzenia…
 
Na tym upokorzeniu gra teraz Putin?
Gorzej. Jego polityka bardzo przypomina okres czarnej reakcji z okresu Mikołaja I. On odwołuje się do najciemniejszych zakamarków rosyjskiej duszy, do klasycznej triady: samodzierżawie, czyli jeden władca, który decyduje o wszystkim, samobytność, czyli przekonanie, że jesteśmy odrębną, lepszą cywilizacją, której przeznaczeniem jest zbawienie świata i prawosławie, które aktualnie za swoją główną misję uważa obronę najbardziej konserwatywnych wartości przed zgniłą cywilizacją europejską.
 
W grudniu 2012 roku odbyły się w Moskwie potężne demonstracje. Prasa światowa wieszczyła, że jesteśmy świadkami narodzin rosyjskiej klasy średniej, która zaczyna dopominać się o wolności osobiste i polityczne. Co się z nią stało?
Przede wszystkim nie przesadzałbym z przekonaniem o potędze tego ruchu. Te demonstracje zgromadziły około 100 tys. ludzi, tymczasem z czasów pierestrojki pamiętam takie, na które przychodziło cztery-pięć razy więcej. Jednak nawet jeśli przyjąć, że ta grupa obejmuje jedną piątą rosyjskiego społeczeństwa, to jest bardzo słaba jakościowo. Nie tylko z powodu podziałów wewnętrznych, ale przede wszystkim dlatego, że nie ma pomysłu na to, jakiej Rosji by chciała. Wie, że władzę trzeba zmienić, ale nie zastanawia się już nad tym, co miałoby powstać w zamian, jakie reformy ekonomiczne, społeczne, prawne należałoby przeprowadzić. Mimo wszystko jednak klasa średnia jest nadzieją Rosji. Tyle że proces jej politycznego dojrzewania może trwać jeszcze długo. W dodatku ona też jest skażona imperialnym kompleksem. Proszę pamiętać, że dla części liberalnych opozycjonistów z czasów komunistycznych rozpad ZSRR również był tragedią, pomimo ich demokratycznych sympatii. Dla nich te wartości się nie wykluczały.
 
Stąd to gigantyczne poparcie dla putinowskiej polityki agresji?
Zabarwienie imperialno-szowinistyczne jest jednym z czynników, które składają się na to poparcie. Drugim jest z pewnością potęga kremlowskiej propagandy. Trzeba pamiętać, że 80% rosyjskiego społeczeństwa czerpie informacje o świecie wyłącznie z telewizji. To jest powód dla którego Kreml, choć dopuszcza funkcjonowanie niszowych, często fantastycznych opozycyjnych gazet i stacji radiowych działających w Moskwie, utrzymuje zupełny monopol na przekaz telewizyjny. Dlatego myślenie większości Rosjan, zwłaszcza tych mieszkających na prowincji, opiera się na putinowskich hasłach. A są to głównie hasła skrajnie nacjonalistyczne.
 
Dużo mówi się ostatnio o kwestiach europejskiej niezależności energetycznej. Zastanawiam się, jak to wygląda od drugiej strony. Czy imperialistyczna polityka Putina ma oparcie w rosyjskiej gospodarce?
Rosyjska ekonomia jest niebywale jednotorowa. Około 60% rosyjskiego dochodu narodowego pochodzi z wydobycia i sprzedaży ropy oraz gazu. Rosyjski budżet na rok 2014 był liczony przy cenie 101-103 dolary za baryłkę ropy. Wiadomo, że nawet przy utrzymaniu tak wysokiej ceny gospodarka nie będzie się dalej rozwijać, a nawet grozi jej stagnacja. Można więc tylko wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby ta cena poważnie spadła.
 
Rosjanie nie robią nic, aby zmodernizować swoją gospodarkę?
Dużo o tym mówią i chyba postępuje wśród nich zrozumienie, że jest to konieczne. Nawet Władimir Putin stwierdził niedawno, że możliwości gospodarki opartej o model surowcowy się wyczerpały. O modernizacji mówiono wiele za prezydentury Dmitrija Miedwiediewa. Sęk w tym, że prawie nic w tym kierunku nie zrobiono. Nie chodzi mi nawet o to, że Gazprom więcej wydaje na budowę strategicznych politycznie gazociągów, niż na szukanie i zagospodarowanie nowych złóż gazu, czy kupno nowych technologii. Problemy są znacznie bardziej podstawowe.
 
Na przykład?
Choćby fakt, że z Moskwy do Władywostoku nie da się dojechać samochodem. I nie chodzi mi o nowoczesne autostrady. Na sporych odcinkach nie ma nawet asfaltowych dróg! W latach osiemdziesiątych mówiono o ZSRR, że jest „Górną Woltą z rakietami”. Ostatnio, kiedy podczas kijowskiej rewolucji Putin próbował kupić Ukraińców kilkunastoma miliardami dolarów pożyczki, Witalij Portników, ukraiński dziennikarz, trafnie nazwał Rosję „Górną Woltą z kredytami”. Tylko, że to jest polityka ponad stan, która może się bardzo źle skończyć. Niebezpieczeństwo ekonomicznego krachu wisi nad Rosją.
 
Jak można by mu zapobiec?
W 2009 roku wybitny analityk Dmitrij Trenin przedstawił Putinowi notatkę zawierającą hasło: albo modernizacja albo marginalizacja. Udowadniał, że jeśli Rosja chce się zmieniać, to musi się otworzyć na Europę. Z tego wynikały też konsekwencje dla Polski, bo Trenin twierdził, że nie da się bliżej współpracować z Europą ponad naszymi głowami. To dlatego Putin zdecydował się wówczas na taki gest, jak przyjazd pod Westerplatte. Niestety ten pomysł został już dawno odłożony na półkę, a ostatnie działania Putina ostatecznie go przekreśliły.
 
Zaostrzenia rosyjskiego kursu używa się ostatnio jako argumentu za tym, że to Lech Kaczyński, stosujący twardą politykę wobec Rosji miał rację, a ugodowa polityka Donalda Tuska okazała się naiwna. Słusznie?
Z tego wynika przede wszystkim, że rację miał Juliusz Mieroszewski, który twierdził, że stosunku do Rosjan opieramy się na dwóch syndromach. Z jednej strony na „syndromie insurekcji”, który głosi, że im gorzej dla Rosji, tym lepiej dla nas. Z drugiej strony mamy „syndrom Targowicy”, który zakłada, że zyskamy najwięcej, jeśli będziemy posłuszni, potulni i grzeczni. Mieroszewski twierdził, że obie te postawy mają wydźwięk neurotyczny. A na neurozie nigdy nie zbudujemy sensownej polityki. Całkowicie się z tym zgadzam.
 
Polityka Kaczyńskiego nosiła znamiona „syndromu insurekcji”?
Ona była nawet intelektualnie ciekawa, ale niestety nierealistyczna i zbyt „napuszona”. Tak trzeba postrzegać koncepcje antyrosyjskich sojuszy z Łotwą, Litwą i Gruzją, albo alternatywnej polityki energetycznej z Kazachstanem i Azerbejdżanem. Nie można też traktować opcjonalnie dialogu z Rosją. To jest konieczny element prowadzenia racjonalnej polityki z każdym sąsiadem, takim jakim on jest. Nie można oczywiście stawiać się w pozycji niczyjego podnóżka, ale wyprawianie się z kucykiem pod Moskwę również nie jest rozsądne.
 
Jak więc Polska powinna się zachowywać w obliczu postępującej ekspansji naszego sąsiada?
Na pewno to, co się teraz dzieje na wschodzie jest olbrzymim zagrożeniem. Sądzę, że konflikt ukraiński ma już dziś wtórny charakter. Podstawowym problemem jest fakt, że Rosja podjęła próbę sformułowania nowej geopolityki, nowego układu sił w Europie. Wyzwaniem dla Zachodu jest więc odpowiedź na pytanie, czy można to zjawisko akceptować. Na szczęście ostatnie decyzje prezydenta Obamy, a w słabszym stopniu Unii Europejskiej, świadczyłyby o tym, że na coś takiego nie ma zgody. I sądzę, że uczynienie z konfliktu wokół Ukrainy sprawy międzynarodowej jest wielkim sukcesem naszego kraju. Jestem pewien, że aktywność naszych polityków jest jednym z głównych powodów, dla których Zachód zareagował w sposób znacznie bardziej zdecydowany niż podczas wojny w Gruzji sześć lat temu.
 
Reakcja była więc prawidłowa. A jak nasz rząd powinien prowadzić politykę w perspektywie długofalowej?
Ja akurat należę do grona euroentuzjastów i myślę, że polska polityka zagraniczna powinna dalej wpisywać swoje działania w interesy Unii Europejskiej. I walczyć o to, żeby mieć wpływ na definiowanie tych interesów. To paradoks, ale uważam, że w związku konfliktem na Ukrainie ustalanie wspólnej linii może przychodzić UE łatwiej niż dotychczas.
 
Dlaczego?
Bo doszło do zakwestionowania międzynarodowego ładu ostatnich dwudziestu pięciu lat. To koniec „końca historii” w rozumieniu opinii, że Związek Radziecki się rozpadł, powstały suwerenne państwa, są różne problemy, ale generalnie to wszyscy zmierzamy w tym samym kierunku demokracji liberalnej. Dziś stajemy wobec perspektywy narodzin zupełnie nowego układu politycznego, którego kształt nie jest jeszcze przesądzony. Odrzucając skrajne scenariusze o trzeciej wojnie światowej, mogę wyobrazić sobie sytuację, że nowy „mur berliński” stanie na Bugu. To nie byłoby korzystne, ale jest możliwe…
 
Jeśli mur berliński może stanąć na Bugu, to czemu nie na Odrze?
To po dwudziestu pięciu latach naszej integracji z Zachodem wydaje się na szczęście niemożliwe. I jest to chyba największy sukces tego ćwierćwiecza.
 
Sławomir Popowski – dziennikarz i publicysta, aktualnie redaktor portalu Studio Opinii. Z wykształcenia prawnik. Znawca spraw wschodnich. Wykładowca Wyższej Szkoły Dziennikarskiej im. M. Wańkowicza, członek zarządu Fundacji Centrum Prasowe dla Krajów Europy Środkowo-Wschodniej, członek redakcji dwumiesięcznika „Nowej Europy Wschodniej”, wydawanego przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego. W latach 1985-1995 korespondent w Moskwie. Wieloletni publicysta Rzeczpospolitej, z której odszedł w 2006 roku wraz z Szymonem Hołownią i Bogumiłem Luftem.
 
 
Jeśli nie chcą Państwo przegapić kolejnych wydań naszego tygodnika, zachęcamy do zapisania się do naszego newslettera.
 

 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×