„Nie lubię dzieci. Mam prawo”
Stwierdzenie, że dzieci to jedna z najbardziej dyskryminowanych grup na całym świecie, w moim przekonaniu absolutnie nie jest przesadą. W różnych miejscach – zarówno należących do Globalnej Północy, jak i Globalnego Południa – dzieci nie tylko doświadczają aktów przemocy, ale również często są wobec swojej krzywdy zupełnie bezradne. Pochodną zależności dziecka od dorosłych jest między innymi to, że jego krzywda często zostaje zracjonalizowana. Ponadto podrzędną rolę dziecka w rodzinie łatwo wytłumaczyć koniecznością wychowania go do życia w społeczeństwie, w którym to dorośli ustalają zasady.
Oczywiście w ciągu ostatnich dekad wielu członków społeczeństwa uwrażliwia się na dziecięca krzywdę. Może świadczyć o tym chociażby odejście od stosowania kar fizycznych w szkołach i następnie w domach (w Polsce bicie dzieci stało się nielegalne w 2010 roku), a także zainteresowanie alternatywnymi sposobami wychowania, takimi jak Pozytywna Dyscyplina czy nurt Montessori. Te zmiany jednak rozgrywają się głównie w domach (tych, w których mieszkają świadomi rodzice) – z przestrzeni publicznej dzieci są obecnie wyraźnie wykluczane.
Dziecko to dla wielu osób synonim chaosu, przed którym w późnym kapitalizmie trzeba się chronić tak samo, jak przed otyłością czy zastojem w życiu zawodowym. Dzieci znikają zatem sprzed bloków, i to nie tylko dlatego, że wybierają świat wirtualny. Powodem jest też prozaiczny fakt, że coraz częściej place zabaw są wypierane przez parkingi, a na równo przystrzyżonych trawnikach obowiązuje zakaz gry w piłkę. Rodziny z maluchami otrzymują czasami zakaz wstępu do eleganckich restauracji, bo przecież młody człowiek mógłby hałasować i pobrudzić krzesło. Dzieci bywają nieobecne również podczas dużych towarzyskich wydarzeń, takich jak wesela: młode pary często argumentują, że to ich dzień, podczas którego wszystko ma być tak, jak sobie wymarzyły, a biegające po tanecznym parkiecie dzieci nie są częścią scenariusza. Niektórzy – w tym Anna i Marek na jednej z grup internetowych dla osób organizujących imprezy – tłumaczą, że mocno zakrapiana impreza nie jest miejscem dla dzieci. Inni mówią wprost, że nie chcą „małolatów” na swojej imprezie, bo po prostu ich nie lubią i mają do tego prawo.
Na skutek zmian wrażliwości społecznej w wielu środowiskach nie do przyjęcia byłoby stwierdzenie, że nie lubi się osób z niepełnosprawnościami albo osób o niebiałym kolorze skóry (i całe szczęście). Jednak stwierdzenie, że nie lubi się dzieci, jest nie tylko dość powszechnie akceptowane, ale staje się spoiwem rozmaitych grup internetowych. Tysiące użytkowników Facebooka skupia się wokół idei wyśmiewania „madek”, „bombelków” oraz „matek Polek socjalnych”, czyli często po prostu uboższych kobiet, które potrzebują wsparcia państwa w wychowaniu dzieci. Myliłby się ten, kto pomyślałby, że nieprzyjaciółmi maluchów i matek są wyłącznie ludzie bardzo młodzi, którzy z racji wieku nie rozumieją potrzeb najmłodszych członków społeczeństwa. Niechęć do „wózkowych”, czyli „wojowniczego, dzikiego i ekspansywnego segmentu polskiego macierzyństwa”, wyraził na łamach „Wysokich Obcasów Extra” również profesor Zbigniew Mikołejko, któremu głośne dzieciaki bawiące się za oknem utrudniały pracę intelektualną. Wrogość wobec dzieci i młodych matek oraz chęć ich kontrolowania bywa kanalizowana również w programach, które z pozoru dokumentują życie rodzinne.
Zabawiaj nas, małolacie
Już wkrótce widzowie będą mogli emocjonować się podczas oglądania kolejnego sezonu reality show „Surowi rodzice”. Oś fabuły każdego odcinka jest nieskomplikowana: oto nastolatek, prezentowany jako nieznośny, jest zabierany ze swojego domu i na pewien czas trafia na „wychowanie” do osób, które cechują się właśnie tytułową surowością. Niektóre dzieciaki udają się do gospodarstw, w których muszą pracować na roli, inne mają odbierane telefony czy inne „wygody”. Wiele słucha krzywdzących komentarzy pod swoim adresem, a wszystkie – zgodnie z założeniem programu – są na wizji pozbawione prywatności i traktowane jak zepsute obiekty, które trzeba naprawić. Celem wychowawczego turnusu ma bowiem być przemiana zbuntowanego nastolatka w uległego, skłonnego do współpracy syna czy córkę.
Nastolatek w programie nie otrzymuje zrozumienia, nikt nie próbuje z zaangażowaniem dociekać, co dzieje się jego świecie wewnętrznym i co oznacza jego bunt – dziecko jest etykietowane jako niedobre, niszczące życie swojej rodziny. W języku psychoterapii systemowej rodzin (która bez wątpienia mogłaby być pomocna wielu ukazanym w programie rodzinom o wiele bardziej niż udział w reality show) dziecko, które jest przyprowadzane przez rodziców na terapię jako „trudne”, bardzo często nazywa się pacjentem identyfikowanym . Oznacza to tyle, że rodzina identyfikuje jednego ze swoich członków jako sprawiającego problemy, ale tak naprawdę trudności dotyczą zwykle całej rodziny. Naprawy wymaga więc nie tyle dziecko, ile na przykład rodzinny styl komunikacji.
W „Surowych rodzicach”, a także innych reality show z udziałem dzieci, podtrzymywany jest mit dziecka jako elementu, który można i trzeba szybko naprawić za pomocą efektownych sztuczek psychologicznych. Anna Golus w książce „Superniania kontra trzyletni Antoś. Jak telewizja uczy wychowywać dzieci” zwraca uwagę, że programy tego typu przypominają makeover shows, i to bardzo specyficzną grupę tychże. W „Surowych rodzicach” czy „Superniani” uczestnicy nie zmieniają samych siebie, lecz elementy otoczenia, jak dom, wystrój mieszkania lub… zachowanie dzieci. Dziecko jest traktowane jak część wyposażenia domu, które daje się przekształcać. „Surowi rodzice” zachęcają dzieci do pracy, co ma je odpowiednio uformować, a program „Superniania” nakłania rodziców, żeby kontrolowali impulsy własnych dzieci poprzez naukę samodzielnego zasypiania (oznaczającego w istocie pozostawienie przerażonego dziecka w samotności) lub stosowanie słynnego „karnego jeżyka”.
Rzecz jasna programy tego rodzaju brutalnie odzierają dzieci i młodzież z prywatności. Fakt, że godzą się na to ich rodzice, nie jest w moim odczuciu usprawiedliwieniem takiego działania. Skoro niepełnoletni człowiek, nawet za zgodą rodziców, nie może kupić sobie piwa (na szczęście!), to nie powinien też – nawet jeśli twierdzi, że tego chce – móc uczestniczyć w programie, który później oglądać i komentować będą tysiące widzów. Jest to bardzo wyraźny sygnał, że wciąż nie nauczyliśmy się szanować prywatności młodych ludzi, choć według
„Konwencji o prawach dziecka” mają oni do niej prawo. Instagram i TikTok są kopalnią zdjęć i filmów z udziałem dzieci, ukazujących je niekiedy w intymnych sytuacjach. Niekiedy budzi to w pełni adekwatne oburzenie, wielu Polaków jednak godzi się na naruszanie prywatności dzieci przez telewizję – zapewne po części dlatego, że twórcy programów zapewniają, iż działają dla dobra dziecka i jego rodziny. Ta wygodna racjonalizacja pomaga widowni jakoś przełknąć to, że dziecko traktowane jest jako uszkodzona rzecz, która ma zadanie zabawiać telewidzów.
Wciąż tylko przedmiot
Ani księgarniane półki pełne poradników o rodzicielstwie bliskości, ani coraz łatwiejszy dostęp do wiedzy psychologicznej w sieci nie zmieniły głęboko naszego stosunku do dzieci. Owszem, coraz więcej rodziców stara się rozumieć emocje swoich latorośli, a świadomość, że spokojne dzieciństwo, w którym nie brakuje czułości, stanowi najlepszą podstawę dla przyszłego szczęśliwego życia, jest wśród młodych matek i ojców dość powszechna. Zmiany te jednak – bez wątpienia stanowiące krok w dobrą stronę – póki co nie są w stanie wykorzenić z naszego społeczeństwa tendencji do traktowania dzieci w sposób przedmiotowy.
O dzieci można dbać jak o cenne rzeczy – ubierać je w piękne ubranka i wydawać pieniądze na zajęcia pozalekcyjne – wtedy, kiedy tego chcemy, kiedy z jakichś powodów się nam to opłaca. Piękne dzieci cieszą oczy nie tylko swoich rodziców, lecz także na przykład odbiorców reklam, w których dziecko jawi się nierzadko jako element dopełniający szczęście rodziny. Ale dziecko można również – w majestacie prawa i mediów – pozbawić intymności, poczucia bezpieczeństwa, „naprawiać” w świetle kamer, wpajać mu poczucie winy za rodzinne kłopoty. Wyznaczanie w przestrzeni publicznej coraz większej liczby miejsc children free i czynienie z młodych ludzi zakładników dostarczających rozrywki innym to dwie strony tego samego medalu – dwie strony rzeczywistości, w której dziecko wciąż nie uzyskało statusu człowieka.
Oczywiście uprzedmiotowienie dzieci wiąże się również z drwiącym stosunkiem do ich rodziców, zwłaszcza matek – rodzice z telewizyjnego show są przecież portretowani jako niezaradni i słabi. Telewizja z jednej strony zaspokaja perwersyjną potrzebę karania dzieci i rodziców za nieporadność oraz kanalizuje niechęć do dzieci i rodziców w akceptowalny sposób, natomiast z drugiej strony – wzmacnia wrogi stosunek wobec rodzin z małymi dziećmi.
Przyczyn takiego stanu można szukać w ideologii kapitalizmu, zgodnie z którą każdy jest kowalem swojego losu, wartością nadrzędną jest sprawowanie kontroli nad różnymi elementami życia, a jeśli ktoś nie daje sobie rady z wykonywaniem powierzonych mu zadań (na przykład wychowywaniem dzieci), to powinien zostać zawstydzony. Znaczenie może mieć jednak również to, że współczesne kobiety żyjące w Polsce są zmęczone mitem Matki-Polki, wiecznie poświęcającej się dla rodziny i cierpiącej w imię dobra swoich dzieci. Cyniczny stosunek do rodzin z dziećmi może być nadmiarową reakcją obronną wobec tego mitu, a także wobec forsowanego przez część prawicowych środowisk tradycyjnego podziału ról. Zapewne w miarę umacniania się w dyskursie publicznym narracji, które nawołują do gruntowania cnót niewieścich, wzrastać będzie również poziom niechęci, a wręcz wrogości wobec dzieci i ich rodziców.
Zatrzymanie tego niepokojącego trendu pozorowanej prorodzinności (sprowadzającej się do nachalnej propagandy, a nie realnej pomocy) mogłoby pomóc zmniejszyć skalę dyskryminacji, której doświadczają małe dzieci oraz ich rodzice. Ważna jest również edukacja antydyskryminacyjna oraz podstawy wiedzy psychologicznej – wyposażeni w takie informacje konsumenci medialnych treści wiedzieliby, że dzieci się nie naprawia i że nie wszystko to, co mówią pracujący w telewizji psycholodzy, jest zgodne z aktualnym stanem wiedzy. To właśnie taka edukacja byłaby prawdziwym „hitem” w szkołach – i miałaby szansę rzeczywiście poprawić pozycję osób dyskryminowanych.
Jednak pomimo wiary w moc edukacji towarzyszy mi przekonanie, iż sama wiedza to zbyt mało, by powstrzymać uprzedmiatawianie dzieci. Tym bardziej że nawet gdyby edukacja antydyskryminacyjna została wprowadzona do szkół, a na zajęciach z WDŻ młodzi ludzie mieliby szansę dowiedzieć się czegoś o dziecięcej psychice, to i tak efekty takich działań (na które nie ma, niestety, w tym momencie w Polsce zbyt wielkich szans) byłyby widoczne za kilka, kilkanaście lat. A dzieci doświadczają dyskryminacji tu i teraz. Niezbędne jest zatem to, aby odpowiednie podmioty prawne – na przykład Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji czy Rzecznik Praw Dziecka – sprzeciwiały się emisji programów, w których pod pozorem pomocy rodzinie funduje się dzieciom nierzadko poważny uraz psychiczny.
Skoro udało się wprowadzić do polskiego systemu prawnego zakaz bicia dzieci, to przecież możliwy jest także zakaz upokarzania dzieci na wizji. Nawet jeśli wywoła to sprzeciw osób, które z emisji takich reality show czerpią satysfakcję lub zysk.