Rok: Bardziej liczy się zbieżność celów niż ideologiczna zgodność

Z Jakubem Rokiem rozmawiają Ernest Małkiewicz i Szymon Święcicki.
W debacie publicznej coraz wyraźniej widać splot kryzysu klimatycznego z nierównościami społecznymi. 10 lat temu papież Franciszek pisał o „krzyku ziemi i wołaniu ubogich”, niedawno głośno było o haśle z transparentów Ostatniego Pokolenia: „The rich are killing us”. Jak zmienia się narracja wokół tematu klimatu i środowiska?
Ostatnio coraz wyraźniejszy staje się wątek społeczny. Okazuje się, że odwołanie do wartości samej przyrody nie wystarcza, żeby osiągnąć zmianę. Przykładowo, jeśli chcesz tworzyć nowe obszary chronione w Polsce, musisz mieć zgodę lokalnej społeczności. Musisz sprawić, żeby działanie nastawione na ochronę ekosystemów było jednocześnie postrzegane jako pozytywne z punktu widzenia mieszkańców. To bardzo pragmatyczne myślenie.
Jest też ścieżka ideowa, która wyrasta między innymi z dyskusji dewzrostowej. Chodzi o dostrzeżenie, że skoro wszystkie kryzysy są powiązane, to i nasze odpowiedzi powinny brać pod uwagę zarówno ich wymiar społeczny, jak i ekologiczny. Obie te narracje są mi bliskie.
Czy za tą zmianą w dyskursie idą realne skutki?
Od dyskursu do rzeczywistości jest jeszcze kawałek, mimo że dyskurs tę rzeczywistość kształtuje. Może od dwudziestu czterech lat nie powstał w Polsce nowy park narodowy, ale nigdy nie było do tego tak blisko, jak dzisiaj. Została wprowadzona zmiana w prawie – nowa subwencja ekologiczna – która ma powstawanie parków ułatwić. Dzięki niej gminy, a zatem i lokalne społeczności, bardziej wymiernie będą korzystały z obecności obszarów chronionych w swoich granicach, dostając dopłaty za każdy hektar pod ochroną.
Jeśli chodzi o wymiar globalny, to rzeczywiście nierówności zostały dostrzeżone i nazwane. Nie idą jednak za tym istotne działania. Zgodnie z teorią nierównej wymiany, dobrobyt Globalnej Północy jest ufundowany na niesprawiedliwości. Działają tutaj mechanizmy, których przełamanie będzie wymagało zmiany systemowej, odejścia od podziału na centrum i eksploatowane peryferia.
Dlaczego tematyka klimatyczna nie jest obecna w polskiej debacie politycznej?
W badaniach rzeczywiście widać spadek zainteresowania. Jego szczyt miał miejsce jakieś 5 lat temu – na fali masowej mobilizacji w ramach Młodzieżowych Strajków Klimatycznych. Wtedy zbiegło się w czasie więcej czynników, chociażby COP24, który był organizowany w Polsce. Rok 2018 był momentem przełomowym dla polskiej narracji klimatycznej.
Obecnie jej siła spada. Odpowiada za to kilka czynników. Po pierwsze, brak oczekiwanych rezultatów powoduje rozczarowanie i demobilizację. Poza tym, chociaż denialiści klimatyczni nie występują już tak powszechnie, pojawiły się nowe linie podziału w debacie o kryzysie klimatyczno-ekologicznym. Narracja ekologiczna przedstawiana jest jako narzucona przez Unię Europejską czy inne zewnętrzne siły, jako coś, co ogranicza naszą autonomię. Do tego dochodzi fakt, że od czasów pandemii COVID pogłębia się spadek zaufania do nauki i wiedzy eksperckiej. W rozmowach z ludźmi spoza mojej bańki widzę dużo podejrzliwości wobec tego, co jest przedstawiane jako ustalenia naukowe.
Czy zniechęcające jest też mówienie o ograniczeniach?
Raczej nie chcemy słyszeć o kolejnej sprawie, w imię której konieczne są wyrzeczenia. W neoliberalizmie narzucane odgórnie austerity jest powracającym motywem. Bez poparcia silnych grup interesu lub wpisania tego w dominującą narrację takie nawoływania będą zazwyczaj budziły sprzeciw. Natomiast nie uważam, żeby głównym problemem narracji ekologicznej było poruszanie wątku samoograniczenia. Raczej to, że jest widziana jako protekcjonalna – ktoś znów mówi nam, jak mamy żyć.
Szukanie dobrego sposobu mówienia o tych wyzwaniach jest ważne. Moim zdaniem ciekawym kierunkiem narracyjnym jest rehabilitowanie pojęcia umiaru, wpisujące się w koncepcję dewzrostu. Mówi o pewnym zmniejszeniu, ograniczeniu, ale ma jednocześnie pozytywne konotacje.
To mógłby być sposób na dotarcie do nowych grup.
Tak jest. Temu powinno służyć zakorzenianie koniecznych zmian w lokalnym zestawie odniesień i tradycji. To, co przychodzi z „biurokratycznej Brukseli” łatwo jest odrzucić jako protekcjonalne i obce. Bardzo istotna jest praca na rzecz adaptacji dewzrostowych wzorców. Idea wychodzi z pewnej globalnej diagnozy, natomiast recepty powinny być zakorzenione lokalnie. Umiar jest pewnie zbyt ogólnym wezwaniem. Ale można go wypełnić treścią, która coś w Polsce znaczy, można go tłumaczyć na konkretne praktyki: działkowanie, zbieranie grzybów, dzielenie się jedzeniem i tak dalej. Tak mogłaby wyglądać rzeczywistość dewzrostowa przetłumaczona na polski kontekst. Wizja świata umiaru czy dewzrostu to jedno, ale musimy pamiętać też o odpowiednich rozwiązaniach na czas transformacji.
Uwzględniającej kontekst lokalnych społeczności?
Tak. Dla większości ludzi jest jasne, że mówimy o sprawiedliwej transformacji na przykład w kontekście sektora węglowego. Tymczasem to dotyczy wielu obszarów, na przykład społeczności narażonych na ponoszenie kosztów zwiększonego stopnia ochrony przyrody.
„Sprawiedliwość” tej transformacji może być rozumiana wąsko albo szerzej. W tym wąskim rozumieniu chodzi o zapewnienie pracownikom zwijanych branż możliwości nowego zatrudnienia, dającego szansę wykorzystania ich kompetencji lub rozwijania nowych. W takich warunkach pracownik likwidowanego nadleśnictwa przechodzi do nowopowstałego parku narodowego, a pracownik zakładu usług leśnych na przykład do firmy budowlanej robiącej termomodernizację.
W szerszym ujęciu sprawiedliwa transformacja polega na wprowadzaniu zmian jednocześnie na wielu płaszczyznach. Nie ogranicza się tylko do zmiany „nie ma parku – jest park”, ale bierze pod uwagę kontekst społeczno-ekonomiczny. Chodzi na przykład o to, żeby promować spółdzielczość zwiększając stopień demokracji ekonomicznej, czy wprowadzić mechanizmy gwarancji zatrudnienia jako próbę rozwiązania problemów wykluczenia społecznego czy ubóstwa. W tym podejściu, miejsca gdzie mają powstać nowe obszary chronione – albo gdzie konieczna byłaby restrukturyzacja przemysłu – mogłyby się stać laboratoriami zmiany, która jest nam potrzebna w skali globalnej.
Co to jest niesprawiedliwość środowiskowa?
To nierówne rozłożenie kosztów i korzyści środowiskowych w społeczeństwie. Samo pojęcie wiąże się z ruchem na rzecz zmiany tego stanu. Zacznijmy od niesprawiedliwości klimatycznej, bo to zjawisko jest najczęściej dyskutowane właśnie w kontekście kryzysu klimatycznego. W wymiarze globalnym nierówność polega na tym, że to bogaci i państwa Północy są w największym stopniu odpowiedzialni za emisję gazów cieplarnianych, a Globalne Południe i uboższe osoby ponoszą najgroźniejsze konsekwencje.
Jak to wygląda w kontekście polskim?
W Polsce możemy analizować niesprawiedliwość środowiskową na przykładzie zanieczyszczenia powietrza, które ma określone przestrzennie i bardzo wymierne negatywne konsekwencje. Szacuje się, że około 50 tysięcy ludzi rocznie umiera w Polsce przedwcześnie ze względu na zanieczyszczenie powietrza. W samej Warszawie – 2 tysiące. Do tego dochodzi szereg chorób i pogorszenie samopoczucia wywoływane smogiem.
W swoich badaniach chciałem sprawdzić, czy w polskim kontekście ta nierówność w narażeniu w ogóle istnieje, a jeśli tak, to kogo dotyka. Zakładałem, że zrozumienie jej mechanizmów w tej mniejszej skali, w odniesieniu do problemu tak namacalnego jak zanieczyszczenie powietrza, pomoże uwrażliwić ludzi na podobne nierówności na szczeblu globalnym.
Jakie były wyniki?
Na wyższe poziomy stężenia zanieczyszczeń pyłowych i dwutlenku azotu – a to dwa najbardziej szkodliwe typy zanieczyszczeń, z którymi mamy do czynienia w miastach – bardziej narażone są grupy, które są marginalizowane także na innych poziomach: osoby bezrobotne i uboższe, seniorzy, kobiety, cudzoziemcy. To właśnie obszary miasta przez nie zamieszkałe charakteryzują się wyższym stężeniem niebezpiecznych substancji w powietrzu. Okazało się, że problem zanieczyszczeń nakłada się na już istniejące osie wykluczenia i je pogłębia. Pojawia się też kolejne wyzwanie – część z tych grup tworzą osoby bardziej podatne na negatywne konsekwencje zdrowotne smogu, na przykład seniorzy i seniorki. Jeśli dana grupa jest bardziej narażona i jednocześnie bardziej podatna, to problemy się multiplikują. Problemy środowiskowe są nierozerwalnie połączone z kwestiami społecznymi. Żeby zrozumieć jak działa niesprawiedliwość środowiskowa w Polsce, trzeba sobie to uświadomić.
Stajemy wobec sytuacji bez wyjścia. Ludzie, którzy powodują kryzys, nie odczuwają jego skutków, więc nie mają motywacji by mu przeciwdziałać. Osoby, które najboleśniej go doświadczają, nie mają narzędzi do wprowadzania zmian. Czy możemy wyjść z tego impasu?
Rzeczywiście, w uproszczeniu można przyjąć, że osoby uprzywilejowane więcej emitują i są mniej narażone, a osoby nieuprzywilejowane są bardziej narażone i mniej emitują, przynajmniej w obrębie jednego organizmu miejskiego. Bierze się to w dużej mierze z indywidualizacji strategii zaradczej. Jeśli moja jakość życia w centrum miasta jest niewystarczająca, to o ile mam ku temu środki finansowe, buduję sobie domek na przedmieściach i codziennie dojeżdżam do centrum. Indywidualna poprawa jakości środowiska zamieszkania odbywa się kosztem pogorszenia ogólnej jakości powietrza i zwiększenia nierówności na szczeblu systemowym.
Żeby budować szerokie poparcie dla polityk, które mogłyby to zmienić, potrzebujemy wyjścia poza schemat mówiący, że ekologia to domena wykształconych i bogatych, którzy upominają innych, żeby się dostosowali. Na przykładzie smogu widać, że to właśnie ci bogaci i wykształceni są częściej źródłem problemu. To ważne, żeby szersze grupy społeczne mogły na kanwie swojej faktycznie niekorzystnej sytuacji wysuwać postulaty ekologiczne. Dążenie do sprawiedliwości ekologicznej wymaga nadania im siły politycznej. Dzięki temu możliwe stałoby się stworzenie szerokiej koalicji społecznej na rzecz zmiany. W końcu grupy nieuprzywilejowane razem stanowią większość w naszym nierównym społeczeństwie. Jednocześnie to właśnie one są w tej chwili odpychane od polityk ekologicznych za sprawą „paternalistycznej” narracji.
Ludzie będą się buntować przeciwko „narzucanej” ekologii, nawet jeśli sami mogliby na niej skorzystać?
Nie zawsze. W skali lokalnej ten mechanizm działa inaczej. Kiedy ludzie protestują przeciwko budowie jakiejś fabryki, wysypiska albo fermy kurczaków, widzą bezpośrednie przełożenie tych inwestycji na swoje życie. Wtedy wzrasta ich zaangażowanie. Z perspektywy Warszawy tego nie widać, ale to właśnie jest jeden z największych ruchów ekologicznych w Polsce. Koalicja społeczna „Stop Fermom Przemysłowym” ma na swojej stronie mapę, na której identyfikuje lokalne protesty przeciwko fermom norek, kurnikom i chlewniom przemysłowym. Miejsc, w których takie protesty się pojawiły jest już ponad 700.
Tego typu działania można opisać terminem, często odbieranym pejoratywnie, not in my backyard, nie na moim podwórku. W świecie, w którym tak bardzo ceniony jest indywidualizm, to domyślna strategia. Ale stąd jest już tylko krok do zadania sobie pytania, czy skoro nie chcemy danej inwestycji obok siebie, to może podobne do niej nie powinny powstawać blisko siedlisk innych ludzi. Być może w ogóle nie powinny być budowane?
Tu jest do wykonania praca upolityczniania, czyli uniwersalizacji tych lokalnych konfliktów. To zadanie dla ruchu społeczno-ekologicznego, może też politycznego.
Podobnie widzę tę kwestię w odniesieniu do zanieczyszczenia powietrza. Tak, jak można protestować przeciwko fermom, kiedy czujemy, że jesteśmy narażeni na konsekwencje ich budowy, tak samo możemy protestować przeciwko zanieczyszczeniu powietrza. Musimy tylko zobaczyć, że ono także ma konsekwencje, które nas dotykają oraz, że społeczny rozkład tych konsekwencji nie pokrywa się z rozkładem korzyści. Dostrzeżenie tej niesprawiedliwości może wzbudzić determinację, żeby się temu przeciwstawić. Nie tylko na zasadzie „chcę, żeby mój dom był wyłączony spod wpływu smogu”, bo indywidualne strategie są dostępne dla najbogatszych , tylko bardziej ogólnie – w odniesieniu do zanieczyszczenia jako systemowego problemu polskich miast.
Czy można takie oddolne działania przenieść na poziom krajowy?
Tego typu protesty to ruch osób, które żeby w ogóle zacząć działać, przełamują bardzo dużo barier – kulturowych, systemowych, związanych z relacjami, lokalną władzą i tak dalej. W związku z tym, że tak trudno jest zacząć tę walkę, trudno też ją rozszerzyć i budować ponadlokalne sojusze. Jeśli nawet twoja lokalna batalia zakończy się sukcesem, to prawdopodobnie znaczy, że jesteś już potwornie zmęczony i straumatyzowany tym, co spotkało cię ze strony inwestora, władz lokalnych, czy części twojej społeczności. W tej sytuacji oczekiwanie, że grupy, które zebrały się spontanicznie wokół konkretnych problemów, będą miały siłę na sieciowanie i walkę na wyższym szczeblu, jest nierealistyczne.
Inaczej jest na przykład w odniesieniu do ubóstwa energetycznego. Jako że problemem nie jest niechciana w sąsiedztwie inwestycja, widzę tu potencjał mobilizacji osób, które go doświadczają. Ciągle jednak nie widzimy ulicznego ruchu mającego na sztandarach bardziej sprawiedliwy społecznie model termomodernizacji.
W przypadku termomodernizacji widzimy wręcz przeciwny trend – nierówności rosną.
Niemniej, coś w tym temacie się rusza. Na przykład w Warszawie już kilka lat temu powstał na bazie organizacji lokatorskich ruch, który walczy o podłączenie większej liczby domów do sieci ciepłowniczej. Warszawa ma najdłuższą w Europie sieć ciepłowniczą, a mimo to w jej zasięgu wciąż znajdują się budynki, które nie są do niej podłączone. Ich mieszkańcy muszą się ogrzewać elektrycznością, co jest znacznie droższe i kończy się ubóstwem energetycznym. Dotyczy to wielu lokatorów kamienic komunalnych na Pradze.
Byłem kiedyś na radzie dzielnicy Pragi Południe. Lokatorzy opowiadali, jak ich dzieci wychowując się w niedogrzanych domach, chorują na astmę. To konsekwencja na całe życie! Władze dzielnicy odpowiedziały, że widzą problem, ale obecny prywatny właściciel sieci ciepłowniczej zdecydował, że może zrobić tylko konkretną liczbę podłączeń do sieci w ciągu roku. Trzeba więc będzie poczekać jeszcze kilka, może kilkanaście lat.
To szokujący przykład niesprawiedliwości środowiskowej. Mieszkamy w mieście, które wydaje miliony na wymianę asfaltu na ulicach, bo pojawiły się jakieś pęknięcia, a nie ma pieniędzy, żeby poprawić warunki życia w mieszkaniach, w których dzieci dostają astmy. Mimo że sieć ciepłownicza jest tuż obok, brakuje tylko podłączenia! Ponieważ ten problem dotyka grup nieuprzywilejowanych, nie jest tak powszechnie omawiany. Ale wydaje mi się, że w rozpoznaniu tego społeczno-ekologicznego splecenia tkwi potencjał.
Swoimi badaniami starałem się przekierować uwagę na tego typu sprawy. W pierwszej kolejności chciałem wprowadzić do obiegu termin niesprawiedliwości środowiskowej, który w polskiej debacie dotychczas w ogóle nie funkcjonował. Pod tym parasolem będą mogły spotkać się społeczności wiejskie, które protestują przeciwko fermom przemysłowym, lokatorzy, którzy nie mogą dogrzać swoich mieszkań i mieszkańcy centrów miast walczący ze smogiem, przywiezionym przez zamożniejszych sąsiadów z przedmieść.
Poczucie środowiskowej niesprawiedliwości i chęć jej przeciwdziałania może pomóc zbudować inną politykę ekologiczną, niż ta oparta na odgórnych nakazach i zakazach. To odtrutka na kreowany w debacie obraz ekologii jako źródła wyrzeczeń.
Czy widzisz tu przestrzeń do działania także dla samorządów?
Władze lokalne czasem stają po stronie inwestora, czasem po stronie społeczności. Natomiast inwestor ma cały czas przewagę. W większości gmin wciąż dominuje myślenie o rozwoju, zgodnie z którym przede wszystkim należy przyciągnąć zewnętrzny kapitał, rozwijając przed nim czerwony dywan. W tej koncepcji to on stworzy miejsca pracy, rozbuduje infrastrukturę i będzie kołem napędowym dalszego rozwoju. Jeśli kapitał pojawia się w postaci fermy przemysłowej, niech tak będzie. Nawet jeśli ostatecznie taka ferma stworzy tylko kilka miejsc pracy, to przynajmniej wzrosną wpływy z podatków. Ta gotówka później pozwala otworzyć w świetle kamer jakiś odcinek drogi, co władze lokalne w Polsce uważają za Święty Graal.
Nie brzmi to zbyt optymistycznie.
Pierwsze zadanie dla władz lokalnych polega po prostu na tym, żeby przestać traumatyzować osoby występujące ze sprzeciwem.
Ważnym doświadczeniem oporu lokalnej społeczności dla polskiego ruchu ekologicznego był Żurawlów, czyli wioska na Zamojszczyźnie, która w 2011 roku sprzeciwiła się temu, żeby Chevron na jej terenie wydobywał gaz łupkowy. Ówczesny rząd Donalda Tuska przedstawiał ten surowiec jako polskie Eldorado, które pozwoli nam rozwiązać problem z węglem. Społeczność wsi zmobilizowała się na tyle, że ustanowiła protest okupacyjny trwający ponad rok. Wszystko po to, żeby Chevronu nie dopuścić na działkę, na której miał wykonywać próbne szczelinowania. Akcja zakończyła się sukcesem, natomiast to, z jakim stopniem represji ze strony władz, także lokalnych, spotkali się protestujący, było szokujące.
Uczestnicy tej walki mówili później, że po pierwsze nigdy nie życzą nikomu, żeby wchodził na podobną ścieżkę, a po drugie nie mają siły, żeby angażować się w protesty solidarnościowe. Tak bardzo ich przeczołgało to doświadczenie. To zrozumiałe. Stosunkowo łatwo jest być aktywistą, jeśli ma się odpowiednią sieć zabezpieczającą – przykładowo telefon do prawnika w telefonie. Ale jeśli tej sieci nie ma, to okazuje się, że konfrontacja z państwem może być czymś, co naprawdę rozbija ludzi i zniechęca do jakiejkolwiek działalności w imię dobra wspólnego. Podobne historie słyszałem od osób zaangażowanych w protesty przeciwko fermom przemysłowym.
Rozmawialiśmy do tej pory o grupach nieuprzywilejowanych. A co możemy zrobić, żeby skłonić bogatych do odpowiedzialnego działania?
Zamożniejsi mają większą przestrzeń na wdrożenie indywidualnej strategii zaradczej. Może ona polegać na zamontowaniu w domu oczyszczacza powietrza, poruszaniu się po mieście wyłącznie samochodem, czy właśnie wyprowadzce na przedmieścia. Indywidualne strategie zawsze będą podejmowane, natomiast ramy prawne powinny je ukierunkowywać na to, co nie uspołecznia kosztu.
Nie chodzi jednak o same regulacje. Jest też wymiar ludzkiej solidarności. Wiele osób może nie zdawać sobie sprawy z tego, że ich indywidualna strategia na poziomie systemowym przyczynia się do pogorszenia losu innych albo opóźnia rozwiązanie problemu. Samo mówienie o sprawiedliwości środowiskowej i pokazywanie istniejących nierówności sprawia, że świadomość rośnie – także wśród bogatych. A to już asumpt do zastanowienia nad alternatywą.
Jeszcze inną, specyficzną grupę interesów, stanowią rolnicy. Z jednej strony nie są typową grupą nieuprzywilejowaną, z drugiej – należą do osób najmocniej dotkniętych zmianami w środowisku. Tymczasem wcale nie stoją w awangardzie walki ze zmianami klimatu.
Tak. Warto zastanowić się, dlaczego doświadczamy tego paradoksu. Po pierwsze, grupa społeczna rolników, mimo że coraz mniejsza, wciąż jest bardzo wewnętrznie zróżnicowana. Pojawiają się więc w jej obrębie różne grupy interesów.
Rolników w Polsce nie można określić jako uprzywilejowanych. Historia tego, jak państwo potraktowało polskie rolnictwo, zawiera parę naprawdę mocnych kopniaków. Przecież największym dotychczas ruchem protestu w III RP było to, co później politycznie zyskało formę Samoobrony. W tej grupie poziom nieufności i strachu jest duży, co zniechęca ją jako całość do działania.
Jak to jest, że rolnicy, którzy mają bezpośredni kontakt z konsekwencjami kryzysu klimatycznego, nie są widoczni w gronie osób, które chcą mu się przeciwstawić?
Wydaje mi się, że jedną z głównych przyczyn są wciąż spore braki w edukacji – czy instytucje odpowiedzialne za kształcenie przygotowują nas do realiów kryzysu klimatyczno-ekologicznego? Zniechęcające może być też obecne postrzeganie ruchu ekologiczno-klimatycznego. Wiele osób ze społeczności wiejskich nie czuje, że to właśnie w tym środowisku znajdą przestrzeń do wyrażenia swoich postulatów i problemów. Między aktywistami klimatycznymi a rolnikami i wsią jest bariera, którą musimy przełamać.
Inicjatywa Dzikie Karpaty, którą współtworzę, to oddolny ruch na rzecz ochrony Puszczy Karpackiej. Po 8 latach działania mamy już pewną widoczność w regionie, choć często stykamy się z niechęcią i obawami wobec naszych postulatów. Zdarza się jednak, że piszą do nas przedstawiciele lokalnych społeczności, którzy mierzą się z kosztami środowiskowymi różnych inwestycji. Wychodzą z założenia, że skoro jesteśmy „ekologami”, to naszym zadaniem jest zająć się także problemem szkodliwych zakładów przemysłowych, czy niechcianych inwestycji. Można ich problemy zbywać, mówiąc że to sprawa dla organów państwa, ale według mnie musimy odpowiadać na takie głosy.
W jaki sposób?
Wsparcie od osób z zewnątrz – nawet jeśli tylko poprzez nagłośnienie problemu – jest szczególnie istotne dla osób żyjących na miejscu i stających w szranki z lokalnymi grupami interesów. W takich protestach ramię w ramię mogą stawać „zewnętrzne” działaczki ekologiczne, jak i grupy lokalne. Dominujące narracje stawiają nas często po dwóch stronach barykady, dlatego tak ważne są próby przerzucania mostów pomiędzy tymi grupami. Taka solidarność jest ważna dla wzmacniania społecznej bazy postulatów ruchu klimatycznego i ekologicznego.
Skoro ludzie zwracają się do naszego ruchu, który jawnie korzysta z metod obywatelskiego nieposłuszeństwa, wyraża swoją solidarność z ruchami LGBT i tak dalej, to prawdopodobnie po prostu potrzebują wsparcia w walce z niesprawiedliwością. Nie analizują, czy dana organizacja jest pod każdym względem „słuszna”, jeśli czują, że ich środowisko życia jest zagrożone.
Różnice schodzą wtedy na dalszy plan?
Dokładnie. Bardziej liczy się zbieżność celów niż ideologiczna zgodność. Solidarność w ramach tymczasowej wspólnoty celu jest szansą na budowanie trwałej współpracy oraz sieci lokalnych sojuszników i sojuszniczek. To ogromne wyzwanie, zwłaszcza kiedy zdamy sobie sprawę, jaki poziom represji czeka osoby, które wystąpią wbrew silnym lokalnym grupom interesów. Poziom odwagi cywilnej, żeby stać się aktywistą czy aktywistką w małej społeczności wiejskiej jest nieporównywalnie większy niż w ramach działania wielkomiejskiego ruchu ekologicznego.
Jakub Rok
Ernest Małkiewicz
Szymon Święcicki