Rekolekcje powielkanocne
Najnowszej książki Andrzeja Stasiuka nie sposób czytać obiektywnie, bez konfrontowania jej z własnym doświadczeniem. „Grochów” to bowiem powieść autoterapeutyczna nie tylko dla jej autora, ale też czytelnika. Mocno zanurzona w doświadczenia pisarza, dużo bardziej osobista niż autobiografia.
Na początek dobra wiadomość dla wszystkich tych, którzy zmęczeni Stasiukowym stylem, przestali już sięgać po kolejne jego książki. W „Grochowie” autor jest dla nich bardzo wyrozumiały i oszczędnie gospodaruje swoim arsenałem opisów. Złośliwi zapewne wytkną mu, że stąd właśnie kameralny rozmiar jego najnowszego wydawnictwa (i prawdę mówiąc, nie będzie można im odmówić słuszności). Ta króciutka książka, licząca niespełna dziewięćdziesiąt stron (z pięknymi ilustracjami Kamila Targosza), to cztery opowiadania. Wszystkie o umieraniu. Pierwsze, napisane już kilkanaście lat temu, to wspomnienie o babce autora – wiejskiej kobiecinie, dla której duchy i zaświaty były czymś tak naturalnym i codziennym, jak modlitwa czy przygotowywanie posiłków. „W ogóle istniał dla niej chyba jeden niepodzielny porządek zdarzeń tak samo realnych i tak samo uprawnionych”. To pierwsze wspomnienie śmierci, które autor przeżywał jako mały chłopiec i po którym na długi czas śmierć miała w jego wyobraźni twarz „starej kobiety o dobrotliwej i trochę ironicznej twarzy, twarzy mojej babki”.
Kolejny fragment jest o Augustynie Baranie – emerytowanym nauczycielu z Izdebek, pisarzu-samouku. Jego opowiadanie, wysłane na konkurs literacki „Czasu Kultury”, do tego stopnia zafascynowało zasiadającego w jury Stasiuka, że po zakończeniu konkursu postanowił odwiedzić nieznanego twórcę. Teraz opisuje, jak dowiedział się o jego wylewie, jak odwiedzał go najpierw w rzeszowskim szpitalu, później w domu opieki społecznej w Dynowie; o tym jak „choroba i kalectwo oddzielały go od świata, ale nie dotknęły jego najgłębszej istoty”.
Wśród czterech tekstów o odchodzeniu jest też jeden o odchodzeniu psa. Właściwie to suki, która rodzinie Stasiuków towarzyszyła przez szesnaście lat. „Piszę o tym wszystkim, ponieważ pierwszy raz oglądam powolną, długą śmierć istoty, z którą przez lata dzieliło się każdą chwilę”. Ani razu w tekście nie pada słowo „zdechnąć”, które w stosunku do zwierząt nie ma przecież pejoratywnego wydźwięku. Stasiuk pisze jednak o swojej suce jak o członku rodziny, a jego refleksje nad jej odchodzeniem są refleksją o „tych wszystkich ludziach wolno wymykających się, wysuwających ze swoich powłok”. Choć sam nigdy nie miałem psa, a uczucia wobec zwierząt są mi raczej obce, o umierającej suce Stasiuka czytałem ze ściśniętym gardłem.
Trzy pierwsze teksty to jakby preludium do najdłuższego, tytułowego opowiadania. Zarówno tytuł, ale też większość treści, mogłyby zmylić czytelnika. Gdyby nie jednozdaniowe wtręty o śmierci czy kremacji, można by sądzić, że Stasiuk po wycieczkach na Bałkany i Beskid Niski, wrócił znów do Warszawy. Te trzy pierwsze opowiadania są właśnie po to, byśmy czytając ostatnie, nie zapomnieli o czym, a może raczej: dlaczego tak naprawdę ono jest. Wielką część „Grochowa” stanowią opisy miasta, młodości spędzonej na Olszynce Grochowskiej, na Szaserów, na Garwolińskiej. O odchodzeniu Wieśka jest tam zaledwie kilka zdań. Pozornie, bo te wszystkie wspomnienia pojawiają się właśnie dlatego, że przyjaciela, z którym Stasiuk wszystko to przeżył, już nie ma. To tak, jak oglądanie zdjęć tych, którzy przez lata byli na wyciągnięcie ręki, a teraz bezpowrotnie odeszli. Narracja Stasiuka to strumień świadomości, swobodnie przeskakujący między latami młodości spędzonej na Grochowie a ostatnią wielkanocną wyprawą z Wieśkiem na Bałkany. Autor nieustannie mierzy się w sobie z tematem śmierci. Obnaża swój strach, który wtedy nie pozwolił mu otwarcie porozmawiać z przyjacielem o tym, co nieuchronne („Tak jak wtedy, koło Gödöllő, gdy powiedział, że za jakiś czas najprawdopodobniej umrze, a ja nie podjąłem tematu”). Teraz, już po wszystkim, pisze – jak sam nazwał to w jednym wywiadzie – „podręcznik godzenia się z tym, z czym trzeba się pogodzić, bo nie ma innego wyjścia”.
Stasiuk napisał książkę, żeby nie zapomnieć. Pamięć nie-pisarzy podtrzymują zdjęcia. Jest taka scena w „Amatorze” Kieślowskiego, gdy sąsiad głównego bohatera ze wzruszeniem dziękuje mu za kilkusekundowy urywek filmu, na którym trochę przez przypadek znalazła się jego matka. Po pogrzebie sąsiad orientuje się, że te kilka filmowych klatek to jedyna materialna pamiątka jej wizerunku. Niby to oczywiste, że zdjęcia podpierają naszą pamięć, jednak co to naprawdę oznacza, przekonujemy się najpełniej dopiero wtedy, gdy sami stajemy w roli fotografa.
Takie rzeczy trzeba zawsze zrobić wcześniej, gdy jeszcze jest tak, jak chce się zapamiętać. Nieuchronnie jednak dręczy myśl, że nie jest to niewinne fotografowanie, że robi się to na pamiątkę. Żeby później, gdy już go nie będzie, wspominać ten spacer, tę rozmowę.
W Niedzielę Wielkanocną, nie bez obaw, zrobiłem zdjęcie swojemu Dziadkowi.