"Ślepnąc od świateł" Jakuba Żulczyka
Każda społeczna rzeczywistość rozpoznana w zbiorowej świadomości, ujęta w symboliczne ramy, taka, która wyznacza reguły życia i praktyk, skrywa pod powierzchnią warstwę nienazwanego, widmowego rewersu. Wprawdzie unormowany tryb życia, pędzony w krzątaninie codziennej przewidywalności, gwarantuje byt, pozwala podnosić jego jakość, jednak nie odpowiada na pewne perwersyjne potrzeby. Te, podsycane przez pięć dni roboczych i krępowane przez sztywny gorset norm, można uwolnić bezkarnie pod osłoną nocy w chylącym się ku zachodowi momencie tygodnia. Zazwyczaj niewidoczne, przemilczane, choć witalnie pulsujące, pozwalają podtrzymywać społeczny ład dzięki sublimacji skontenerowanych namiętności. Aby to rozpoznać, potrzeba narracji rzucającej światło na tę pomrokę nieokreśloności. Dzięki temu, że pierwszoosobowy narrator powieści Żulczyka żyje z handlu narkotykami, ta wyparta warstwa zostaje wydobyta i wyłożona przed czytelnikiem. Dla niego ta część całokształtu rzeczywistości nie jest, jak u innych, sferą dodatkowej konsumpcji i ekscesywnej przyjemności, lecz głównym zakorzenieniem życia, umożliwiającym przeżycie. Sprzedaż narkotyków jest tu zwykłym interesem od innych różniącym się tylko koniecznością większej ostrożności, powzięcia odpowiednich środków, czyli włączenia do rachuby czynnika ryzyka działania poza prawem. Jednak przeżywany stosunek do świata, czyli – po Althusserowsku – ideologia, wyobrażenie o swojej podmiotowej roli, czerpie bohater z tego świata jawnych stosunków. Jeśli pominąć całą niezbyt zajmującą fabułę, która przypomina raczej scenariusz telewizyjnego serialu, dość lekką i pospolitą frazę, ciekawym i znaczącym może wydać się wyobrażenie bohatera o świecie, własnym zajmowanym w nim miejscu, scenariuszach rozwoju wypadków, jakie tworzy. Zamyka się on w wyestetyzowanym i wypreparowanym świecie skrojonych sztucznie obrazów, z których wyrugował zionące szkaradnością pory rzeczywistości. Scalił pewną materię na miarę dyktowanych przez fantazmatyczne aspiracje wzorów i odgrodził się na wszelkie sposoby od tych jej aspektów, które mogłyby zaburzać komfort i porządek. Przykładem jest stosunek do samochodu z wymuskaną tapicerką. Szkodzi jej nawet kontakt z ubraniem obcego człowieka, który wywołuje od razu wyobrażenie o pozostawionym na niej brudzie. W jego oczach każdy – co powtarza wielokrotnie – sam kuje własny los, za siebie tylko ponosi odpowiedzialność.
Takie credo wyznają także wszyscy jego klienci, czyli rzekomo cała miejska społeczność, bo „kokainę walą wszyscy, których na to stać i dosyć spory procent tych, których na to nie stać. Walą prawnicy. Politycy. Lekarze. Kierownicy przedsiębiorstw. Gwiazdy telewizji. Wszyscy traktują ją jak rytuał. Jak gest. Jak oczywisty emblemat. Walenie kokainy jest jak noszenie zegarka. Jak mówienie i zarabianie pieniędzy”.
Rozsypane w poszarzałej stolicy codziennej monotonii podmioty powieści snują myśli o swojej rzekomej sprawczości, atomowej autonomii, oddając się z większą lub mniejszą świadomością bezcelowej pracy, rytuałom tygodniowego cyklu, podzielonego wedle złotej zasady równowagi między powszedniością dnia roboczego a ekscesem i perwersją weekendu, gdzie dla ilości powszedniości przeciwwagą musi być jakość i intensywność ekscesu. Wszyscy tułający się po tym mieście żałosnego trwania powoływani są do ruchu i działania niczym przez wszechobecnie donośny głos Wielkiego Innego: jam jest Pan Bóg Twój, który Cię wyzwolił jako niezależny podmiot do prawa niezależności i służby karierze.
Warto coś jeszcze dodać o tych rozsypanych w miejskim areale gatunku ludzkich monad. Są oni doprawdy ostatnimi ludźmi, jakich wyprorokował Nietzsche. Ostatni człowiek nie ma wielkich celów i ambicji, żyje codziennością. „Nadchodzi czas – powiada filozof – kiedy człowiek nie zrodzi już ani jednej gwiazdy. Biada! nadchodzi czas godnego największej wzgardy człowieka, który sam sobą już nie będzie umiał gardzić” o tym stworzeniu, które „nie przerzuci strzały tęsknoty poza człowieka”. Strzałą która jest w stanie sięgnąć horyzontu ich fantazji jest „nieco trucizny od czasu do czasu: to sprowadza przyjemne sny”. Tę zapewnia im, również należący do gatunku ludzi ostatnich, bohater powieści Żulczyka.
Powieść swoim fabularnym biegiem rzeczy przypomina nieco zwykły kryminał. Nie wdając się w szczegóły, by nie zdradzać potencjalnemu czytelnikowi (którego do lektury namawiać nie widzę potrzeby) przebiegu zdarzeń, zaznaczę jedynie – co ważne dla dalszej części mojej refleksji – że bohater jakkolwiek niezwykle zapobiegliwy, ubezpieczony i przezorny, umościł się w swoim fachu na tyle, że ma poczucie pełnego kontrolowania sytuacji. Poufałe kontakty w policji, podwójna tożsamość tudzież pełna anonimowość. Ta narracja, która stara się ogarnąć wzrokiem i umysłem całe swoje życie w finalnej części książki, polegnie w starciu z Realnym (Lacanowskim), czyli niespodziewanym, wydarzeniem, zjawiskiem, którego nie potrafimy objaśnić za pomocą dotychczasowego języka, które przekracza struktury myślowe dotychczas przez nas używane. Innymi słowy – ale nie zdradzając zarazem przebiegu zdarzeń – diler protagonista stara się, zgodnie z fantazją o własnej podmiotowości, samodzielnie wyratować z opresji, w jakie popadł. Zrazu wydaje się to wykonalne, jednak wkrótce okaże się, że jego życie jest zdeterminowane i omotane siecią zależności, w której jego siła i zaradność porównywalne są z szansami muchy ujętej w pajęczą pułapkę. Wszystkie przygotowane zapobiegliwie zawory bezpieczeństwa okazują się złudną nadzieją, furtki przez które można było się wycofać, zatrzaśnięte zostały przez większą siłę, dla której poszczególne życie znaczy tylko o tyle, o ile może przysłużyć się do interesu własnego. Dlatego można go tyranizować i nim pomiatać.
Taka jest prawda o życiu bohatera „Ślepnąc od świateł”, poza niewątpliwą jego apatycznością, antypatycznością i bezspornym zaślepieniem . Dodać można na koniec, może ku pokrzepieniu, a może dla wywołania strapionej refleksji, że myli się bohater przekonany, że „kokainę walą wszyscy”. Otóż jej niebotyczna cena istotnie zawęża grono odbiorców do wąskiej elity, dysponującej wystarczająco grubym portfelem, by móc na cotygodniowej imprezie pozbyć się setek złotych w zamian za saszetkę kilku gramów odlotu. Złudzenie to jest wynikiem klasowego nie tyle nawet antagonizmu, ile odseparowania i alienacji społecznego parnasu. O ile oczy „dołów” zwrócone są ku „górze”, śledząc ich obfite życie, chłonąc wzorce, ambicje i ideologie stamtąd idące, o tyle „góra” nie potrafi sobie uzmysłowić i wyobrazić codziennych problemów i zmagań większości ludzi. Dlatego marksistowski podtytuł książki Żulczyka mógłby brzmieć „Studium przypadku burżuazyjnego zaślepienia”, chociaż sugerowałby wówczas, że powieść ta jest ciekawsza i mądrzejsza niż w rzeczywistości. A byłaby to sugestia niesłuszna.