17 kwietnia 1958 roku podczas Wystawy Światowej w Brukseli otwarte zostało ostatnie w europejskiej historii „oficjalne” ludzkie zoo. Oznacza to, że czysto teoretycznie moi dziadkowie mogli na jedną z pierwszych randek pójść pooglądać ludzi w klatkach. Zobaczyliby, jak za bambusowym ogrodzeniem kongijscy mężczyźni, kobiety i dzieci ubrani w „tradycyjne stroje” uprawiają „tradycyjne rzemiosła”. Gdyby spodobał im się ów spektakl, mogliby, jak inni odwiedzający biali, wyrazić swój entuzjazm, rzucając w Kongijczyków bananami lub pieniędzmi. 62 lata temu, 13 lat po zakończeniu drugiej wojny światowej do pomyślenia było, żeby zamykać w klatce jednych (czarnych) ku uciesze innych (białych).
Być może wciąż jeszcze żyją osoby, które spotkały się wtedy po dwóch stronach bambusowego ogrodzenia.
Belgijskie targi nie były oburzającym ewenementem. Wystawy, na których „eksponaty” stanowili mieszkańcy skolonizowanych krajów Globalnego Południa, były w Europie i Stanach Zjednoczonych rozrywką, która ogromną popularność osiągnęła w latach 70. XIX wieku i cieszyła się niesłabnącym zainteresowaniem właściwie do czasów drugiej wojny. Ten trend nie ominął obecnych ziem polskich. W 1904 roku we wrocławskim zoo padł rekord – w jeden dzień odwiedziło je 41 tysięcy osób, kiedy placówka sprowadziła Tunezyjczyków, którzy za ogrodzeniem strzelali z łuku i jeździli konno.
***
Na całym świecie trwają od kilku tygodni protesty związane z ruchem Black Lives Matter. Bezpośrednim impulsem dla ich wybuchu było zamordowanie George’a Floyda – kolejny akt brutalności amerykańskiej policji w stosunku do czarnych obywateli. Obecnie jednak agenda protestujących jest szersza niż sprzeciw wobec tego typu niedopuszczalnych incydentów. Ich postulaty najogólniej można określić jako wezwanie do całkowitej dekolonizacji – prawa, kultury, przestrzeni publicznej, języka czy realiów ekonomicznych. Dyskusja na ten temat przyjęła w Polsce lokalny kontekst, skupiając się na potencjalnie rasistowskim zabarwieniu słowa „Murzyn” oraz na dwóch dziecięcych lekturach – „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza oraz wierszyku o „Murzynku Bambo” Juliana Tuwima. Duże emocje, zwłaszcza wśród prawicowych komentatorów, wzbudziło także zwalanie i niszczenie przez protestujących na całym świecie pomników krwawych kolonialnych władców czy handlarzy niewolnikami – Łukasz Warzecha określił te działania zbiorczo jako „anarchistyczne pomnikowe szaleństwo”.
W wielu padających z różnych stron głosach w tej dyskusji da się niestety wyczuć pewną dezynwolturę, jeśli chodzi o stosunek do krwawej historii afrykańsko-europejskich relacji. A bez znajomości tego kontekstu niemożliwe wydaje się spojrzenie z odpowiednią wrażliwością na rodzime (i każde inne) teksty kultury nierozerwalnie z tą ponurą historią powiązane.
„Dżentelmeni” i „bydło”
„Kwintesencja myśli europejskiej? Tak, istnieje zdanie, krótkie i proste zdanie, trzy lub cztery słowa opisujące dzieje naszej części świata, naszego człowieczeństwa, całą historię naszej biosfery od holocenu po Holocaust. Nie mówi ono jednak nic o Europie jako ojczyźnie humanitaryzmu, demokracji i dobrobytu […] Niesie jedynie tę prawdę, którą najchętniej wymazalibyśmy z pamięci” – pisze w książce „Wytępić całe to bydło” szwedzki dziennikarz i historyk literatury Sven Lindqvist. Zdanie, które ma na myśli, to tytułowe „exterminate all the brutes”. Jak dowodzi Lindqvist, stało się ono w drugiej połowie XIX wieku fundamentem europejskiej filozofii, publicystyki, literatury pięknej, nauk społecznych czy myśli politycznej, które z kolei dawały ideologiczne podstawy legitymizujące europejski imperializm. Padło z ust Kurtza, bohatera „Jądra Ciemności” Josepha Conrada, pojawiło się także pośrednio (choć z zachowaniem słów „exterminate” i „brute”) w pracach filozofa Herberta Spencera. Ani fikcyjny Kurtz, ani Spencer nie byli jednak niechlubnymi wyjątkami, a raczej dziećmi swojej epoki.
Dominującą filozofią społeczną w Europie był wówczas ewolucjonizm, który zakładał, że wszystkie kultury i społeczeństwa na świecie podążają tą samą ścieżką rozwoju. U jej początków jest barbarzyństwo i dzikość, przypisywane między innymi mieszkańcom Afryki, ostatnie stadium zaś stanowią racjonalizm i cywilizacja, których ucieleśnieniem jest brytyjski dżentelmen. Taka konstrukcja intelektualna nie tylko usprawiedliwiała, ale uzasadniała brutalną kolonizację i eksploatację Afryki i jej mieszkańców – wszystko odbywało się w imię szerzenia cywilizacji. Jeśli zaś na drodze emisariuszy „Postępu” stawało „bydło”, należało je „wytępić”. Lindqvist pisze: „«brute» można tłumaczyć jako «bestia». Przede wszystkim jednak pojęcie to oznacza zwierzę, ze szczególnym naciskiem na to, co w nim najbardziej zwierzęce. Europejczycy od pierwszych kontaktów z mieszkańcami Afryki nazywali ich właśnie zwierzętami i opisywali jako rude and beastlike, like to brute beasts oraz more brutish than the beasts they hunt”.
Dla europejskich urzędników, przedsiębiorców czy polityków przemoc była sposobem na bogacenie się; dla władców i władczyń – metodą symbolicznej i politycznej legitymizacji własnych rządów (Królową Wiktorię, za panowania której Wielka Brytania posiadała jedną czwartą kuli ziemskiej, porównywano do Aleksandra Wielkiego). Dla opinii publicznej europejskie zbrodnie były koniecznym elementem wojny dobra ze złem, walki cywilizacji z zacofaniem.
Zdanie „wytępić całe to bydło” stanowiło zatem pryzmat, przez który z Londynu, Paryża, Brukseli, Berlina, Sztokholmu czy Warszawy patrzyli na Afrykę nasi pradziadowie i nasze prababki. Dzięki wysiłkom najtęższych głów epoki, które tworzyły dziewiętnastowieczną filozofię (jak Spencer) czy literaturę (jak Rudyard Kipling), ich oczom i umysłom ukazywał się dualistyczny, czarno-biały manichejski świat. Europa była w tej wizji ostoją światła, racjonalizmu, moralności i porządku. Afryka to ciemność, zabobon, barbarzyństwo, dzikość.
Jeśli mamy to szczęście, że nasi przodkowie byli osobami wykształconymi, z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że wyznawali dominującą rasistowską ideologię. Ze stuprocentowym prawdopodobieństwem możemy uznać, że przodkowie czarnych mieszkających obecnie w Afryce, Europie czy Stanach Zjednoczonych, uważani przez panujących technologicznie nad światem Europejczyków za „bestie” i „bydło”, padli w jakiś sposób ofiarą białego, nomen omen, barbarzyństwa.
Co mogło im się przytrafić? Mogli być jedną z 5–15 milionów ofiar Belgów i polityki belgijskiego króla Leopolda II w Kongu: być zmuszeni do ucieczki z palonych wiosek, za darmo harować przy zbiorach kauczuku i kości słoniowej, tracąc przy tym kończyny, jeśli pracowali „za wolno”, lub wioski i rodziny, jeśli odmówili posłuszeństwa; patrzeć, jak ich wodzowie poddają się emisariuszom cywilizacji, a następnie zmuszeni są czołgać się na klęczkach i całować brytyjskie buty (druga wojna z Aszanti, 1896); zostać rozkrzyżowani na drzewach z rozpłatanymi brzuchami jako dowód, że cywilizacja dotarła do miasta Benin (1897); mogli być częścią pokojowej misji, która nie została przyjęta przez europejskich władców, dostała za to informację, że jeśli jej ludzie są głodni, mogą jeść psy, bo „pies zawsze ciągnie do psa” (lata 90. XIX wieku, miasto Bulawayo); mogli być ofiarami pierwszego ludobójstwa XX wieku: umrzeć z głodu i pragnienia na pustyni Omaheke, gdzie zostali zepchnięci przez niemieckie wojska, a następnie całkowicie odcięci od wody pitnej; jeśli udało im się przetrwać na pustyni – trafili do obozów pracy, gdzie budowali linię kolejową ku chwale cywilizacji; a jeśli okazali się niezdolni do pracy – służyli jako ostrzałki do niemieckich bagnetów (dzisiejsza Namibia, 1904); mogli być jednymi z 12–13 milionów ludzi, których w ciągu czterystu lat przedsiębiorczy Europejczycy przewieźli przez Atlantyk, nie pytając o zgodę; albo znaleźć się wśród 1,2–2,4 milionów osób, którzy tej podróży nie przeżyli.
Czarni mieszkańcy Afryki padali jak kontynent długi i szeroki ofiarami rozmaitych okrucieństw, gwałtów i grabieży. Udokumentowanych lub nie. W europejskiej pamięci zbiorowej czasy te przetrwały jednak raczej w formie pomników wielkich władców, którzy dokonywali spektakularnych podbojów; przedsiębiorców, którzy przyczynili się do rozwoju europejskiego kapitału; awanturniczych książek o odważnych podróżnikach i o bohaterskich bitwach; czy na lekcjach historii, na których uczymy się, jak kolonizacja Afryki i Ameryk wpłynęła na europejską ekonomię. I dopóki nie zaczniemy na te teksty kultury patrzeć krytycznie, dopóki nie odeślemy pomników do muzeów, dopóty będą kształtować naszą świadomość i tępić naszą czujność, a o pełnej równości rasowej nie będzie mowy.
Różnicować i karać
Żadnej z powyższych zbrodni nie dokonał zakapturzony fanatyk. Ich autorów powinniśmy sobie raczej wyobrażać jako eleganckich dżentelmenów w marynarkach, zaprasowanych spodniach, z mankietami spiętymi ozdobnymi szpilkami, z łańcuszkiem od zegarka wystającym z kieszeni kamizelki, noszących lakierowane buty i słomkowe kapelusze, żeby afrykańskie słońce nie spaliło ich białej skóry.
Tymczasem kiedy słyszymy słowo „rasizm”, zbyt często wyobrażamy sobie albo mężczyznę przebranego w prześcieradło z dziurami (wizerunek już raczej śmieszny niż straszny, rozbrojony chociażby przez Quentina Tarantino), albo demonicznego doktora Mengele, mierzącego czaszki. Wydaje nam się, że rasista to ktoś, kto uważa, że pochodzenie etniczne czyni nas lepszymi lub gorszymi; ktoś, kto fizycznie atakuje osoby o niebiałym kolorze skóry; ktoś, kto tworzy idiotyczne teorie dla potwierdzenia, że szerokość nosa ma cokolwiek wspólnego z moralnością. To komfortowe przekonanie pozwala nam uznać rasizm za zjawisko marginalne, odnoszące się do garstki ludzi, którym – zgodnie ze stereotypami dotyczącymi zaburzeń psychicznych – skłonni jesteśmy przypisywać choroby psychiczne czy deficyty rozwojowe zamiast szukać strukturalnych uwarunkowań, które stoją u podstaw ich uprzedzeń. A kiedy już grzecznie przypiszemy rasizm garstce „wariatów” czy „odszczepieńców”, możemy spać spokojnie.
Nie trzeba jednak historycznych czy antropologicznych analiz, by rozbić to wygodne wyobrażenie. Niuansuje je już definicja w Encyklopedii PWN. Jak czytamy, rasizm to „zespół poglądów, według których istnieją naturalne i wrodzone różnice między rasami ludzkimi, co musi prowadzić do dominacji jednej nad pozostałymi”. A zatem rasizm to coś więcej niż sama nienawiść do przedstawicieli jednej etniczności, płynąca z przekonania o wyższości innej. Owszem, punktem dojścia jest przeświadczenie, że jedne grupy ludzi w sposób „naturalny” powinny dominować nad innymi, lecz u podstaw tej teorii stoi przekonanie o istnieniu przyrodzonej, wynikającej z biologii różnicy. „Normą”, do której odnosi się owa różnica, jest norma biała, heteroseksualna, męska. Na poziomie historyczno-politycznym od początku tak zwanych wielkich odkryć geograficznych świat szyty jest na miarę białego Europejczyka-chrześcijanina. Na poziomie indywidualnym każdy z nas od najwcześniejszego dzieciństwa internalizuje przekonanie, że domyślny jest biały, heteroseksualny, pełnosprawny, męski.
Różnica jest konstruowana społecznie. Budują ją teorie naukowe i narracje polityczne, ale także media, literatura piękna czy sztuka. I to właśnie twórcy obracający się w tych dziedzinach życia społecznego „dopisali” do różnicy wizualnej między mieszkańcami Europy i Afryki różnicę moralną, cywilizacyjną, rozwojową. Niektórzy w zakamuflowanej formie robią to do dziś, a obok nich wielu „podróżników”, właścicieli agencji turystycznych, reporterów czy filmowców. W końcu różnica jest w cenie! O ile więcej czytelników i klientów przysporzą opisy egzotycznych „pierwotnych” praktyk niż pokazanie, że te praktyki, choć w formie odległe – w treści nie różnią się tak bardzo, jak byśmy chcieli, od naszych własnych obrzędów religijnych. A ponieważ bez konstruowanej społecznie różnicy nie byłoby rasizmu, należy do wszelkich tekstów kultury, które ją uprawomocniają, podchodzić ze szczególną ostrożnością.
Zabawny dzikusek
W debacie wokół kolonializmu pojawiają się argumenty, że przecież Polska nie miała kolonii, więc rasizm to nie nasz problem. Przede wszystkim należy pamiętać, że fakt, iż Polska nie posiadała zamorskich kolonii w krajach Globalnego Południa, nie był efektem naszej wybitnej wrażliwości międzykulturowej, a wynikiem historycznych uwarunkowań. Jeszcze w 1937 roku na Madagaskar wysłana została ekspedycja, która miała sprawdzić możliwość kolonizacji wyspy przez Polskę. Tezie, jakoby Polacy byli wolni od rasizmu, przeczą również obecnie szeroko dyskutowane teksty: „Murzynek Bambo” czy „W pustyni i w puszczy”, które głęboko zakorzenione są w imperialnym dziewiętnastowiecznym dyskursie (Sienkiewicz) oraz w różnicującej retoryce (Tuwim). Dlatego też, czytane bezkrytycznie, są to lektury szkodliwe.
Z tym poglądem nie zgadza się Jerzy Sosnowski, który wiersz Tuwima nazywa na łamach „Więzi” „sympatycznym żartem”. Nie dostrzega, że te „poczciwe” podśmiechujki stanowią element szkodliwego procesu egzotyzowania. Wierszyk ma być humorystyczny, nie znajdziemy w nim też zachęty do przemocy. Jak możemy się domyślić, jego przekaz miał być pozytywny, pokazywać, że Bambo, to wesoły fajny chłopak, z którym polskie dzieci mogłyby się zakolegować („Szkoda, że Bambo czarny, wesoły / Nie chodzi razem z nami do szkoły”). Niestety zamysł zmniejszania dystansu między czarnymi a białymi zupełnie się nie udaje. Zainteresowanie polskich czytelników „czarnym koleżką” budowane jest poprzez kreowanie różnicy. Owszem, Bambo spędza czas w zasadzie tak samo jak jego polscy rówieśnicy (poranki upływają mu na nauce, a popołudnia w domu – na rozrabianiu). Kiedy jednak sprzeciwia się mamie, ucieka na drzewo („zupełnie jak małpka!”), a gdy mama chce go wykąpać, ten boi się, że mydło zmyje kolor jego skóry („co za poczciwy głupek!”). Wierszyk jest zatem zabawny, bo Bambo opisany został poprzez zbiór zachowań z naszej perspektywy irracjonalnych, dziwnych, nielogicznych. Taki opis wspiera z kolei stereotyp, który przez lata legitymizował wysyłanie do Afryki „misji cywilizacyjnych” – przekonanie, że czarni są kompletnie inni od nas, głupi i zacofani.
Mechanizm egzotyzowania doskonale widać, gdy zestawimy wiersz Tuwima z jego reinterpretacją opublikowaną na fanpage’u Nowe Wiersze Sławnych Poetów. Grzegorz Uzdański (administrator strony) opisuje pochodzącego z Ghany Kwame, odzierając jego postać z różnicujących stereotypów. I oto mamy chłopca, który interesuje się piłką nożną, chciałby grać jak Leo Messi, chodzi na spacer z psem, gra w „Fifę” i „Minecrafta”, co ukrywa przed mamą i babcią, które wolałyby zapewne, żeby się uczył. Ot, zwykły chłopiec jak każdy inny – wierszyk nie bawi, a jednak jest znacznie bardziej pouczający niż nieszczęsny „Murzynek Bambo”.
Podobnie egzotyzujący wydźwięk ma „W pustyni i w puszczy”, co gorsza – naszpikowane XIX-wieczną imperialistyczną i rasistowską ideologią, która przez lata legitymizowała przemoc. Problem ten już w 2012 roku dokładnie opisał na naszych łamach Paweł Cywiński, zainteresowanych odsyłam więc do jego tekstu. Autor tłumaczy, jak szkodliwe i rasistowskie są przekonania, które propaguje nasz noblista. Paweł Cywiński wskazuje jednocześnie, że dla wielu czytelników przygody Stasia i Nel są pierwszym i najważniejszym zetknięciem z Afryką oraz jej mieszkańcami.
Aberracją nie jest, jak próbuje dowieść Sosnowski, obciążanie Tuwima czy Sienkiewicza winą za rasizm w Polsce. Zarówno „Murzynek Bambo”, jak i „W pustyni i w puszczy”, czytane bezkrytycznie jako wesołe czytanki dla dzieci, dokładają cegiełkę do utrwalania szkodliwych rasistowskich stereotypów wśród najmłodszych czytelników. Należy oczywiście pamiętać, że twórcy tych lektur byli dziećmi swoich czasów, pełnymi być może najlepszych chęci. Dlatego obok nich co najmniej w równym stopniu winni dokładania zgniłych cegiełek do społecznej świadomości są ci, którzy uporczywie bronią obecności „W pustyni i w puszczy” na liście lektur dla szkoły podstawowej czy którzy tworzą kolejne wydania „Murzynka” w elementarzach i zbiorówkach w rodzaju „Najpiękniejsze wiersze dla dzieci”. Czy zasadne jest nazywanie pisarzy rasistami, skoro żyli w czasach, kiedy rasizm był powszechnie wyznawaną ideologią? Oczywiście – z dzisiejszej perspektywy wiemy, że egzotyzująca retoryka, którą Tuwim zawarł w swoim tekście, stanowi dla rasizmu nie tylko żyzne podłoże, ale i konieczną podstawę, natomiast imperialistyczny dyskurs „W pustyni i w puszczy” jest bezpośrednim efektem rasistowskich przekonań. Zresztą odpowiedź na pytanie, czy słuszne jest określanie Tuwima czy Sienkiewicza mianem rasistów, nie powinna stanowić żadnego argumentu w dyskusji nad ich dziełami – sensy, które z dzisiejszej perspektywy widzimy w ich tekstach, powinny zostać uznane za jednoznacznie szkodliwe. I nie mają tu znaczenia intencje czy poglądy twórców.
Aberracją jest fakt, że „W pustyni i w puszczy” wciąż figuruje na liście lektur dla szkoły podstawowej. I nie, wcale nie dlatego, że – jak przekonuje Sosnowski – książka jest upiornie nudna i na starcie zniechęca najmłodszych do czytania. „W pustyni i w puszczy” powinno zniknąć z kanonu lektur szkolnych i być czytane (w liceum lub na studiach) najwyżej jako tekst źródłowy, pokazujący XIX-wieczne myślenie o pozaeuropejskich kulturach. Ze szkolnego programu trzeba wyrugować elementy, które implementują w najmłodszych szkodliwe klisze myślenia.
Krwawe pomniki
O ile teksty takie jak „Murzynek Bambo” i „W pustyni i w puszczy” utrwalają kolonialne myślenie, o tyle pomniki krwawych „bohaterów”, prężących dumnie piersi na rynkach europejskich miast, sprawiają wrażenie, jakby krytyka postkolonialna w ogóle się nie odbyła lub stanowiła co najwyżej niszowe akademickie zjawisko, bez szerszego społecznego rezonansu. Pomniki stawiamy, by upamiętnić. Każdy reżim stawia własne pomniki na cześć swoich bohaterów. Gdy jednak jego panowanie się kończy, pomniki odchodzą wraz z nim. W Polsce po 1989 roku podobizny Dzierżyńskiego, Lenina czy Stalina znalazły zasłużony koniec między innymi w Muzeum Socrealizmu w Kozłówce. Podobny los nie spotkał jednak króla Leopolda II ani handlarza niewolników Edwarda Colstona. Gdy w ostatnich tygodniach protestujący w ramach #BlackLivesMatter strącali pomniki oprawców, ich działania spotkały się w Polsce z dość negatywnym przyjęciem i odczytywane były zwykle jako akty bezsensownego wandalizmu.
Łukasz Warzecha określił osoby, które 7 czerwca w Bristolu zrzuciły pomnik Edwarda Colstona do wody, mianem „wandali” i „tłuszczy”, samego Colstona nazwał zaś „zasłużonym obywatelem”. To wyjątkowo obrzydliwe odwrócenie pojęć i znamienny brak empatii, której zapewne nie brakowałoby dziennikarzowi, gdyby rzecz dotyczyła, dajmy na to, Bolesława Bieruta.
To Colston był wandalem – stanowił ważne ogniwo w procesie, który doprowadził do wyniszczenia kontynentu afrykańskiego i jego mieszkańców. Między 1680 a 1692 rokiem należał do Królewskiej Kompanii Afrykańskiej (Royal African Company), gdzie zajmował się handlem niewolnikami. Choć z Kompanii odszedł w 1692 roku, „pracę w zawodzie” kontynuował prywatnie do 1708. Jak się szacuje, tylko w czasie jego pracy dla Kompanii przetransportowano z Afryki na Karaiby i do Ameryk ponad 84 tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci, z których około 19 tysięcy nie przeżyło podróży. A że Colston fundował szpitale, przytułki, szkoły i kościoły (dla białych!)? Czy ktokolwiek miałby wątpliwości, co należy zrobić z pomnikiem nazisty, który wprawdzie pracował w obozie zagłady, ale za to fundował placówki edukacyjne dla młodych Aryjczyków? Wandalami byli Anglicy, Belgowie, Francuzi, Portugalczycy i wszyscy inni, którzy pod europejskimi sztandarami napadali i plądrowali. Tragiczne konsekwencje tych działań Afryka ponosi do dziś.
Policzkiem w twarz niebiałych Europejczyków jest fakt, że pomniki króla Leopolda, Edwarda Colstona i im podobnych dżentelmenów wciąż stoją na postumentach, choć powinny już dawno wylądować tam, gdzie ich miejsce. Jeśli nie w rzece, jeśli nie w piecu, gdzie zostałyby przetopione na pomniki upamiętniające niewolników, na których pocie i krwi zbudowana została potęga wielu krajów Globalnej Północy, to w muzeach, gdzie służyłyby kolejnym pokoleniom do analizy słusznie minionej rzeczywistości, w której honorowano morderców i zbrodniarzy. A obok nich jako materiał do krytycznej refleksji nad czasami kolonii czy nad stereotypami rasowymi niech posłużą lektury w rodzaju „W pustyni i w puszczy” czy „Murzynka Bambo”.
***
Wirusem rasizmu skażeni jesteśmy dokładnie tak samo jak wszyscy spadkobiercy europejskiej myśli politycznej, społecznej i filozoficznej. I dokładnie tak samo jak Brytyjczycy, Holendrzy, Niemcy czy Portugalczycy mamy moralny i polityczny obowiązek walczyć z tą chorobą, a jej ofiarom i ich potomkom oddawać sprawiedliwość. Rasizm zaś to nie tylko przemoc fizyczna czy werbalna wymierzona w innych wyłącznie dlatego, że mają inny kolor skóry. Rasizm to także wszelkie nasze podwójne standardy i drobne codzienne niekonsekwencje, które zbyt często umykają naszej uwadze. To zgarniające setki lajków selfie z czarnym sudańskim dzieckiem, którego nie spytaliśmy o imię, a jego rodziców – o zgodę na publikowanie wizerunku, choć w przypadku szwedzkiego czy niemieckiego malucha postąpiliśmy inaczej. To wybiórcza empatia, sprawiająca, że zmieniamy nazwy ulic i zwalamy pomniki upamiętniające satrapów, którzy gnębili nas – białych, ale gdy problem dotyczy króla Leopolda, niszczenie jego podobizn przez czarnych współobywateli nazywamy aktami wandalizmu. To uparte doszukiwanie się „antypolskiego” źdźbła na kartach każdej książki, która wyrazi choćby sceptyczny stosunek do dominującej wizji polskości, gdy nie dostrzega się rasistowskiej belki w jednej z najpopularniejszych lektur dziecięcych w naszym kraju. To wreszcie sytuacja, kiedy „Wyrwać włos Europejczykowi – boli mocniej / niż Afrykańczykowi amputować nogę bez znieczulenia” (Fernando Correira Pino, „Saldo ujemne”).
Podobnie walka z rasizmem to coś więcej niż tylko wspieranie polityków, którzy postulują systemowe zmiany. To także stałe weryfikowanie własnych postaw i nieuświadomionych poglądów stanowiących podstawę naszych zachowań; to ciągłe rewidowanie kwestii, które uważamy za „naturalne” i „przezroczyste”. To również szczególna ostrożność i czujność, gdy pełni najlepszych chęci podróżujemy do krajów Globalnego Południa. Czy odwiedzany przez nas sierociniec w Kambodży nie jest przypadkiem współczesną formą „ludzkiego zoo”, w którym mieszkają odbierane rodzicom dzieci, by wywołując współczucie u odwiedzających, zarabiać na właścicieli przybytku? Czy jadąc na miesięczny wolontariat w Tanzanii, by uczyć dzieci angielskiego i „make a change”, na pewno wykonamy lepszą pracę niż lokalni nauczyciele, którzy z dziećmi zostaną na dłużej? Walka z rasizmem to szczególna wrażliwość, gdy opisujemy rdzennych mieszkańców krajów Globalnego Południa, których spotkaliśmy podczas podróży – czy by ubarwić naszą opowieść, nie posługujemy się egzotyzującymi stereotypami? To ciągłe dokształcanie się, sprawdzanie, czytanie.
Walka z rasizmem to także trudna sztuka słuchania. Tej lekcji zdecydowanie nie odrobił Łukasz Warzecha, który słuchać nawet nie próbuje, nie do końca przyswoił ją też Jerzy Sosnowski, który, choć słucha – nie słyszy.
Gdy więc czarna dziewczyna mówi nam, że nie chce być nazywana Murzynką, to, do cholery, nie nazywajmy jej Murzynką. I nie, nie ze względu na mieszczańskie wartości dobrego wychowania i grzeczności, którymi Sosnowski argumentuje rezygnację z używania słowa „Murzyn”, nie mogąc się jednak powstrzymać, by natychmiast nie zaznaczyć, że jego zdaniem to absurdalny postulat („I słowa «Murzyn» unikam, choć polonista we mnie wciąż pojękuje, że to, z punktu widzenia filologii, bez sensu”). Porzucić stygmatyzujący język i postawy musimy ze względu na dziejową sprawiedliwość. To z kolei powinno oznaczać dla każdego z nas, że zamiast tworzyć intelektualną ekwilibrystykę mającą uzasadniać, dlaczego słowo „Murzyn” czy pomnik zbrodniarza w centrum miasta jest okej, powinniśmy dla odmiany zamknąć się i posłuchać, co chcą nam powiedzieć ci, których przez stulecia systemowo wyniszczaliśmy. I cieszyć się – jak to ujęła w poruszającym przemówieniu aktywistka Kimberly Jones – że czarni chcą „równości, a nie zemsty”.
Korzystałam z książki Svena Lindqista „Wytępić całe to bydło” (tłum. M. Haykowska, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011).