„Trwa atak na polską rodzinę”. Ten refren prawicowe media i politycy powtarzają co najmniej od 2013 roku, kiedy głównym antagonistą polskiej rodziny stała się „ideologia gender”. Kilka lat później jej miejsce zajęła „ideologia LGBT”, również należąca – zdaniem polskiej prawicy – do nurtu neomarksistowskich teorii podważających istotę rodziny. Co ciekawe, postulaty ruchów walczących o prawa kobiet czy prawa osób LGBTQIA wcale nie dotyczą osłabienia roli rodziny. Wręcz przeciwnie, domagając się rozszerzenia znaczenia pojęcia rodziny, tym samym dostrzegają jej wartość i prymat nad innymi formami relacji.
W tak zarysowanym sporze między obrońcami tradycyjnego modelu a osobami walczącymi o przedefiniowanie dotychczasowego rozumienia rodziny nie ma miejsca na pytanie o to, jak to się stało, że rodzinę uznano za najbardziej zagrożoną instytucję społeczną. Tym bardziej nie ma miejsca na podważanie dominacji rodziny, która nie tylko przecież dla konserwatystów jest właściwie jedyną możliwą formą życia we wspólnocie. Jak do tego doszło, że niezależnie od osobistych poglądów przyjmujemy tę, by wykorzystać narzucającą się nomenklaturę, ideologię rodziny?
Sformułowania „ideologia rodziny” używam ironicznie. Moim celem nie jest napiętnowanie rodzin. Chcę zwrócić uwagę na absurdalność „ideologizowania” kolejnych ruchów, tożsamości czy postaw życiowych (arcybiskup Marek Jędraszewski ukuł nawet określenie „ideologia singli”). Samo pojęcie ideologii nabrało pejoratywnego wydźwięku właśnie w ustach polityków prawicy i katolickich biskupów. Ideologiczność, ich zdaniem, groźna jest dlatego, że rości sobie pretensję do podboju kolejnych obszarów życia i grup społecznych: gender miał przyczyniać się do zachwiania tożsamości psychicznej i seksualnej dzieci, co obrazowano wyobrażeniami o chłopcach przebieranych w przedszkolach w sukienki; LGBT promuje homoseksualizm, a Rzecznik Praw Dziecka dowodził, że zmusza się ludzi do przyjmowania tabletek zmieniających płeć.
Paradoksalnie ta absolutność przypisywana ideologiom bliska jest temu, jak rozumiemy rolę rodziny w społeczeństwie, bo czy nie zakładamy, że rodzina – niezależnie od tego, czy tradycyjna, czy nie; heteroseksualna czy homoseksualna – jest tym domyślnym, najlepszym i nienegocjowalnym sposobem życia z innymi?
W 2008 roku Karolina i Tomasz Elbanowscy, rodzice siódemki dzieci, rozpoczęli działalność ruchu „Ratuj maluchy”. Inicjatywa była głosem protestu przeciwko obniżeniu wieku, w którym dzieci zaczynają szkołę, z siódmego roku życia do szóstego. Ich działalność długofalowo wpłynęła na sposób postrzegania szkoły i roli rodziców w procesie edukacji. W narracjach towarzyszących akcji „Ratuj maluchy” stale przewija się obraz szkoły, której nieodłącznym elementem jest przedwcześnie przerwane dorastanie dzieci w rodzinie, upływające na beztrosce i zabawie. Szkoła stanowi zaś uosobienie opresyjnego systemu – początek drogi, której celem jest „stanie się trybikiem w systemie” i „obywatelem płacącym ZUS i podatki”.
Przykład ruchu Elbanowskich, który zyskał poparcie nie tylko w środowiskach konserwatywnych aktywistów (w spotach występują aktorzy tacy jak Marcin Dorociński, Joanna Brodzik czy Marcin Bosak), dobrze ilustruje, jak nośne są hasła nawiązujące do obrony dzieci i zagrożonej autonomii rodziny. W 2017 roku 78 procent badanych zgadzało się z opinią, że to właśnie rodzice powinni decydować, czy ich dziecko rozpocznie naukę w wieku sześciu czy siedmiu lat, a nie państwo czy instytucje oświaty. Badania pokazujące, jak ważną rolę w wyrównywaniu szans odgrywają placówki takie jak szkoła czy zerówka, przestawały mieć w tym kontekście znaczenie. Obrona rodziny jako najlepszej z możliwych komórek społecznych łączy ponad podziałami.
Oblężona twierdza
Skąd to przekonanie o niezawodności rodziny, skoro możemy śmiało założyć, że każdy z pewnością zna niejedną rodzinę, która w jakimś momencie zawiodła? Michał Herer w swojej książce „Pochwała przyjaźni” dowodzi, że to nowoczesna alienacja jednostki doprowadziła do wyodrębnienia się mieszczańskiej rodziny nuklearnej. Wraz ze stopniową ekonomizacją rzeczywistości wzrastała również potrzeba ocalenia tego, co wydaje się pozostawać poza zasięgiem wpływu rynku – relacji osobistych. Nowoczesna rodzina w tym ujęciu stanowi jeden z ostatnich bastionów wartości takich jak bliskość, troska czy bezinteresowność. Z czasem widać, jak rodzinie zagraża coraz więcej sił zewnętrznych, rodzina musi bronić się przed rewolucją seksualną, globalizacją, zachodnimi ideologiami… Ten obraz walki z wnętrza oblężonej twierdzy bardzo dobrze widać w narracjach ruchów broniących praw rodziców i rodziny, takich jak wspomniany „Ratuj maluchy” czy fundacja Życie i Rodzina prowadzona przez Kaję Godek.
Z takim postrzeganiem rodziny wiążą się zasadniczo dwa problemy. Po pierwsze, jak pokazuje Herer, rodzina nie uchroniła się przed działaniem rynkowych reguł gry. Rywalizacja jednostek zyskała jedynie usprawiedliwienie w trosce o byt rodziny, będącej w swojej istocie przedłużeniem indywidualizmu jednostki. Naiwnością byłoby sądzić, że dbanie o członków rodziny wyzbyte jest z myślenia rynkowego. Obecne jest ono przecież choćby w staraniach rodziców, aby wyposażyć dzieci od najmłodszych lat we wszelkie kompetencje, które w przyszłości mogą ułatwić im wspinaczkę po szczeblach zawodowej kariery i umożliwić sukces ekonomiczny, czyli de facto pokonać potencjalną konkurencję. Ten splot neoliberalizmu z uznaniem rodziny za najważniejszą wspólnotę polityczną dobrze widać w działalności publicznej chociażby Margaret Thatcher. Na polskim podwórku przykładem może być mariaż ruchu Kai Godek z partią Janusza Korwina-Mikkego.
Rodzina nie uchroniła się przed działaniem rynkowych reguł gry.
Jak skrajnie partykularnie można wykorzystać narracje związane z dbałością o dobro rodziny, pokazał kryzys uchodźczy. W 2015 roku Jarosław Kaczyński w swoim sejmowym wystąpieniu powoływał się na zasadę ordo caritatis. Koncepcja świętego Tomasza dotycząca istnienia „porządku miłości”, która w pierwszej kolejności dotyczy Boga, potem rodziny i narodu, a w dalszej kolejności innych, zdaniem Kaczyńskiego powinna stać się odpowiedzią na kryzys migracyjny. A zatem ochrona naszego prywatnego, rodzinnego dobra zwalnia nas z odpowiedzialności za innych. Prognozowane przez prawicę, hipotetyczne zagrożenie bezpieczeństwa naszych najbliższych okazało się ważniejsze niż realne zagrożenie życia uchodźców. Sytuacja ta ujawnia, jak pozorny i hermetyczny może być wspólnotowy potencjał rodziny.
Drugi problem to milczące założenie, że walka toczy się o tradycyjną rodzinę – z mamą, tatą i dziećmi. Ruchy prorodzinne nie walczą przecież o interesy związków homoseksualnych, i nie tylko ich. Zabiegając o „godność rodziny”, nie myśli się też raczej o małżeństwach bezdzietnych, związkach nieformalnych wychowujących dzieci, samodzielnych rodzicach czy osobach żyjących razem, ale niestanowiących związku ani rodziny. W orbicie, która teoretycznie ma obejmować wszystkich żyjących w relacjach z innymi i dbających o nich, w praktyce bardzo wiele osób się nie mieści.
Rodzina rodzin
Poszukiwanie tropów politycznego znaczenia rodziny dosyć szybko prowadzi do narodu – wspólnoty niejednokrotnie wymienianej jednym tchem po rodzinie właśnie. W Polsce orędownikiem obu tych wartości, choć bezpośrednio niezwiązanych przecież z chrześcijaństwem, od lat jest Kościół katolicki.
„Naród, w którym rozłożona została rodzina, zanika” – mówił w kazaniu w 1976 roku kardynał Stefan Wyszyński. „Istnieje bowiem biologiczna zależność i więź między rodziną a narodem […]. Naród stanowi ochronę dla rodziny i odwrotnie. W ciężkich czasach bytu narodowego, gdy nie mieliśmy wolności politycznej, naród ze wszystkimi swoimi wartościami chronił się w zaciszu i dyskrecji życia rodzinnego. Pamiętam, jak będąc małym chłopcem, uczyłem się w domu historii Polski na 24 obrazkach, które ojciec mój wyciągnął gdzieś z ukrycia. Czytaliśmy tę książkę podczas długich zimowych wieczorów. Jakże wiele z tamtych czasów zapadło mi w duszę do dziś dnia. Naród musi uznać prawa rodziny, a zwłaszcza prawo do jej trwałości. I nic z tego przeciwko temu podejmować nie może, bo szkodziłby sam sobie. Na służbie rodziny musi być cały dorobek narodu – jego język, dzieje, obyczaj i tradycje”.
Słowa prymasa Wyszyńskiego nie zaskakują. Zdążyliśmy przyzwyczaić się do współwystępowania rodziny i narodu, fundamentalnej pary dla myśli konserwatywnej – zarówno dwudziestowiecznej, jak i dzisiejszej. Podobne założenia ideologiczne przyjmuje PiS, a mówił o nich między innymi Jarosław Kaczyński podczas konwencji w 2019 roku. Bezpośrednio wskazał na rodzinę i naród jako dwie wartości najważniejszej dla swojej formacji – zależne od siebie i nierozerwalnie złączone.
Nawet jeśli na sztandarach mamy inne wartości, sposób postrzegania rodziny wpływa na to, jak postrzegamy naród. Bezpośrednie doświadczenie wspólnoty, jaką jest rodzina, organizuje wyobrażenia na temat narodu. Już sam język i obecne w nim skojarzenia sprawiają, że o narodzie łatwo myśleć jak o rodzinie rodzin. Wyrażenia takie jak „więzy krwi” czy „wspólne korzenie” odnosić się mogą do obu wspólnot i wskazywać na pokrewieństwo – w takim samym stopniu to realne, jak i to wyobrażone. Tym zaś, co łączy członków obu tych wspólnot, jest podobieństwo, wyrażające się w języku, kulturze, tradycji.
Nawet jeśli na sztandarach mamy inne wartości, sposób postrzegania rodziny wpływa na to, jak postrzegamy naród.
Mikro- i makrowspólnoty
O ile łatwo dostrzec nam w „narodocentryzmie” pułapkę nacjonalizmu i szowinizmu (jak w przypadku polityki migracyjnej polskiego rządu, motywowanej ochroną polskich interesów i samych Polaków), o tyle trudno odnieść się krytycznie do wartości, jaką jest rodzina. Być może właśnie z powodu tego bezpośredniego doświadczenia, które sprawia, że wszelki „rodzinosceptycyzm” przykładamy do osobistych relacji. Niech więc jeszcze raz wybrzmi to, iż nie chodzi tu o ocenę konkretnych rodzin i relacji, ale przyjrzenie się, jak funkcjonuje idea rodziny i jaki ma to wpływ na kształt stosunków społecznych.
Jest to o tyle ważne, że trudno wyobrażać sobie jakiekolwiek większe wspólnoty bez porównywania ich do tych, którymi otaczamy się w życiu prywatnym. Bo jak myśleć o tym, co łączy nas z milionami ludzi, których nigdy nie poznamy, od których dzielą nas czasem setki kilometrów, różnią status ekonomiczny, przyzwyczajenia kulturowe, wykonywany zawód? Do projektu jakiejkolwiek wspólnoty na tę skalę potrzebny jest punkt odniesienia w postaci czegoś, co znamy w mniejszej skali. Jeśli zatem tym punktem odniesienia jest rodzina, trudno o projekt inny niż państwo oparte na narodzie etnicznym.
Przekraczanie wykluczającego podziału narodowego powinno więc pociągać za sobą refleksję na temat innych form współżycia niż nuklearna rodzina, oderwana od reszty społeczeństwa. Dlaczego w takim razie, choć tak wiele mówimy o integracji grup wielonarodowych, o wspólnotach wieloetnicznych, brakuje poważnej refleksji na temat podobnego przekraczania granic rodziny? Czy nie jest tak dlatego, że trudno wyobrazić nam sobie inne formy relacji podstawowych niż te rodzinne? A może rodzina, uznawana za rodzaj wspólnoty neutralnej ideologicznie, nie doczekała się krytycznej analizy i przede wszystkim alternatywy w postaci propozycji innych form życia razem?
Czy przyjaźń zbawi świat?
Taką propozycją mogłaby stać się przyjaźń. Choć jako zasada życia społecznego wydaje się idealistyczną mrzonką, pojawiała się już w historii myśli społecznej. Edward Abramowski, jeden z polskich ojców ideowych kooperatyw, proponował, aby podstawą organizacji życia lokalnych wspólnot stały się związki przyjaźni – grupy samopomocowe łączące pojedyncze jednostki i członków rodzin. Wizja ta wydaje się utopijna, ale czy podobnego rodzaju utopią nie jest myślenie o narodzie jako o rodzinie rodzin?
Zanim z powątpiewaniem zaczniemy zastanawiać się, jakie konkretne rozwiązania w polityce społecznej byłyby realizacją w praktyce postulatu powszechnej przyjaźni, warto wyobrazić sobie, jakie skutki mogłaby przynieść zmiana w sferze prywatnej. Zmiana polegająca na dowartościowaniu przyjaźni jako pełnoprawnej więzi między dorosłymi ludźmi (obecnie bardzo często przyjaźń sprowadza się do sfery dzieciństwa lub do okresu przed założeniem rodziny, o czym mówi na przykład Kaja Klimek w publikowanym przez nas wywiadzie). Jak pisze Herer, normy obyczajowe i wzorce popkulturowe przyczyniły się do tego, że przyjaźń często sprowadza się do utartych modeli, mających stanowić jedynie uzupełnienie dla związku i rodziny. Przyjaciele pocieszają nas w przypadku problemów w związku lub zastępują chwilowo partnera lub partnerkę w przypadku ich braku. Przyjaźń w dorosłym życiu rzadko stanowi samodzielną, dynamiczną relację, opartą na wzorcach, które staramy się przekazać dzieciom i młodzieży jako drogowskazy w ich relacjach rówieśniczych.
Jak mogłyby zmienić się relacje społeczne, gdyby osoby niezakładające rodzin dzieliły z przyjaciółmi życie, mieszkanie, opiekę nad dziećmi lub rodzicami? Jak na myślenie o społeczeństwie wpłynęłoby wspólne wychowywanie dzieci przez grupy przyjaciół? Jakie wreszcie znaczenie miałoby przeniesienie cech przypisywanych przyjaźni na wspólnotę społeczną, tak jak ma to miejsce w przypadku rodziny i narodu?
Jak mogłyby zmienić się relacje społeczne, gdyby osoby nie zakładające rodzin, dzieliły z przyjaciółmi życie, mieszkanie, opiekę nad dziećmi lub rodzicami?
Wszystkie te pytania nie doczekały się do tej pory wystarczającego namysłu, a tym bardziej odpowiedzi, także ze strony lewicy. Jak aktualny mają wymiar, pokazuje praktyka. Skuteczne ruchy społeczne, przyczyniające się do zmiany, coraz częściej oparte są na relacjach, które porównać można do więzów przyjacielskich właśnie. Feministyczna akcja #MeToo, wbrew popularnemu określeniu „siostrzeństwo” (które notabene pokazuje, jak bardzo zanurzeni jesteśmy w dyskursie idealizującym rodzinę), stanowi wyraz empatii i solidarności podobnych do tych, jakie łączą przyjaciół i przyjaciółki. Nie wymaga potwierdzenia przynależności tak jak rodzina, ale pokazuje wspólnotę doświadczeń właśnie pomimo różnic: rodzinnych, narodowych, kulturowych, ekonomicznych.
Wolność, równość, przyjacielskość
W epoce późnego kapitalizmu jednym z większych wyzwań jest zbudowanie na nowo wspólnoty – zdolnej stawić czoła wyzwaniom takim jak kryzys klimatyczny, migracje, prekaryzacja warunków pracy czy, w ostatnim czasie, kryzys związany z epidemią. Wyraźnie widać, że dwa dominujące do tej pory modele życia z innymi – rodzina i naród – zdają się w tych warunkach niewystarczające. Poza ich wymiarem jednoczącym nowe konteksty odsłaniają także potencjał wykluczania, stanowiący rewers zarówno rodziny, jak i narodu. Przyjaźń także nie jest oczywiście wolna od niebezpieczeństwa ekskluzywności – od towarzyskiej po klasową. Jednak w samej swojej istocie przyjaźń opiera się na poszanowaniu odrębności i autonomii innego przy jednoczesnym bezinteresownym działaniu na jego rzecz. W wymiarze społecznym atrybutami przyjaźni byłyby solidarność i dbałość o dobra wspólne. W tym zawiodły rodzina i naród, niejednokrotnie umacniające porządek kapitalistyczny, który z kolei promuje indywidualną rywalizację jednostek i ich rodzin. Próbą przerwania tego błędnego koła mogłoby stać się przebudowanie dominującego dziś modelu życia prywatnego, tak aby dowartościować relacje przyjacielskie, nawet kosztem tradycyjnych więzów rodzinnych.