Tekst pochodzi z 30. numeru papierowego Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Dobra wspólne”.
Brzeziny to typowa ulicówka. Różnokolorowe, murowane domy po obu stronach drogi ciągną się w nieskończoność. – Jesteśmy jedną z najdłuższych wsi w Polsce – chwali się pani Marianna, prezeska Stowarzyszenia Przyjaciół Brzezin i Podwola, kopalnia wiedzy o miejscowości, autorka książki dotyczącej jej historii. – Ale niewiele zostało po dawnych, drewnianych Brzezinach – dodaje i prowadzi nas na strych „Świetlicy przy fontannie”, budynku, w którym mieści się siedziba stowarzyszenia, aby pokazać wystawę fotograficzną prezentującą historię Brzezin. Stowarzyszenie jest lokalnym partnerem projektu „Coś, co zostanie” realizowanym przez Fundację im. Zofii Rydet w pięciu miejscowościach w Polsce. Czarno-białe zdjęcia wykonane przez fotografkę w Brzezinach zostały wyjęte z archiwum fundacji, wydrukowane i dotarły do miejscowości wraz ze mną i Alą Szulc. Jesteśmy animatorkami działań wokół tych zdjęć. Naszym zadaniem, przy pomocy lokalnego partnera i spotkań z mieszkańcami, było rozpoznać osoby na zdjęciach, spotkać się z nimi, wysłuchać ich historii, stworzyć podpisy do starych zdjęć, a w międzyczasie zorganizować i poprowadzić warsztaty fotograficzne dla młodzieży z Brzezin. Wraz z nimi ponownie odwiedzić mieszkańców i zrobić im zdjęcia portretowe. A na koniec, wspólnie z uczestnikami warsztatu, przygotować wystawę i rozdać zdjęcia wykonane przez Zofię Rydet mieszkańcom Brzezin.
Chwytam i utrwalam
Wybiera sukienkę i buty na delikatnym obcasie. Bierze też lnianą marynarkę, bo chociaż jest środek lata, to poranki i wieczory bywają chłodne. Nie pakuje jedzenia. Na ramię zakłada małą torbę fotograficzną z aparatem oraz obiektywem szerokokątnym. Po całym dniu chodzenia wystarczająco jej ciąży. Zresztą pewnie i tak w trakcie wędrówki zostanie czymś poczęstowana lub trafi się jakiś sklepik. Wsiada do autobusu w kierunku Krakowa, ale już po dwunastu kilometrach od Kielc, gdy autobus skręca w prawo przez brukowaną drogę do Chęcin, postanawia wysiąść. Blisko siebie ustawione drewniane chaty to właśnie ten obrazek, który kilka tygodni temu przyciągnął ją na Kielecczyznę. W Brzezinach wysiada na przystanku i idzie do pierwszej z nich.
Jest lato 1979 roku. Od roku Zofia Rydet, gliwicka fotografka, podróżuje po całej Polsce. Odwiedza wsie, a w nich stare, drewniane domy, spotykając się z ludźmi i robiąc im zdjęcia w ich wnętrzach. „Widzę, że jednak chwytam i utrwalam to, co bezpowrotnie ginie – komentuje swoje działanie w jednym z listów. – Wieś przechodzi w tej chwili ogromne przemiany, staje się zupełnie inna. (…) Chciałabym bardzo właśnie ukazać to, co było – świat, który właśnie już przeminął”. Projekt Zofii Rydet nosi tytuł „Zapis socjologiczny”. Na jego potrzeby fotografka zrobiła w Brzezinach pięćdziesiąt siedem zdjęć i odwiedziła jedenaście domów.
Mały fiat
Na kanapie siedzi uśmiechnięta kobieta z głową w lokach, blisko niej łysiejący mężczyzna z bokobrodami i wesołym wyrazem twarzy trzyma na ręku niemowlaka, nieco dalej od nich poważna dziewczynka w podkolanówkach. Na prawo od kanapy szafa ze sztuczną choinką jeszcze w bombkach, czekająca na święta. Na podłodze wazon z kwiatami, prawdopodobnie zdjęty ze stołu, aby nie przeszkadzał w robieniu zdjęć. Na lewo od kanapy, w rogu pokoju toaletka z lustrem i telewizor. W lustrze toaletki widać jakąś postać. Odbija się w niej siedzący na krześle po drugiej stronie pokoju starszy mężczyzna. Jeśli oglądamy fotografię nocą, przy sztucznym świetle, i lekko przymrużymy oczy, widzimy nad nim cień postaci w sukience. Widać wcięcie w talii, wysoko podniesione do góry ręce, zgięte w łokciach. Czyżby to fotografka robiąca zdjęcie?
„Pukam do drzwi, mówię «dzień dobry» i podaję rękę – opowiada w jednej z rozmów Zofia Rydet. – Wchodząc do mieszkania, bacznie rozglądam się i od razu widzę coś pięknego, coś szczególnego, i to chwalę. Właściciel jest tym ujęty, że mnie się to podoba, ja wtedy robię pierwsze zdjęcie. Każdy ma w swym mieszkaniu coś, co jest dla niego najdroższe. Jeśli mnie się uda to zauważyć, to ten człowiek zaraz mi ulega”.
Zdjęcia ułożone po kolei według numerów klatek na kliszy dokumentują chronologicznie ruchy fotografki. Niemal słychać dźwięk migawki i odgłos: ćwierć obrotu na pięcie. Pokoje możemy odróżnić po szlaczkach na ścianach. W tym z kanapą są to delikatne kwiatki otoczone listkami. Znajdujemy drugie zdjęcie z taką samą tapetą. W rogu ten sam telewizor, dalej łóżeczko dziecięce i siedzący na krześle mężczyzna, ten sam, który odbijał się w lustrze toaletki. To równoległa ściana tego samego pokoju. Zdjęcia ustawione pionowo obok siebie tworzą przestrzenny model pokoju. W centrum stoi duży, dziecięcy wózek.
– To nie tapeta – wyjaśnia na początku pani Helena, ta sama, która na zdjęciu Zofii Rydet siedzi na kanapie z głową w lokach. – To był taki specjalny wałek z wzorkiem, który maczało się w farbie. Jedni sąsiedzi pożyczali drugim te wałki. Pani Helena przyjmuje nas w murowanym domu, na podłodze glazura, a nowoczesne, czarne regały zdobi kilkanaście zdjęć wnuków. – Po starym domu nie ma śladu, nie zachowały się też żadne przedmioty, ale ten wózek pamiętam doskonale! – podkreśla. – Przywieźliśmy go aż z Warszawy. Nazywaliśmy małym fiatem. Obie się w nim mieściły – śmieje się głośno. – To były pierwsze bliźniaki w Brzezinach. W dodatku jednojajowe. Kasia i Magda. Były identyczne. Mąż na początku bardzo się mylił, a ja jakoś od razu je rozpoznawałam – przyznaje z dumą. Do osiemnastego roku życia wszystko miały takie same: tornistry, sukienki i buty. A i bez tego tak były podobne do siebie, że w szkole musiały nosić różnokolorowe wstążki do włosów. Jeszcze na studiach zdawały za siebie egzaminy. – Teraz to jest dużo bliźniaków w Brzezinach. Co i raz gdzieś się rodzą – śmieje się. Kasia mieszka teraz w Kielcach, Magda wyjechała do Anglii. – Mówi, że tam jej lepiej, łatwiej: samochód, wakacje, jako nauczycielka zarabia na to bez wysiłku. Właściwie to ją rozumiem – przyznaje pani Helena.
„Świeża woda urody doda”
Druga odwiedzona przez Zofię Rydet chata w Brzezinach została sfotografowana z zewnątrz. – To ten dom – z dumą wskazuje na zdjęcie pani Zenobia. – Tu się wychowałam, a potem mieszkałam razem z dziećmi i mężem. Ale na zdjęciu to dopiero widać, jak było. Przed domem garnki na ławeczce suszyliśmy. Można było i na płocie, ale jak się płot przewalił, to zostawała ławeczka – śmieje się. – Piasek żółty sypaliśmy dookoła domu na kolędę, a tatarak na zielone świątki. O, widzę, że z dachu sztyca wystaje, czyli światło już było. A pamiętam jeszcze, jak wcześniej po zmroku siedziało się przy lampach. Jedna na izbę była. Wieczorem zawsze kolejka do odrabiania lekcji. A jak jechaliśmy do Kielc do wujka, to mama nam tłumaczyła, że tam jest prąd i będzie tak widno, że nawet pod łóżkiem będzie się świecić – z błyszczącymi oczami wspomina pani Zenobia.
Chata była trzyczęściowa. Wejście po kamieniach do sieni, w której był komin, tak zwany kumyk, i kuchnia węglowa. Drewnem się w niej paliło i gotowało. W niektórych domach w sieni była stajnia, kury na grzędach siedziały. Następne pomieszczenie z oknem to główna izba. Tutaj stół stał, kredens i łóżka wkoło przy ścianach. W jednym miejscu wisiała zasłonka. Tu było wejście do trzeciej części chaty, do komory. Było to pomieszczenie bez okna, często bez podłogi, z klepiskiem. Skrzynia z ziarnem tu stała, kapusta kiszona, stare ubrania, obuwie. Składzik na mniej użyteczne rzeczy. Dawne Brzeziny składały się tylko z takich chałup. Taką też wybudowali dziadkowie pani Zenobii w latach 20. XX wieku.
– Ja chyba wtedy pracowałam – wyjaśnia, oglądając fotografię – bo mnie tutaj nie ma, ale poznaję to wszystko: frania stoi w kącie wypożyczona z koła gospodyń wiejskich, zapiecek jest. Czarno-białe, ale wyraźne te zdjęcia – komentuje. – Tam z tyłu pieca, gdzie ta firaneczka, to była ławka do spania i zimą, jak zimno, to tam się spało. Jak mama chleb piekła, to tata wychodził na zewnątrz z wiadrem wody, polewał dach, aby się nie zapalił, bo dach był strzechą kryty. Przy wejściu takie chodniczki, tak, to mama robiła na krosnach. Pamiętam, jak wokół nich biegałam, ale nigdy nie nauczyłam się, co i jak. No i taka moda była, że w każdym domu makatki na płótnie wisiały. „Świeża woda urody doda” i miska stała, znaczyło to, że tutaj łazienka. Wody bieżącej nie było. W tym kąciku ręce się myło. A jak ciepło było, gdy się ciemno robiło, to za stodołę biegaliśmy. Tam taka strużka była, ale głęboka, do pasa można było się zanurzyć. Ręczniczek, mydełko i człowiek mógł się umyć – tłumaczy energicznie. – W wakacje to oczywiście w rzece. Ale teraz to nawet dojazdu tam nie ma. Wszystko pozarastało, bo krów nie ma, to i podejście zakrzaczone. No i teraz jak się ktoś chce wykąpać, to dwa kilometry dalej, w Morawicy, jest sztuczny zalew. Plaża, przystań dla żaglówek i kajaki – wylicza.
Siedzimy na zewnątrz nowego, murowanego domu, w altance. – Drewnianych chat to w Brzezinach już nie ma – podsumowuje pani Zenobia. – Została jedna, błękitna, która jest na pocztówkach i z którą wszyscy sobie robią zdjęcia. Reszta zburzona. O, teraz przy wjeździe jedną chatę rozebrali, tylko piec kaflowy został – podsumowuje. Rozmowy przeciągają się do późnego wieczora. Gdy odchodzimy, pani Zenobia ma małą prośbę: – A mogłaby mi pani zrobić zdjęcie tej lampy w altanie? Tak romantycznie to wygląda.
Żeliwna wanna
– Tak, to nasz stary domek, który był postawiony chyba w 1908 czy 1909 roku – opowiada pani Genowefa, której dom Zofia Rydet fotografowała w następnej kolejności. – Tam stał, gdzie teraz jest parking przed sklepem. Nie wiem, jak te domy się wtedy mieściły, tak blisko drogi. Ale droga też była wąziutka, taki kamienny trakt. No i domy były tylko z jednej strony. Mieszkańcy mieli długie działki, które przecinała droga, ale domy stawiali tylko po jednej stronie, po drugiej były pola uprawne – tłumaczy. Siedzimy na małym ganku przed domem. Co kilka minut słychać odgłos pędzącego tira. – Teraz jest taki ruch, że okna w nocy nie mogę otworzyć. Gdybym wiedziała, jak to się potoczy, to pobudowalibyśmy ten murowany dom daleko od drogi. Ale teraz? Jak się przenieść? – pyta z rezygnacją. Brzeziny tworzy jedna droga, tyle że jest to droga numer 763, łącząca trasę krakowską z kielecką. Spacerując chodnikiem, co pięć minut mamy wrażenie, że właśnie cudownym zrządzeniem losu uniknęliśmy śmierci pod kołami rozpędzonego tira. Pozostałe auta też nic sobie nie robią z ograniczenia do czterdziestu kilometrów na godzinę.
Zdjęcia chaty pani Genowefy robione były w głównej izbie. Zachowało się jedno z krzeseł (stoi w ogródku pod śliwką), monidło i duża, żeliwna wanna. Kupiona z rozbiórki innego domu, stała się dla rodziny obietnicą lepszych czasów i bieżącej wody. Wykopana nawet została studnia, ale w Brzezinach szybciej zrobiono kanalizację. Pani Genowefa przeprowadziła się do nowego, murowanego domu, a wanna znalazła swoje miejsce w ogródku jako brodzik. – Sama ją montowałam. Lubię takie techniczne wyzwania. Podobnie i ten stół, przy którym siedzimy, to ten ze zdjęcia, skróciłam mu tylko nogi – tłumaczy.
„Te wnętrza to też niezwykłość ogromna – jest tam tyle różnych drobiazgów, przedmiotów, «perełek», które udaje mi się utrwalić. Każda makatka jest inna niż pozostałe – to naprawdę śliczne rzeczy. Dodatkowo w starych chatach zawsze między oknami stoi stół. W okienkach zawsze są kwiaty, a na stole znajduje się wszystko to, co jest najpotrzebniejsze” – pisze w jednym z tekstów Zofia Rydet.
– Mam i monidło! – zauważa podekscytowana pani Genowefa. – Pamiętam, że chodziła taka pani i mówiła, że może zrobić. To się zgodziłam. Ja mam na nim lat dziewiętnaście, a mąż dwadzieścia jeden. Przeżyliśmy razem czterdzieści trzy lata. Pracowałam z jego sąsiadką w cukierni w Kielcach. Potem byłam u niego na imieninach i tak to się zaczęło. Znaliśmy się cztery i pół miesiąca. Szukałam stancji w Kielcach na zimę, bo chałupa przeciekała, no i dojeżdżać po nocy było trochę strach. Mąż powiedział wtedy: „Co będziesz szukać, weźmiemy ślub i na zimę pójdziesz do mnie”. I tak zrobiłam – śmieje się pani Genowefa. Choć teraz do Kielc to żadna odległość, dwanaście kilometrów. Jej córki prowadzą stojący obok domu lokalny sklep spożywczy, ale duża większość mieszkańców traktuje Brzeziny jak sypialnie, a pracuje w Kielcach.
Mój dywan
16 maja zaczęli budowę i 16 października już był dom. Pani Maria przez czternaście lat pracowała jako kierownik sklepu. Uskładała sobie. Mama dała jej drzewo z lasu, szwagrowie podmurówkę za darmo zrobili. Mąż był magazynierem, to towar cały czas miał. Dom jest ten sam, co na zdjęciach, choć otynkowany teraz na pomarańczowo nie przypomina wiejskiej chaty. – O, widzę dziadki moje, mój dywan. A zdjęcie było robione w tym pokoju – tłumaczy pani Maria. Na zdjęciu obok stołu i łóżka jest skrzynka ze słomą. – To kwoka wysiaduje jajka. Jak było chłodniej, to się kurę do domu brało na kilka tygodni, aby wysiedziała i odchowała młode. Teraz to nie do pomyślenia – śmieje się.
„«Zapis socjologiczny» miał być takim balsamowaniem czasu, miał (…) utrwalić to, co już się zmienia, a co, choć jest jeszcze realną rzeczywistością, przestaje istnieć i może już w niedługim czasie będzie trudne do wyobrażenia”.
We wnętrzu chaty na zdjęciach widać obrazy. Matka Boska Częstochowska. Święta Rodzina w grubych ramach. Jezus z aureolą, a obok niego w oddzielnej ramie Maryja. Kilka starych, świętych obrazków wetkniętych za ramę. Wszystkie wiszą odchylone od ściany na drucikach. Tak, aby być nieco bliżej człowieka, może przyjrzeć mu się lepiej, może zaopiekować się, pochylić.
– O, to babka siedzi, dobra kobieta była. W tej chałupie obok nas mieszkali. Matko, widzę tych ludzi przed oczami. Jak to nie wiadomo, kiedy minęło. Były to czasy biedne, ale to było zupełnie inne życie. Ludzie ludzi się nie bali. Domy były niższe i niższe ogrodzenia wokół nich. Młodzi z tych wszystkich chałupek to wychodzili na pastwiska, ogniska palili i śpiewali. Przed domami stały ławeczki, ludzie tam się spotykali, na organkach grali. Teraz na drodze taki ruch, że nawet na podwórku ciężko wysiedzieć – dodaje.
Na fotografii przedstawiającej izbę w domu pani Marii wśród rzeczy zgromadzonych na telewizorze zauważam zegar wskazujący 12:55. Sprawdzam szybko pozostałe zdjęcia i odnajduję wcześniejsze klatki zrobione w poprzednim domu. Tam zegarek wisi na ścianie i wskazuje 12:20. Na wizytę w jednym domu i zrobienie dokumentacji Zofia Rydet potrzebowała 35 minut. Zapewne w wersji bez ciastek i herbaty. Nie przywiązywała wagi do opisywania swoich zdjęć. Nie oddawała ich swoim bohaterom. Wierzyła, że to właśnie poprzez fotografię, przez naciśnięcie spustu migawki może ocalić jak najwięcej.
– To był człowiek przemiły. Trudno jej było odmówić – wspomina Zofię Rydet pani Zenobia. Poza tym pojedynczym wspomnieniem nikt z mieszkańców Brzezin nie zapamiętał odwiedzin starej fotografki. 1 sierpnia 2015 roku w ramach projektu „Coś, co zostanie” organizowanego przez Fundację im. Zofii Rydet w lokalnej świetlicy odbyło się spotkanie, na którym zrobione przez nią zdjęcia zostały wręczone jej bohaterom i ich rodzinom.
Cytaty z Zofii Rydet pochodzą z jej listów, pism i wywiadów.
Zdjęcia Zofii Rydet zamieszczone w tekście pochodzą ze strony zofiarydet.com, dzięki uprzejmości Fundacji im. Zofii Rydet.