fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Publicystyka grubo ciosana. Kilka uwag o „Lekcji anatomii Doktora D.” Wojciecha Engelkinga

Druga, wydana przed kilkoma tygodniami powieść Wojciecha Engelkinga stanowi w założeniu próbę ambitną i szeroko zakrojoną zarówno na planie treściowym, jak i formalnym. Z tego powodu fiasko "Lekcji anatomii Doktora D." jest jeszcze bardziej spektakularne.

Ilustr.: materiały prasowe

materiały prasowe


Wojciech Engelking jest autorem jednego z najgłośniejszych literackich debiutów ostatnich kilku lat. Jego powieści „(niepotrzebne skreślić)” opublikowanej w uznanej serii wydawnictwa Świat Książki „Nowa proza polska” towarzyszyła spora kampania promocyjna, a książkę określano niejednokrotnie mianem „dojrzałej”, „odważnej”, „świeżej”. W istocie mieliśmy jednak do czynienia z tekstem niesłychanie przerysowanym i w groteskowy sposób pesymistycznym, opisującym korporacyjno-nowobogacki światek w poetyce publicystycznej anegdoty. Druga, wydana przed kilkoma tygodniami powieść Engelkinga jest już dużo szerzej zakrojoną próbą stworzenia ambitnej – jak sam zapowiedział autor – „mocnej kontynentalnej prozy”, wymagającej zarówno na planie formalnym, jak i treściowym; niewątpliwie takie założenie dodaje jeszcze więcej spektakularności fiasku, którym jest w mojej opinii „Lekcja anatomii doktora D”.
Powieść została skonstruowana poprzez zestawienie dwóch przeplatających się sekwencji. Pierwsza z nich osadzona jest w niedalekiej przyszłości i skupia się na postaci Jakuba Dejmana, bogatego chirurga plastycznego, który w młodym wieku dziedziczy po ojcu klinikę medycyny estetycznej. Trudno w jego przypadku mówić jednak o chęci pomagania innym, jakiejś medycznej misji – jest to raczej człowiek traktujący ludzkie ciało jak plastyczną masę, na której można dowolnie eksperymentować. Jego operacje są realizacją pewnego projektu, działaniem mającym na celu udowodnienie możliwości pełnego zarządzania cielesnością. W przesadnie hiperrealistycznych opisach tych poczynań lubuje się ewidentnie Engelking. Dejman wychodzi poza ramy jakiejkolwiek etyki, nie tylko jeśli chodzi o jego rozwijającą się w zawrotnym tempie karierę zawodową – traktuje on ludzi w sposób przedmiotowy i skrajnie cyniczny, a kolejne kochanki nazywa szczurzycami. Tę partię powieści można potraktować jako swoisty katalog eksperymentów dokonywanych przez Dejmana na żywych tkankach – ludzie są bowiem dla niego właśnie zlepkiem tkanek, którymi można i należy manipulować w celu osiągnięcia materialnych i seksualnych korzyści. Choć pytanie o granicę tych odrażających działań oraz o ewentualną moralną odpowiedzialność za nie ponoszoną nasuwa się samo, to wydaje się, że niezbyt interesuje ono autora, pochłoniętego raczej tworzeniem kroniki wszelkich możliwych zwyrodnień i okrucieństw. Jest to, jak sądzę, problematyczne o tyle, że opisy te stanowią większość tej części książki. Napisane dosadnym językiem fragmenty dotyczące handlu ludźmi oraz przemocy seksualnej i psychicznej tracą na swojej intensywności, niejako wtapiając się w całościowy krajobraz, do którego czytelnik/czytelniczka w pewnym momencie się przyzwyczaja. W rezultacie otrzymujemy tekst pozbawiony proporcji i niuansów, a przez to monotonny.
Dużo lepiej napisana, choć i tak niekoniecznie zajmująca, jest druga autonomiczna sekwencja powieści, której akcja rozgrywa się w faszystowskich Niemczech w roku 1944. Jacob (von) Deymann, pracownik Instytutu Antropologicznego w Berlinie, wysłany zostaje z wizytacją do obozu koncentracyjnego w Birkenau, gdzie jest nie tylko świadkiem, ale i – od pewnego momentu – przedmiotem haniebnych pseudomedycznych eksperymentów doktora Josefa Mengele. Z pisanych przez Deymanna listów dowiadujemy się, że przed wybuchem wojny był on członkiem (nawiązującej swoją nazwą do „Nowej Atlantydy” Francisa Bacona) eugenicznej organizacji Dom Salomona, której główna zasada brzmi: „Ci, którzy wiedzą, maja prawo zrobić wszystko”.
Poprzez efektowne i szokujące zestawienie wątku eksperymentów doktora Mengele z opowieścią o „dokonaniach” Jakuba Dejmana, Engelking wydaje się stawiać tezę, zgodnie z którą neoliberalna biopolityka oparta na trzech filarach: kapitale, nadzorowaniu ludzkiego ciała i alienującej jednostkę technologii jest swego rodzaju reminiscencją czy widmem eugenicznej biopolityki nazistowskiej. W obu przypadkach, usiłuje przekonać nas autor, mamy do czynienia z niszczycielską siłą czegoś, co określa się  mianem „postępu”, a co tak naprawdę jest tylko mglistą mistyfikacją, mającą na celu usprawiedliwienie ludzkiego cierpienia. To idea zapożyczona od Waltera Benjamina, którego dziewiąta teza z eseju „O pojęciu historii” pojawia się explicite w tekście. Wariacja na jej temat ma być  intelektualnym spoiwem dla dwóch opowieści zawartych w „Lekcji anatomii doktora D.”, co wyraża się w szczególności poprzez specyficzną, równie irytującą co (jako jeden z niewielu aspektów tej powieści) interesującą narrację – przez sześćset stron narrator zwraca się do obu głównych bohaterów w drugiej osobie. Dopiero na końcu w pełni ujawnia swoją nadrzędną pozycję. Jeśli rozwinąć wątek inspiracji Benjaminem, autor chciałby być może, obawiam się, przyrównać się do pozycji zajmowanej u niemieckiego filozofa przez Anioła Historii – jako jedyny jest on obdarzony świadomością, że historia stanowi w istocie łańcuch kataklizmów, nie zaś drogę do celu, jakim jest zaprowadzenie raju na ziemi.
Engelking stara się zrobić wszystko, by zestawienie tych dwóch czasowości i związanych z nią zdarzeń oraz problematyk nie wypadało groteskowo, dlatego też rzeczywistość późnego biopolitycznego kapitalizmu odmalowuje w barwach niewspółmiernie mrocznych, regularnie przekraczając cienką granicę karykaturalności i osiągając efekt przeciwny do zamierzonego. Szczególnie dotyczy to fragmentów mających ilustrować zetknięcie się kapitału, seksualności i technologii:
„W cuchnącym sikami kiblu […] chłopcy z klasy oglądali pokątnie kupionego «Playboya» i zastanawiali się […], do której dziury można włożyć jej kutasa? […] Bo chyba nie do tej, którą sra, co, a ona sra, sra w ogóle? Kilka dni później prototyp Tactical High Energy Laser samodzielnie zestrzelił serię pocisków artyleryjskich. Sra, odpowiedziałeś im, bo widziałeś już na ekranie […] komputera, jak gówno z odbytu kobiety ląduje na wilgotnych oczach mężczyzny”  (s. 84).
Mający wstrząsnąć czytelnikiem/czytelniczką „portret pierwszego pokolenia wychowanego na ogólnodostępnej pornografii” zasadza się z reguły właśnie na tego typu opisach; o tym zaś, że mamy tu do czynienia ze współczesną wersją powieści z tezą, przypomina nam chociażby scena, w której po obejrzeniu na goglach VR pornograficznego filmu z udziałem „ukraińskich dziewczynek podwieszanych na stalowych łańcuchach pod sufitem” bohater spogląda w stronę przedwojennej, pochodzącej z okresu renesansu myśli eugenicznej mapy Warszawy opatrzonej podpisem „HYGJENICZNE MIASTO” (s.481).
Wydaje się, że naturalnym pierwowzorem „Lekcji anatomii doktora D.” są książki Michela Houellebecqa – bohaterami powieści Engelkinga również są śmiertelnie znudzeni reprezentanci klasy wyższej, zamykający się w perfekcyjnie zaprojektowanych mieszkaniach, podobnie również obecna jest w tych literackich światach mdląca wręcz nienawiść do kobiet, nie tylko nazywanych lochami i szczurzycami, ale także i opisywanych tak, jakby były zwierzętami (szczególnie dotyczy to Elviry, piętnastolatki kupionej przez Dejmana w Sao Paulo). Powieści francuskiego pisarza są jednak utworami znacznie lepszymi, a to w szczególności ze względu na znakomicie skonstruowane, a nierzadko wręcz fascynujące, wielowymiarowe postaci. Bohaterowie Engelkinga przywodzą zaś na myśl raczej postaci z kreskówki, którym przypisany jest zbiór slapstickowych gestów lub jeden cel, do którego nieustająco dążą. W „Lekcji anatomii…” rządzi nimi resentyment i potrzeba zemsty mającej zrekompensować im doznane cierpienia; są oni tak schematyczni, że sprawiają wrażenie stworzonych zadaniowo, jedynie jako marionetkowe ilustracje tezy stanowiącej nadrzędną przyczynę powstania książki.
„Lekcji anatomii doktora D.” brakuje oddechu, większej różnorodności, jakiejś zmiany rejestru. Ze względu na zastosowane literackie środki jest to powieść przypominająca raczej ironiczną, przepełnioną okrucieństwem kreskówkę dla dorosłych, która nie pozostawia po sobie wiele poza ogólnym niesmakiem.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×