Książki o szaleństwie zwykle są jego celebracją. Ludzi pióra kusi dziwaczność, radykalna inność, natłok sprzecznych emocji, możliwość „rozpuszczenia” języka. Z kolei szpital psychiatryczny stanowi wdzięczną dekorację dla prozy, w tym zwłaszcza powieści popularnych. Pisanie o chorobach psychicznych i pobytach w „wariatkowie” daje ułudę wolności. Bo, paradoksalnie, poszukiwanie środków do przedstawienia tego, co skrajnie indywidualne i niemal nieopisywalne, nagminnie prowadzi wprost w koleiny banału. Ma być mocno i niezwykle, a często bywa nijako.
„Psy ras drobnych”, prozatorski debiut Olgi Hund, wyłamuje się z konwencji „pisarstwa psychiatrycznego”. Autorka nie zaciąga długów w klasyce tego typu literatury, nie wikła się w kunsztowne opisy, nie szuka sensacji tam, gdzie znaleźć można głównie ból, upokorzenie i biurokratyczną bezduszność.
„Psy” to rzecz stylizowana na pamiętnik pobytu w oddziale psychiatrycznym. Bardzo bliska rzeczywistości i wstrząsająca, choć partiami zabawna. Pojawiają się w niej fragmenty oniryczne, zdradzające poetycki talent, ale dominują dosadne opisy polekowego otępienia, oddziałowej codzienności, odgórnie narzuconej infantylizacji. Hund nazywa to miejsce „koloniami dla smutnych dzieci”. I trudno oprzeć się wrażeniu, że właśnie udziecinnianie pacjentek i pacjentów jest jedną z metod, którymi społeczeństwo próbuje nadać budzącej lęk inności możliwie akceptowalną formę. Zabiera im się wszelkie potencjalnie niebezpieczne przedmioty, ale także prawo do podmiotowości, własną wolę oraz większość drogich im elementów świata zewnętrznego. We współczesnej Polsce chorzy psychicznie traktowani są jak Afroamerykanie w ciągu pierwszych dekad po zniesieniu niewolnictwa: z mieszaniną lęku i politowania.
W krakowskim psychiatryku (w domyśle: Szpitalu Specjalistycznym im. Józefa Babińskiego, potocznie: Kobierzynie) nie ma wcieleń Napoleona ani samozwańczych mesjaszy. Są pokrzywdzeni przez system ludzie, których codzienność stanowi namiastkę stosunków panujących poza murami placówki. „Psy ras drobnych” to przede wszystkim opowieść o współczesnych lumpenproletariuszach (zwłaszcza o proletariuszkach, bo najbardziej wyraziste są postaci kobiet), mieszkańcach marginesu społeczeństwa produkcji i konsumpcji, ale też o walce o własną godność i o zmianie wartości banalnych z pozoru przedmiotów, które w szpitalnej rzeczywistości zyskują moc artefaktów.
Od dawna nie czytałem polskiej prozy, w której bohaterów traktuje się z podobną czułością i empatią. I która stanowiłaby równie mocne oskarżenia hipokryzji, uprzedzeń i protekcjonalizmu, z którymi jako „zdrowi” podchodzimy do spraw osób chorych psychicznie. W niewielkiej rozmiarem książeczce Hund umieściła potężny ładunek. Tekstu tyle, że pochłonie go lektura w uśrednionej dziennej trasie autobusowej, ale wyrzutów sumienia wystarczy na o wiele dłużej.
***
Publikujemy fragmenty książki:
***
Robią mi test na depresję. Musi być bardzo stary: mój egzemplarz jest odbitką przez kalkę z maszyny do pisania. Wygląda tak:
TEST NA DEPRESJĘ
Czy masz depresję? Zaznacz odpowiedź. TAK/NIE
*
Gdyby nie papiery: dokumenty z domów dziecka, poprawczaków i więzień, wypisy ze szpitala, niebieskie karty i recepty; i gdyby nie ich drobne przedmioty: łyżka ze stołówki, modlitewnik, zdjęcie dwóch yorków wyszarpane z gazety, kaseta magnetofonowa z napisem „Matka”, a na niej nagrane koronki do Matki Boskiej, wyprana siata reklamowa, złożona równo – nikt by nie pamiętał, że te kobiety, które dzisiaj są tutaj, w ogóle żyły.
*
Bóle, smutek i ataki paniki pojawiają się i znikają, nuda zostaje. W weekendy jest najnudniej. Nie ma obchodu, wizyt też mało, bo rodziny wolą na grillach posiedzieć niż tu na korytarzu gadać o niczym. Tylko mama Kasi przychodzi codziennie.
Kasia, to jest: krótkowłosa brunetka w siódmym miesiącu ciąży, ma nie więcej niż dwadzieścia parę lat. Kurzy jak smok. Jej mama przychodzi codziennie, ale nie do niej, tylko żeby się najeść z Kasi porcji drugiego. Zupę ma swoją, bo zupy to do urzygu jest, ile kto chce, więc i jej odlewają. No i Kasia szura tym brzuchem po ziemi, a jej mama, której chyba się z głodu ochwacił mózg, drałuje za nią na jadalnię. A najgorsze, że to dziecko, co się urodzi, też pewnie będzie nieustannie głodne, głodne i żółte od nikotyny i, jak na moje, też będzie mieć pociąg do czynienia sobie szkód. Chyba że wda się w ojca: mąż Kasi ze dwa razy przyszedł i za każdym kazał się ugościć w palarni, więc Kasia kłusem szurała kawę, cukier i szlugi kołować dla niego.
Natomiast ja w brzuchu mam leki. Kilka miesięcy potrwa, zanim zaczną działać. Teraz rosną. Małe fasolki moje. Czuję, jak kopią, i przez to wciąż nie mogę spać po nocach. Miną jeszcze miesiące, zanim mój organizm nauczy się nimi cieszyć.
*
Ludzie myślą, że mężczyźni na oddziałach psychiatrycznych piszą poezję i traktaty filozoficzne albo siedzą za wywrotowe myślenie i działalność opozycyjną. Myślą też, że na oddziałach psychiatrycznych znajdują się tylko seryjne morderczynie, wiedźmy, mówiące językami szeptuchy, chore na pląsawicę i wściekliznę potomkinie zwierząt urodzone z zębami i szóstym palcem. To też. Ale większość dziewczyn na oddziałach nie jest aż tak szalona i pamięta, co robili im ojcowie, wujkowie, mężowie, matki, co robił im Kościół, ZUS i rynek pracy.
*
Adam wstaje, podnosi patyk i podrzuca. Chce zerwać upatrzony liść. Obserwujemy, czy dosięgnie. Dosięgnął! Listek spada i miesza się z innymi. Adam się uśmiecha i ten uśmiech jest jakiś taki dziecięcy. On ma coś z głową jeszcze poważniej niż my. Zanim trafił do Kobierzyna, zakładał kurtkę i wybiegał z domu:
– Idę do przechodniów – krzyczał, zbiegając po schodach.
Lubił rozmawiać z ludźmi, choć ci go okradali, odpychali i wyzywali.
Umysł miał bystry w kwestiach prostych czynności manualnych, a także kiedy przychodziło grać w skrable albo bronić PRL-u. Nie bywał agresywny, kopał w klomby tylko wtedy, gdy coś go rozzłościło. Pogorszyło mu się, kiedy pracował jako sprzątacz tramwajów i był świadkiem kłótni motorniczych. Jeden drugiemu walił pięścią w szybkę i wyzywał go.
– Zostaw go! To mój dobry kolega! – krzyknął Adam. – On nic nie zrobił, znam go!
I wtedy ten od walenia w szybkę odwrócił się i przypierdolił Adamowi. A chłopy same wielkie i po czterdziestce.
Zabrała wtedy Adama karetka, no i od tego czasu Adam ma coś z głową. A że wtedy miał dwa piwa wypite i sanitariusze to wyczuli, to zanim mu zszyli łeb, czekali, aż z niego ten alkohol zejdzie. Czekał tam w sumie trzynaście godzin, podczas których dwa razy umierał z głodu, ale uratowała go woda w kiblu i kilka fajek luzem w kieszeni.
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj
***
Polecamy także: