fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Przypowieści socdziadersów

Pewnej srogiej, stalinowskiej zimy Minister Pracy i Opieki Społecznej Kazimierz Rusinek ogłosił to, co jest marzeniem dzisiejszych socdziadersów: „Kto nie pracuje, ten nie je”.
Przypowieści socdziadersów
ilustr.: Jan Stanisławski

Socdziadersi nie żyją het, het daleko, za górami, za lasami. To znaczy tam też z pewnością można ich spotkać, ale żyją przede wszystkim tutaj. Wśród nas. Codziennie ich widzimy, mijamy na ulicy, rozmawiamy z nimi. Na pierwszy rzut oka nic ich nie wyróżnia, prócz jednej szczególnej cechy, która wychodzi na wierzch, gdy teflon uprzejmości nieco ustąpi – socdziadersi lekceważą prawa socjalne, co w praktyce oznacza protekcjonalizm i wykluczanie osób doświadczających ubóstwa. Socdziadersi nie wzięli się znikąd: są spokrewnieni z (klasycznymi) dziadersami, gdyż jedni i drudzy przejawiają strupieszałe myślenie. W tym przypadku – w zakresie roli instytucji państwa w rozwiązywaniu kwestii socjalnych. Poznajmy ich bliżej.

„Zamiast ciała, kości jej pokrywa powłoka szara”

Bieda to zły duch – uczą nas od samego jajka. Parademoniczny obraz ubóstwa, złośliwej, kościstej zjawy ukrywającej się za miedzą i czającej się na wszelkie dobra oraz pomyślności – gęsto unosi się nad naszym dzieciństwem. Południca, chabernica, mamona. Nasiąkamy tym upiornym, sączącym się do naszych uszu roztworem w sposób – pozornie – niewidoczny, tak jak niewyczuwalny jest ruch płyt tektonicznych, którego kasandryczne konsekwencje w końcu się ujawnią. To prosta droga do socdziaderstwa.

Choćby w taki sposób. Przez setki lat rządzący państwami europejskimi spoglądali na osoby doświadczające ubóstwa zza przyłbicy: podejrzliwe i z pogardą, jak na niebezpieczeństwo  dla porządku publicznego. Te złe, fatalistyczne duchy społeczne były źródłem niepokojów i nieszczęść, zatem należało je przegonić, a przynajmniej pozbawić złej mocy oddziaływania na innych. Pomysły na pozbycie się monstrum miały różne oblicza: od surowych zakazów żebractwa i zamykania w przytułkach, poprzez wypędzanie z miast, aż po szubienicę. Jak pisał Bronisław Geremek – przez wiele epok stryczek dla żebraków współistniał z miłosiernym gestem jałmużny.

Na progu XVII wieku Anglicy w końcu wpadli na pomysł, jak ukrócić te przeklęte praktyki. Na podstawie „The Poor Relief Act” z 1601 roku stworzyli machinę mającą na celu wychwytywanie zjaw antyspołecznych. Założenia tego systemu były proste: włóczędzy zdolni do pracy mieli być do niej zmuszani; ci do pracy niezdolni mogli liczyć na połatany dach i brudną miskę zupy. No i przy okazji łańcuchy. Kluczowe stało się zatem rozpoznanie i wyselekcjonowanie poziomu zagrożenia dla porządku publicznego oraz zniwelowanie go w odpowiednim obiekcie. Domy pracy przymusowej, które rozkwitły w wyniku tej idei, przypominały obozy znane nam z niedawnej historii: osadzeni nosili uniformy i opaski identyfikacyjne na ramieniu oraz wykonywali najtrudniejsze prace, na przykład w kamieniołomach.

System ten – opierający się na represji, selekcji i naznaczaniu osób najsłabszych społecznie, czyli na ogromnej roli „selekcjonera biedy”, tak zwanego opiekuna włóczęgów – stał się mroczną inspiracją dla systemów socjalnych raczkujących na kontynencie europejskim. Tyle że po kilku wiekach sami Anglicy zorientowali się, iż w rzeczywistości stworzyli demona znacznie potężniejszego niż (nieudolnie) zwalczana przez niego plaga biedy: psychospołeczny autorytaryzm. W połowie XX wieku, za sprawą raportu Williama Beveridge’a, zatrzasnęli ostatecznie upiorne bramy ciemnej strony mocy i przeszli w zupełnie nowy wymiar społeczny, oparty na idei obywatelskości i powszechności bezpieczeństwa socjalnego, używając przy tym pozytywnego przekazu: welfare state.

„«Idź precz od nas, próżniaku, niegodzien żywienia!» – mówiła, żądłem grożąc, pszczoła do szerszenia”

Ci, którzy nie pracują, albo są ohydnymi leniami, albo brakuje im piątej klepki – tłuką nam w młodości. W dawnych czasach to wiedzieli, jak sobie z tym radzić – podpowiadają socdziadersi. Ot, choćby w takim XVIII-wiecznym Amsterdamie, gdzie nicponi uchylających się od pracy uczono odpowiednich postaw, umieszczając ich w lochach, które powoli zalewano wodą. Aby przeżyć, otrzymywali pompę, z której musieli zrobić odpowiedni użytek, wykształcając tym sposobem – jak wierzono – nawyk pracy.

Ale po cóż nam obce cases, kiedy mamy lokalne tradycje? Oto pewnej srogiej, stalinowskiej zimy roku 1950 Minister Pracy i Opieki Społecznej Kazimierz Rusinek ogłasza w ministerialnym czasopiśmie „Praca i Opieka Społeczna” credo dzisiejszych socdziadersów: „a) każdy ma prawo do pracy, b) kto nie pracuje, ten nie je. […] Prawo do pomocy na koszt państwa mają zatem te osoby, które z przyczyn indywidualnych nie są zdolne do zarobkowania (chorzy, inwalidzi, starzy)”. W sensie instytucjonalnym (anty)socjalny program Rusinka zdmuchnął odradzającą się po II wojnie światowej pomoc społeczną; w sensie psychospołecznym był paliwem socdziaderstwa, gdyż na cztery dekady państwo polskie oficjalnie pozbawiło praw socjalnych osoby niewpisujące się w dogmat o przymusie pracy. Na celowniku władzy ludowej znaleźli się wszyscy nieradzący sobie z rzeczywistością społeczno-ekonomiczną. Stali się podejrzani, pogardzani, niegodni żywienia. Niczym potencjalni przestępcy.

Jak każdy populizm, słowa Kazimierza Rusinka okazały się niezwykle żywotne i zrobiły karierę niczym zmutowany wirus. W zmodyfikowanej wersji wystrzeliły w okresie transformacji gospodarczej, kiedy to zaroiło się od mitów o wszechmocy indywidualizmu, kowalach losu, słaniu własnego łóżka, amerykańskim śnie i tak dalej. Nie było tu miejsca dla tych, co wiecznie mają pod górę. Dla maluczkich. Jak horoskop powtarzano za to frazy w stylu: „Kuj swój los, a osiągniesz biznos”. A co w razie przeciwności? Gdy los niewykuty? Cóż, sprzedaj swoje buty.

„Koniec i bomba. Kto się rozpoznał, ten trąba”

Wróćmy na koniec do założeń welfare state, czyli roli państwa w rozwiązywaniu kwestii socjalnych, bo to przecież sedno socdziaderstwa. Oto w 1950 roku – tym samym, w którym Kazimierz Rusinek publikuje swój szkodliwy tekst – na Zachodzie ukazuje się drukiem esej brytyjskiego socjologa Thomasa H. Marshalla „Citizenship and Social Class”. Państwo ma obowiązki wobec jednostek, nie tylko natury cywilnej i politycznej, ale także społecznej – twierdził Marshall. Nikt wcześniej tak dosadnie nie sformułował tej prostej, ale przełomowej myśli, że obywatel w państwie nigdy nie będzie w pełni obywatelem, jeśli nie będzie miał zagwarantowanego bezpieczeństwa socjalnego. Powtórzmy to wyraźnie: nie ma wolności bez praw socjalnych, to jest bez państwowych gwarancji zabezpieczających przed przeciwnościami losu. Idea ta, która legła u podstaw rozwoju welfare state, zrywała z wielowiekową zasadą polegającą na tym, iż doświadczający trudności życiowych byli zależni od innych: od ich łaski. Dziś doskonale wiemy, jak trafne to były słowa, gdyż zapewnienie obywatelom minimalnego poziomu socjalnego przez państwo to w istocie jedyna szansa na upodmiotowienie osób doświadczających ubóstwa i urzeczywistnienie idei równych szans. Obserwacja ognisk biedy na całym świecie pokazuje, iż płoną one właśnie tam, gdzie państwo jest wyjątkowo nieporadne w polityce społecznej.

Ale socdziadersi mają to w nosie. Żywią się przede wszystkim przeszłością. Przypowieściami kodowanymi przez wieki: o kowalach własnego losu w okresie przemian, o zwalczaniu próżniactwa w PRL-u, o podtapianiu żebraków w amsterdamskich lochach, o przymusowej pracy w kamieniołomach czy o kajdanach dla włóczęgów w angielskich przytułkach. Źródło biedy socdziadersi dostrzegają przede wszystkim w degeneracji moralnej osób doświadczających ubóstwa, ich fatalnym postępowaniu i licznych dysfunkcjach. Dlatego też rozwiązanie tej kwestii widzą w ścisłej kontroli tych osób, w dyscyplinie, w przymusie, w posłuszeństwie, w uległości. W końcu: we wstydzie. I to wszystko otulają fałszywą troską o ich los. W praktyce oznacza to proces dehumanizacji osób doświadczających ubóstwa, umieszczenie ich – jak przed wiekami – w mentalnym więzieniu upokorzenia, lęku i pogardy, a w konsekwencji w stanie bezradności, z którego nie sposób się wydostać o własnych siłach. Już czas powiedzieć takim ludziom to, co mówi się klasycznym dziadersom: oddalcie się, ino chyżo. I dajcie spokój tym swoim mądrościom na temat zwalczania ubóstwa, rozwiązywania problemów społecznych czy właściwego porządku publicznego, bo i bez tego mamy kupę roboty z polską polityką społeczną.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×