„Projekt Lady”: Wyzwolenie do przymusu
Jako się rzekło: dziewczyny uczestniczące w „eksperymencie” uosabiają wszystko, co w oczach elit budzi największą odrazę. Zamysł reżyserski stara się jednakże subtelnie odróżnić przymioty zewnętrzne od wewnętrznych cech charakteru, sugerując, iż powierzchowność i towarzyskie nieokrzesanie wychowanek są naoczną manifestacją dogłębnej choroby ich ducha.
Produkcje TVN-u naznaczone są szczególnym rozdarciem, od którego nie są wolne prawdopodobnie wszystkie współczesne media. Z jednej strony TVN widzi się w roli wychowawcy społeczeństwa, ambasadora stylów życia, obyczajów na zachodnią modłę, nadto krzewiciela liberalnych, postępowych wartości oraz norm. Z drugiej strony stale podlega zasadzie zyskowności, która nakazuje, by proponowana oferta programowa przynosiła dochód, co nierzadko jest brew misyjnemu charakterowi stacji. Niezwykle często jednak rozdarcie, o którym mowa, przybiera postać (może jest wręcz jego zniesieniem) wychowywania do zasady zyskowności, co znaczy, że zadaniem programów emitowanych przez stację TVN jest edukacja nadwiślańskich widzów, rozumiana jako przyuczanie do samodzielnej i autonomicznej aktywności na wolnym rynku – takiej, jaką ona sama z powodzeniem uskutecznia. Ciekawym przykładem owego zjawiska jest „Projekt Lady”, serial, który od kilku tygodni zajmuje poczesne miejsce w telewizyjnej ramówce.
Zacznijmy ab ovo, czyli od faktów. Do pałacu w Radziejowicach trafia na ładnych parę tygodni dwanaście dziewczyn. Pod surowym okiem trzech dystyngowanych mentorek mają przeobrazić się w prawdziwe damy i „wyjść na ludzi”. Program operuje kontrastami posuniętymi aż do absolutnych przeciwieństw: mentorki uosabiają wielkomiejską kulturę, klasę i dobry styl, opanowanie, sumienność i rzetelność, reprezentują więc cywilizację, pojmowaną jako świat unormowanych i przepełnionych szacunkiem stosunków społecznych, pracowitości jako klucza do zawodowego sukcesu. Uczestniczki z kolei kreowane są na kompletne dzikuski. Podkreśla się ich impulsywność, język nasycony wulgaryzmami, zły gust, który przejawia się w upodobaniu do rozerotyzowanej i skąpej garderoby, a nade wszystko próżność, lenistwo i roszczeniową postawę wobec rzeczywistości, które są tu stałym wątkiem w wyobrażeniach elit o ludzie. Dla mentorek wychowanie dziewczyn jest przeto zadaniem o randze cywilizacyjnej. Ucywilizować muszą istne dzikuski, otworzyć im drogę awansu do ludzkiego świata.
Agnieszka Wiśniewska w tekście poświęconym „Projektowi” zastanawia się, czy nie jest on zwyczajnie nieudolną próbą stworzenia „demokratycznego savoir vivre’u”, nieudolną o tyle, że arystokratyczna forma trąci dzisiaj myszką i nie jest żadnym kluczem do sukcesu we współczesnym świecie. A nawet gdyby takim kluczem była? Istota rzeczy leży gdzie indziej, a słuszność w tym wypadku ma Kinga Dunin, zwracając uwagę, że głównym problemem programu jest motyw cywilizowania przez elity „dzikusów” czy ludu. Obie publicystki zatrzymały się w swych rozważaniach nad kwestią roli konwenansu, która choć ciekawa, wymaga uzupełnienia szerszą analizą. Skoro bowiem serial reprodukuje podział na wychowawców i wychowywanych – elity i lud – należy po pierwsze pochylić się nad przedstawionym obrazem samego ludu, w dalszej kolejności nad kondycją elit, światem, który buduje, i drogami, które do niego wiodą.
Gusta i konwenanse zawsze narzucały się w sposób apodyktyczny i krępowały swobodę jednostki. Dzisiaj jednak, w czasach obyczajowego melanżu, gdy ugruntowało się przekonanie, że o gustach się nie dyskutuje, lecz toleruje, te dominujące muszą znaleźć nowe, mocne podstawy, by być skutecznym narzędziem kontroli społecznej. O tych podstawach zapomniały wspomnieć Wiśniewska i Dunin.
Patologia „dzikich”
Jako się rzekło: dziewczyny uczestniczące w „eksperymencie” uosabiają wszystko, co w oczach elit budzi największą odrazę. Zamysł reżyserski stara się jednakże subtelnie odróżnić przymioty zewnętrzne od wewnętrznych cech charakteru, sugerując, iż powierzchowność i towarzyskie nieokrzesanie wychowanek są naoczną manifestacją dogłębnej choroby ich ducha. Jest jednak nadzieja na całkowitą przemianę i wyzwolenie z beznadziei żywota, upływającego dotąd na ustawicznych popijawach i trwonieniu bezcelowo czasu. Jej płomień tli się w środku każdej z dziewczyn.
Zewnętrzne przejawy muszą zostać poddane bezwzględnej krytyce, której mentorki z niekrytą pogardą nie szczędzą, a werdykty i opinie dotyczące czy to długości spódnicy, czy sposobu wiązania włosów i tym podobnych, które płyną z ich ust lub od najętych stylistów, wymagają bezwzględnego posłuszeństwa i podporządkowania. Z arbitrami mody dziewczyna z ludu dyskutować nie będzie, bo dostanie po uchu. Dlaczego tak jest? Cały zmyślny zabieg programu polega na tym, żeby podstawą do ubezwłasnowolnienia w sferze stylu było wskazanie patologicznych skłonności i cech charakteru, tkwiących w głębi, które – jakżeby inaczej – mają swe źródło w skomplikowanych i traumatycznych kolejach losu, bolesnych doświadczeniach. To one w istocie stanowią prawdziwą barierę na drodze do nowego życia. Wyłania się tutaj klarowny schemat: problemy są prywatne, to, co prywatne zaś – jest głęboko psychologiczne. Dlatego, poza rozlicznymi zajęciami z savoir vivre’u, tańca, autoprezentacji, gotowania, warsztatów artystycznych, wizytą w teatrze, a także luksusowym warszawskim hotelu, w trakcie programu odbywają się również quasi terapeutyczne zbiorowe sesje. Są one okazją do wydobycia na światło dzienne owych głęboko tkwiących bolączek i urazów. Rozmowy dotyczą ich przyczyn, którymi są przeważnie trudne relacje z rodziną lub partnerem, przedstawiane jako patologiczne. W grę wchodzi alkoholizm i przemoc, w najlepszym razie olbrzymi deficyt akceptacji tudzież niska samoocena. W odróżnieniu od zdrowych stosunków i zachowań elit, lud nurza się w patologii swej powszedniej. Mentorki słuchają tego wszystkiego z niekrytym oburzeniem, załamują troskliwie ręce. Podczas sesji miast strofować i pouczać, spoufalają się z dziewczynami i wyciągają do nich pomocną dłoń, ich surowe zazwyczaj twarze przybierają ciepły, pełen zrozumienia wyraz. Stają się sojuszniczkami dziewczyn i mają receptę, skuteczną, choć wymagającą – po pierwsze absolutne podporządkowanie elitarnym normom. Chcesz się wyzwolić? Słuchaj, stosuj się i nie dyskutuj. Jesteśmy w punkcie wyjścia, wyzwolenie dziewczęcego podmiotu prowadzi przez dyktat nieubłaganej normy.
Drugie przykazanie recepty brzmi, ni mniej ni więcej, tylko „przeszłość oddzielamy grubą kreską”. Proste jak cep, lecz przede wszystkim w zasięgu możliwości każdej wychowanki. Przeszłość zostawiamy za sobą, od dzisiaj każda ciężką pracą kuje swój własny los i nie baczy na przeciwności. Nic to, że matka cię nie akceptuje, ojciec ignoruje, a chłopak pobił i od kurew zwyzywał. Nie próbuj zmieniać świata wokół siebie, ponieważ lepiej zmienić samą siebie i wydostać się z beznadziei złej doli ku świetlistej rzeczywistości proponowanej przez mentorki. Jesteś autonomiczną jednostką, dopniesz swego, udowodnisz sobie i światu, że potrafisz być silna, niezależna, przedsiębiorcza. Dziewczynom, lecz także zachęconym widzom, którzy uwierzą propagatorkom „siękowalizmu”, program oferuje szereg kompetencji, które będą skrzynką narzędziową ich autokreacji. W tym miejscu zaczyna się krytyka dokonana przez Agnieszkę Wiśniewską. Według publicystki skrzynka ta jest anachroniczna, a zgromadzone w niej dworskie obyczaje i umiejętności niedzisiejsze. Oczywiście arystokratyczne akcenty, którymi przesycona jest konwencja programu, biją po oczach: poczynając od pałacu, przez koktajle, na których dziewczyny poznają „kawalerów z dobrych domów”, na perłach będących symbolem przynależności do programu i wymaganej dworskiej etykiecie kończąc. Podobną sytuację opisuje w „Prześnionej rewolucji” Andrzej Leder, ganiąc dzisiejszą burżuazję (lub klasę średnią, co na gruncie jego książki jest karygodnie niejasne), która swoją tożsamość buduje na dziedzictwie „białych ścian polskiego dworku”, zamiast stanąć w prawdzie wobec swych faktycznych korzeni i stać się podmiotem historycznego postępu. W tekście Agnieszki Wiśniewskiej powtórzone są zarówno zarzuty Ledera, jak również niedostatki i krótkowzroczność jego krytyki. Taka uświadomiona klasowo elita wciąż będzie dążyć do sprawowania skutecznej kontroli nad ludem, bo dlaczego miałaby akurat tego się wyrzec. Feudalna relacja „pan – cham”, na którą tak chętnie powołuje się Leder, bynajmniej nie wynika z urojonej szlacheckiej tożsamości pana, lecz z charakteru wolnorynkowej gospodarki kapitalistycznej i nie jest bardziej bezlitosna niż klasowy stosunek „kapitalista – robotnik”, co skrupulatnie dokumentował Marks w „Kapitale”, a także współcześni mu państwowi komisarze i badacze. Przydługi ten wywód uzasadniony jest tym, że „Projekt Lady” pod budzącą politowanie anachroniczną konwencją skrywa prawdę, że lud w istocie jest dla elity tym, czym był od zawsze – siłą roboczą, „ludzkim czynnikiem produkcji”.
„Niezależność to praca”
Sekret, którego nie mogła ujawnić w swym komentarzu Agnieszka Wiśniewska, ponieważ jej tekst powstał na początku emisji programu (być może stąd słabość jej krytyki), odkryty został w przedostatnim dotychczas wyemitowanym odcinku, w którym zadaniem dziewczyn było odbycie rozmowy rekrutacyjnej takiej, jak te w największych polskich korporacjach i firmach (sic!). Ponieważ poprzeczka jest postawiona naprawdę wysoko, trzeba się przeto śpiewająco przygotować. Dziewczyny pod okiem mentorki, licencjonowanego coacha, ustalają, o jakich cechach mogą opowiadać, a jakie powinny przemilczeć, gdy przyjdzie czas próby. Dowiadują się także, w jaki sposób opowiadać o swoich zaletach. „Efekt, konkret, to jest język pracy”, „musicie przekonać pracodawcę, że dostarczycie mu podstawowej wartości, czyli siebie” – słyszą. Praca z jednej strony jest czymś prozaicznym, konkretnym i oczywistym, z drugiej strony traktuje się ją jako misterium indywidualnego wyzwolenia, nie wolno zatem dyskutować jej warunków, przyjmuje się ją z pokorą, a hierarchię, która w niej panuje, trzeba zaakceptować.
Rozmowę kwalifikacyjną dziewczyn przeprowadzać ma pani, która podobnie jak coach także ma licencję (prawdopodobnie zachodnią) na wykonywanie swojego fachu i zawodowo przeprowadza podobne rozmowy dla, a jakże, największych firm i korporacji. Jedno z zadanych pytań brzmi: „Jaki zwrot z inwestycji będzie miał pracodawca z zatrudnienia pani?”. Dziewczyna skonfundowana, traci rezon, lada moment wybuchnie płaczem, pani, która wygląda, jakby miała certyfikat na bycie antypatycznym i nieczułym (prawdopodobnie na tym w istocie polegają jej certyfikowane kompetencje, ta jest wszakże najlepszą z najlepszych), piorunuje wzrokiem, domaga się odpowiedzi. Widać, że zwrot inwestycji będzie żaden, test oblany.
Następnego dnia dziewczyny mają sprawdzić się w poważnej pracy. Niektóre podchodzą entuzjastycznie, uważają, że wygrały los na loterii, starają się wzorowo wypełniać zadania, pracują jak mrówki. Jedna dostaje propozycję przyszłego stażu. Część nie ukrywa rozczarowania. Nie dały sobie rady lub podważały zasadność wyznaczonych zadań. Którejś z nich nie poszły rozmowy z klientami w call center, wolałaby sprzedawać bułki niż zawracać ludziom głowę, gdy nie mają na to ochoty. Zapłaci za to uczestnictwem w programie. Inna nie podołała przy robieniu tabelki w Wordzie, chociaż stwierdziła wcześniej, że biegle się nim posługuje. Nie wykazała się wystarczającą pokorą, krytyki nie przyjęła, dlatego program także musiała opuścić.
Fetyszyzacja pracy jest wątkiem, który zaprzecza arystokratycznej kanwie programu. Według mentorek tylko ciężką pracą nad sobą i „pracą w pracy” człowiek osiąga awans i może czuć się zadowolony, pod warunkiem, że wyzwania te podejmuje bez szemrania, akceptuje rzeczywistość i na nią nie wyrzeka. Dziewczyny przyuczane są do tego, że próba krytyki rzeczywistości jest nie na miejscu, piętnuje się ją jako postawę roszczeniową. Mentorka, która jest znaną tefałenową celebrytką, tłumaczy, że dorosłość polega na tym, że podejmuje się każdą pracę, nie uskarżając się, gdy jest zbyt ciężka (miejmy nadzieję, że wie, co mówi).
W ideologii widział Althusser pojęcia, które narzucają się nam z największą oczywistością. W przypadku pracy ideologią jest oczywistość, że pracę dostaje się z łaski pracodawcy, dostaje się ją za zasługi, za uległość i posłuszeństwo, wykonując ją trzeba przeto wyrzec się również krytyki. Kaprys pracodawcy jest święty i niekwestionowany, najczęściej bowiem nie jest kaprysem, lecz racjonalnym działaniem. Toteż racjonalną odpowiedzią pracownika powinno być korne jego spełnienie. Praca, która miała emancypować, naszą pracą być nie może żadną miarą, jest pracą narzuconą i obcą, tak jak obcy jest dysponujący nią pracodawca. Kiedy ukrócona zostanie krytyka decyzji pracodawcy, zniknie ostatnia bariera chroniąca przed jego wszechwładzą. Mało jest rzeczy z którymi kapitalista poczyna sobie tak rozrzutnie jak z siłą roboczą, bo jest ona poddana jego nieograniczonej władzy, pisał Marks w III tomie „Kapitału”. Te słowa nie straciły na aktualności, a „Projekt Lady”, który za oczywistość podaje nienaruszalny charakter wymagań i warunków pracy, jest tego niezbitym dowodem.
Wina porażki – lud wyobrażony ciąg dalszy
Zakończeniem odcinków są eliminacje, w których każdorazowo jedna z uczestniczek zostaje wykluczona. Przed pałac w Radziejowicach podjeżdża limuzyna, która ma odwieźć przegraną dziewczynę do domu. Przedtem jednak następuje podsumowanie, mentorki wyłuszczają powody, dla których zdecydowały się pożegnać tę a nie inną uczestniczkę. Przyczyną zazwyczaj jest niedostateczne podporządkowanie się wymaganiom lub brak wystarczającej aktywności przy dokonujących się zmianach. Z jednej strony, jak już widzieliśmy, potwierdza się, że zamysł reżyserski stawia warunek bezwzględnego posłuszeństwa, co samo w sobie budzi sprzeciw. Co ważniejsze, daje tu o sobie znać pielęgnowane przez elitę wyobrażenie o ludzie. Dziewczyny narażają się na reprymendy mentorek, zarzuty o niesubordynacje, w wyjątkowo niemądry sposób. Choć są świadome konsekwencji, zachowują się często tak, jakby chciały z programu odpaść. Czasem wykradną butelkę wina z pałacowej kuchni lub zlekceważą porządek w swoich rzeczach albo znowuż dorysują penisa na pracy koleżanki podczas warsztatów malarskich. Działają wówczas tak, jakby zapominały, o co toczy się gra. Są to sytuacje trudne do zrozumienia, widz zadaje sobie zasadne pytanie „jak można tak nierozsądnie się zachować?! Gdyby zacisnęła zęby na kilka tygodni, wygrałaby przecież!”. Ponieważ wybryki zdarzają się większości uczestniczek, konkurencja nie jest duża, nie trzeba wykazać się nie wiadomo czym. To nie jest talentshow, wystarczy się dostosować do wymogów. Stawką, o którą grają dziewczyny, jest zwycięstwo w programie i prestiżowe stypendium w Anglii. Stawką producentów programu było tak prowadzić akcję, by wykazać, że lud przejawia zachowania irracjonalne. Mało tego, że jest niekiedy próżny i roszczeniowy, lud „dziki” jest także dlatego, że nie potrafi zapanować nad namiętnościami nawet, gdy najbardziej na tym mu zależy, lub zbyt mało mu zależy, gdy stawka jest naprawdę wysoka. Dlatego praca z ludem jest tak niesłychanie trudna dla mentorek. Dlatego też lud musi ciężko sam nad sobą pracować, jeżeli mają się przed nim otworzyć podwoje do świata normalności, sumiennej pracy i dobrobytu.
Oblicza savoir vivre’u
Teraz można powrócić do kwestii savoir vivre’u. Istotnie, dworska konwencja programu budzi ironiczny uśmiech, ale stawia także pytanie o relację konwenansu i obyczaju do świata opartego rzekomo na własnej pracy, do którego dziewczyny mają być poprzez program dostosowane.
Historia etykiety, jaką znamy z programu i własnych wyobrażeń, nie jest aż taka długa. Paradoksalnie jej szczytowy okres, kiedy osiągnęła wyżyny wysublimowania, przypada na XIX wiek (jeden z kodeksów zachowania przy stole jeszcze z XVIII stulecia, „nad wyraz rygorystycznie” zabrania plucia, podjadania z cudzego talerza i niedyskretnego drzemania podczas posiłku). Był to przecież czas, gdy społeczeństwo stanowe zaczynało pod wpływem sił nowoczesności upadać. Rodziła się nowa klasa społeczna, która domagała się świata opartego na własnych zasługach, etosie pracy i nie w smak były jej symboliczne bariery społeczne. Być może rozkwit etykiety był rezultatem podjętej przez dawną arystokrację próby scementowania przy pomocy kapitału symbolicznego dworskiej socjety i odróżnienia się od przedsiębiorczych bogaczy, którzy dysponowali kapitałem ekonomicznym bez opieczętowanej szlachectwem metryki narodzin. Dawni nobile starali się znaleźć legitymizację pozycji, która wymykała im się spod nóg, gdy świat trząsł się w posadach, gdy do głosu doszły liberalne idee, nielicujące z feudalnym porządkiem.
Normy z „Projektu Lady” nawiązują właśnie do tych niezwykle skomplikowanych i wyszukanych konwenansów. Dla porównania warto tu przytoczyć trzy obrazy literackie, które są dokumentem epoki: Wokulski podejmowany przez Łęckiego, hrabia Wroński i Modesta Mignon, tytułowa bohaterka z powieści Balzaca.
Najpierw Prus. Otóż Wokulski, goszcząc u Łęckich, dopuścił się bezprzykładnego wykroczenia i „zaatakował sandacza nożem i widelcem”. Arystokrata zrobił to samo, jego córka Izabela tymczasem nietaktownie jęła dopytywać, czy także może nauczyć się w ten niespotykany dotąd sposób jadać ryby. Wywiązała się dyskusja, w której za Wokulskim ujął się Łęcki, broniąc jego racji, obaj zaś dowodzili, że zwyczaje jak te obowiązujące przy stole przemijają, tak, jak przemijają cywilizacyjne warunki ich powstania.
„– Więc jest pan nieprzyjacielem etykiety? – spytała [Łęcka].
– Nie. Nie chcę tylko być jej niewolnikiem” – odrzekł bez skrępowania Wokulski, czując się zażenowany całą sytuacją.
W opisanej scenie ciekawe są dwie kwestie. Po pierwsze dla młodego pokolenia, którego przedstawicielem jest Wokulski, etykieta jawi się jako balast. Wokulski jest pragmatykiem, patrzy trzeźwo na świat i nie trwoni czasu ni uwagi na rzeczy zbędne (poza romantycznym i desperackim uczuciem do Izabeli). Wierzy w postęp, pracę i jednostkę wyzwoloną od społecznych uwarunkowań, taką jaką chciałby wychować tefałenowski program poprzez narzucenie salonowych rygorów. To, w czym TVN widzi zbawienny przymus, Wokulski traktuje jako barierę.
Po drugie rozwiązania wymaga zagadka, dlaczego Łęcki wziął przykład z Wokulskiego, skoro wiedział dobrze, że ryby jada się inaczej. Zrobił to mianowicie po to, by Wokulski nie poczuł się zawstydzony swym grubiaństwem, chciał zatem zatuszować gafę gościa. Reakcja taka, choć prawdopodobnie mechaniczna i odruchowa, gdyż Łęcki nie był człowiekiem ani przesadnie błyskotliwym, ani nader wrażliwym, nie podważa bynajmniej klasowego charakteru etykiety i nie rozgrzesza jej, pokazuje jednak pewną istotną różnicę między etykietą Łęckiego a postępowaniem Izabeli i mentorek z „Projektu Lady”. Mentorki na podobny takt-nietakt by się nie zdobyły, o czym świadczy wielokrotnie demonstrowane zażenowanie zachowaniem swych wychowanek, którym panie podkreślały swą wyższość wobec źle ułożonych dziewczyn. Bliższe to arystokratycznej pogardzie dla ludzi niżej postawionych, jakiej wierny jest hrabia z powieści Tołstoja. Wroński jest żołnierzem i arystokratą, obowiązują go normy kodeksu honorowego, który stosuje jednak tylko wobec osób stojących w hierarchii wyżej od niego. Gdy dłużny jest pieniądze, a wierzycielem jest jego przełożony, trzeba go spłacić. Gdy zalega z długiem osobie niższej rangą, bez ujmy na honorze pozwala sobie o tym zapomnieć. Z socjety występującej w „Projekcie Lady” z hrabią Wrońskim zrozumiałyby się doskonale mentorki i zapraszani na koktajle młodzi kawalerowie, którzy bez szczególnych oporów komentują i taksują uczestniczki. Do porozumienia by doszło, o ile, rzecz jasna, byliby oni wszyscy równi szarżą czy pochodzeniem. Mentorki i kawalerowie są albo do głębi bezduszni, albo są skończonymi idiotami, gdy własne ego pasą pogardą wobec słabszych. Choć ludzi obrażać z zasady nie należy, ostre obelgi, jeżeli do czegoś mają służyć, niechaj służą do piętnowania pogardy silnych wobec słabych, lżenia Wrońskich wszystkich czasów – tak, w służbie klasowej samoobrony, spełnią należycie swoje powołanie. W języku elit brzmiałoby to zapewne: „niegodziwcy!”, wystarczy jednak zwykłe, ludowe i dosadne „chuje!”
Ostatnim przykładem jest Modesta Mignion, dama, która w korespondencji ze swoim przyszłym mężem otwarcie przyznaje, że konwenanse, których jest zmuszona przestrzegać, mają partykularny i klasowy charakter. Modesta jest w pełni świadoma, że etykieta nie jest uniwersalnym kluczem do lepszego życia, powszechnym wzorem słusznego postępowania. Jej moc obowiązywania wynika z tego, że cementuje wspólnotę, pewien jej segment, choć dla jednostki bywa obciążeniem. Zamysł reżyserski programu sugeruje coś wprost przeciwnego. Etykieta jest uniwersalnym, ponadklasowym (fakt istnienia klasowych różnic oczywiście tu nie występuje) narzędziem poruszania się w dzisiejszym świecie (Agnieszka Wiśniewska twierdzi, że ma być, choć nie jest). Jeżeli buduje ona bariery między ludźmi, robi to tylko o tyle, o ile oddziela cywilizowanych od dzikich. Jest przeto miarą ucywilizowania w pewnym sensie. Jej opresyjny charakter, apodyktyczność, która więzi jednostkę, jest wyzwoleniem do nowego życia. Podobnie sprawa ma się z przymusem pracy, który trzeba podjąć, ażeby wkroczyć do królestwa wolności. Wolnościowa doktryna nieuchronnie obraca się więc w swoje zaprzeczenie.
„Myśli klasy panującej są myślami panującymi”
W „Manifeście Komunistycznym” Marks z Engelsem zwięźle zobrazowali świat zrewolucjonizowany przez burżuazję, dla którego, wbrew powszechnemu mniemaniu, autorzy nie kryją podziwu. Piszą oni: „Ustawiczne przewroty w produkcji, bezustanne wstrząsy ogarniające całość życia społecznego, wieczna niepewność i wieczny ruch odróżniają epokę burżuazyjną od wszystkich poprzednich. Wszystkie stężałe, zaśniedziałe stosunki wraz z nieodłącznymi od nich, z dawien dawna uświęconymi pojęciami i poglądami, ulegają rozkładowi, wszystkie nowo powstałe stają się przestarzałe, zanim zdążą skostnieć. Wszystko, co stanowe i zakrzepłe, znika, wszystko, co święte, ulega sprofanowaniu i ludzie muszą wreszcie spojrzeć trzeźwym okiem na swoją pozycję życiową, na swoje wzajemne stosunki”. Słowa te nie straciły na aktualności, prawdopodobnie dzisiaj są one nawet bardziej prawdziwe niż 170 lat temu. W zrewolucjonizowanym świecie, jak widzimy, hegemonię przejmują liberalne idee, które niosą emancypację jednostki. Szybko się jednak okazało, że uzyskana wolność jest bardziej ambiwalentna, niż można było przypuszczać. Wyemancypowane jednostki muszą wywiązać się z przestrzegania pewnych surowych norm, muszą dowieść, że zasługują na miano nowoczesnego człowieka, który nie naruszając praw innych jednostek, dba sam o siebie. W tym kontekście „Projekt Lady” jest soczewką liberalizmu. Pragnie powołać do życia samodzielne podmioty, które podejmują wybory i ponoszą ich konsekwencje. Takimi podmiotami mają się stać dziewczyny, uczestniczki programu – wpojeniu takiego przekonania służą zbiorowe terapie. Aby to jednak osiągnąć, muszą one bezkrytycznie podporządkować się narzuconym z zewnątrz zasadom, które utrzymają ich zachowania w ryzach. Poddane opresji, tracą możliwość artykulacji sprzeciwu, gdyż byłby on wbrew ich najlepiej pojętemu interesowi. Interes zaś jest dla liberalizmu rzeczą święta. U podstaw dzisiejszych społeczeństw leży rzekomo zasada, w myśl której wolność jednego kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego. To frazes, w rzeczywistości wolność jednego ograniczona jest wolnością do wyzysku przez drugiego. W „Projekcie” widać to podczas rozmowy kwalifikacyjnej, a potem w pracy. Oczywistością, która się tam narzuca i nie podlega żadnym negocjacjom, są warunki dyktowane przez pracodawcę. Tak dzieje się również, gdy dziewczyny podporządkować się muszą etykiecie i wyrokom stylistów. Aby zrealizować swój interes, jednostka musi zostać ponownie zniewolona. Przymus jest logiczną konsekwencją doktryny wolnościowej.
Liberalizm jako taki podobnie jak burżuazja miał swój czas, gdy przekształcały się stosunki społeczne. Ten potencjał jednak uległ wyczerpaniu. Dzisiaj w nowoczesnych demokracjach jego programem nie jest już krytyka rzeczywistości, ale przekształcanie samych ludzi, by ich w tę rzeczywistość wpasować. Mentorki z programu „Projekt Lady” poznały obiektywne środki, które służą tak rozumianej adaptacji, dlatego wdrażają je bez wahania, cały czas w imię dobra swych wychowanek.
To ponowne zniewolenie choć wygląda jak uniwersalny schemat, który dotyczy wszystkich w równym stopniu, ma jednak swoich beneficjentów. TVN, jako wehikuł myśli współczesnej burżuazji, pozwala upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Nie musi wyrzekać się ani misji, ani zysku. O ile w wieku XIX przedsiębiorczy bourgeois pozbywał się balastu tradycji i „uświęconych pojęć”, dzisiaj postanowił dokonać ich hurtowej wyprzedaży, skapitalizować tradycyjne symbole i normy. Czy stoi to w sprzeczności z jej postępowym charakterem? Bynajmniej. Jest to tylko forma opresji, do której niechybnie dochodzi liberalizm, ale czy jest ona tradycyjna, arystokratyczna, ziemiańska czy jakakolwiek inna, nie ma to znaczenia, bo, jak powiada klasyk, myśli klasy panującej są myślami panującymi. Ale nie o myśli tu chodzi, lecz o panowanie.