Prof. Traba: Powrót przesiedlonych
Z profesorem Robertem Trabą rozmawiają Maria Czaputowicz i Jan Mencwel. Fragment wywiadu pochodzi z 28. numeru Magazynu Kontakt pt. „Małe obczyzny”.
Dla całej Europy rocznica 1945 roku to święto zakończenia wojny. Ale w Polsce ta data kojarzy się bardzo dwuznacznie. Jak o tym mówić?
Po pierwsze, niekoniecznie dla całej Europy. W sferze dawnych wpływów sowieckich podejście do końca wojny jest co najmniej ambiwalentne. Dziś 8/9 maja świętuje Moskwa i – może paradoksalnie – Europa Zachodnia. W Polsce nie umiemy znaleźć języka, który pozwoliłby opowiedzieć o tym, co wydarzyło się w 1945 roku w taki sposób, żeby nie wykluczać z tej opowieści jakichś grup społecznych. Długie lata braku otwartej debaty sprawiają, że dziś wahadło recepcji roku 1945 wychyliło się bardzo w prawo, wypierając dorobek „złych komunistów”, a przy okazji tysięcy ludzi, którzy po prostu chcieli tworzyć po okresie straszliwej okupacji Polskę – swoje miejsce na ziemi.
W czym objawia się to wychylenie w prawo recepcji 1945 roku?
W debacie dominują obecnie losy „żołnierzy wyklętych” albo szerzej: tematy przez lata wyparte bądź interpretowane z perspektywy propagandy. To dobrze, że mówi się o partyzantach, którzy jeszcze po 1945 roku walczyli przeciwko dominacji komunistycznej. Ale zapominamy przy okazji o proporcjach, o liczbach. Nie można stygmatyzować I Armii Wojska Polskiego generała Berlinga i II Armii generała Świerczewskiego jako armii komunistycznych. Ludzie zaciągali się do nich, by wyrwać się z Gułagu. Walczyli z poświęceniem, po prostu o Polskę. Propagandowo wyeksploatowane w okresie PRL-u, armie te zniknęły zupełnie z opowieści o tamtej Polsce. Chcemy mieć prosty, czarno-biały obraz i znowu wpadamy w pułapkę starych, mitotwórczych mechanizmów. Uważam, że potrzebujemy poważnej rozmowy o 1945 roku – po to, żeby w końcu przełamać dominację politycznych koniunktur nad rzetelnymi interpretacjami historycznymi.
O jakich nowych interpretacjach pan myśli?
Proponuję, by na rok 1945 spojrzeć przez pryzmat wielkiej opowieści o powrocie w różnych jego aspektach. Metaforycznie jest to dla większości Polaków powrót ze skrajnej sytuacji wojny, okupacji i codziennego strachu do przestrzeni nowej, niestabilnej, ale budzącej nadzieję. Mam też na myśli fizyczny powrót: do zrujnowanej Warszawy, powrót setek tysięcy robotników przymusowych, ludzi ocalonych z obozów koncentracyjnych, łagrów, z emigracji; powrót tych żołnierzy, którzy walczyli na różnych frontach II wojny światowej. Wreszcie chodzi mi o powrót ideologiczny, którego wyrazem był „powrót na Ziemie Odzyskane”. Nie zawsze musiały być to powroty radosne, bo zamiast domu odnajdowano pustkę i niepewność. Metafora „powrotu” zróżnicuje jednak dominującą obecnie perspektywę, definiującą rok 1945 wyłącznie poprzez „strach”, „trwogę” czy „wojnę domową”. Co najważniejsze, umożliwi porównanie tej sytuacji z sytuacją okupacji i walki, które nie pozwoliły milionom ofiar na powrót.
„Nasz 1945 rok” zaczyna się w zasadzie w roku 1944. Już w lipcu kształtują się zręby przyszłej władzy komunistycznej, których zwiastunem jest powstanie ustanowionego w Moskwie PKWN. W sierpniu wybucha tragiczne w skutkach powstanie warszawskie. W kolejnych miesiącach armia sowiecka, ale również armia polska, zajmuje terytoria Polski, wyzwalając je spod okupacji niemieckiej i ustanawiając dominację komunistyczną. To jest początek symbolicznego roku 1945, który kończy się wraz z odejściem komendantur sowieckich i układem poczdamskim w sierpniu 1945, czyli stabilizacją nowych granic. Ten proces trwał u nas dłużej niż w innych częściach Europy i myślę, że warto mieć to na uwadze.
Mówi pan o wyzwoleniu, a tymczasem w Polsce coraz częściej słyszy się głosy – przede wszystkim z prawej strony sceny politycznej – że w 1945 roku nie było żadnego wyzwolenia, a jedynie przejście spod jednej okupacji w drugą.
Używam słowa „wyzwolenie” tylko w konkretnym kontekście, na przykład zakończenia okupacji niemieckiej albo wyzwalania obozów koncentracyjnych. Przeciwny jednak jestem twierdzeniu, że po 1945 roku Polska nie była niepodległa. Zdzisław Najder w „Węzłach pamięci” twierdzi wręcz, że w historii tysiącletniego państwa polskiego najgorszym wydarzeniem jest właśnie rok 1945. Według mnie powinno się mówić raczej o tym, że po okresie podwójnej okupacji Polska dostała się w system dominacji sowieckiej. Nie była suwerenna, ale nie straciła niepodległości w pełni, zarówno w ramach systemu komunistycznego, jak i na arenie międzynarodowej, szczególnie po 1956 roku. Nie dotyczy to może pierwszego powojennego roku, w którym wojskowe władze sowieckie zakładały swoje delegatury. W zasadzie to one zarządzały mieniem, mimo że równolegle do nich istniały władze polskie. Jednocześnie właśnie wtedy tliły się jeszcze niezależne struktury opozycji politycznej. Po okresie stalinizacji Polski następował proces uobywatelniania i demontażu struktur autorytarnego państwa.
Nie zapominajmy jeszcze o jednym: pierwsze lata powojenne stworzyły mity fundacyjne nie tylko PRL-u, ale również społeczeństwa polskiego, które do dziś poprzez nie się definiuje. Mam na myśli między innymi mit odbudowy z ruin, wyrażony na przykład w haśle „cały naród buduje swoją stolicę”. Drugim jest mit „Ziem Odzyskanych”, o których dzisiaj mówimy trochę z przymrużeniem oka, ale nie stworzyliśmy dla niego poważnej alternatywy.
Mamy wrażenie, że o tym drugim w ogóle niewiele się mówi, a samo pojęcie nie jest rozpoznawalne. Może z wyłączeniem terenów, które były tak nazywane – choć i tu można mieć wątpliwości. Uporządkujmy zatem: jak wyglądało to „odzyskiwanie” ziem zachodnich i północnych?
Zacznijmy od jednego prostego faktu. Otrzymaliśmy te ziemie nie w myśl sloganu „byliśmy, jesteśmy i będziemy”, lecz dlatego, że taki, a nie inny był globalny układ sił politycznych i że Stalin sobie tego zażyczył. Prawdą jest, że wschodnie terytoria Niemiec przed 1939 rokiem zamieszkiwała mniejszość polska na Warmii, że były wątki polskie na Mazurach, że na Śląsku rozwijał się polski ruch narodowy. Prawdą jest też, że istniała tak zwana „polska myśl zachodnia”, reprezentowana głównie przez środowisko poznańskich intelektualistów z Marianem Wojciechowskim na czele. To on ogłosił w 1945 roku w pierwszym numerze „Przeglądu Zachodniego” manifest, w którym pisał o tym, jak ważny jest mit „powrotu” dla tworzenia łączności nowych ziem z Polską. Już przed wojną wychodziły publikacje, książki, które pokazywały, jak daleko sięga „polskość” czy „słowiańskość” ziem zachodnich. To wszystko ma znaczenie, ale nic by się nie wydarzyło, gdyby na żądanie Stalina na najwyższych szczeblach polityki nie nastąpił konsensus polityczny w sprawie nowych granic Polski. Z zimną kalkulacją Roosevelt i Churchill ten fakt zaakceptowali, by wkrótce później doprowadzić do politycznego podziału świata.
Jeśli „odzyskanie” przyszło do nas z zewnątrz, to jak doszło do tego, że hasło „Ziem Odzyskanych”, „powrotu do macierzy” stało się – jak pan powiedział – jednym z mitów założycielskich PRL?
To paradoks, ale komuniści sami, bez intelektualnego wkładu przedwojennej polskiej endecji, nie doprowadziliby do tego symbolicznego zawłaszczenia. Byli za słabo do tego przygotowani organizacyjnie i intelektualnie. Mariaż endecko-komunistyczny dał możliwość stworzenia tego, w wymiarze socjotechnicznym naprawdę znakomitego, pojęcia, które pozwoliło między innymi tysiącom osadników na zakorzenienie się na ziemiach im w większości zupełnie obcych.
„Znakomitego”? To znaczy, że propagandowe hasła, ten cały „powrót do macierzy”, padały na podatny grunt wśród ludzi, którzy byli przesiedlani na włączone w obręb Polski ziemie?
W masowych transportach przesiedlano ludzi z terenów wschodnich Rzeczpospolitej, które włączono do ZSRR. Ich odsetek na ziemiach zachodnich i północnych wynosił około 27 procent. Reszta to byli osadnicy z Polski centralnej i południowej, często z sąsiednich regionów: Mazowsza, Podlasia, Wielkopolski. Najbardziej obce były te ziemie dla kresowiaków, przymuszonych do opuszczenia swojej ziemi rodzinnej zamieszkiwanej od dziesiątków pokoleń. Propagandowe hasło bycia na „dawnych ziemiach słowiańskich”, „prapolskich” mogło dawać im przynajmniej namiastkę poczucia bycia u siebie. W tym sensie uważam hasło „powrotu na Ziemie Odzyskane” za bardzo sprawny mechanizm propagandowy. Proszę zauważyć, że utrwaliło się ono tak mocno, że bezrefleksyjnie używamy go do dziś. Tymczasem nie było i nie ma poczucia łączności między mieszkańcami Olsztyna i Gorzowa czy Koszalina i Wrocławia. A samo „odzyskanie” wprowadza nas w ideologiczną spiralę antagonistycznego rozumienia historii. Sprawnie zresztą wykorzystywali ją Niemcy po roku 1939, gdy „odzyskiwali” Lotaryngię, Pomorze Gdańskie czy Kłajpedę.
Wróćmy do przesiedleńców. Na czym polegało to poczucie obcości i jak długo utrzymywało się wśród nowych mieszkańców poniemieckich terenów?
Niedawno wróciłem do lektury wspomnień osadników z Kresów spisywanych bezpośrednio po 1945 roku. Powtarzają się tam podobne wątki: „woda tam [na Kresach] smakowała lepiej” i to mimo że tu jest kanalizacja, a tam była pompa. „Te posadzki, to przecież jest takie nieludzkie, to trzeba wyrzucić, bo klepisko było zdrowsze”. Pamiętajmy, że mieszkańcy wschodniej Polski nie przemieszczali się. Byli zasiedzeni w jednym miejscu od pokoleń. I nagle wyrwano ich z tych miejsc, do których byli kulturowo przywiązani. Niesamowite, jak silne było to poczucie oderwania. Z moich osobistych rozmów, które prowadziłem w latach 80. i 90., wynika, że poczucie wykorzenienia wciąż jeszcze wówczas trwało. „Dali by mi tam kawałek ziemi, to wracam natychmiast!” – czy to w okolice Wilna, czy na Wołyń. To często powtarzane frazy, które słyszałem od tych ludzi. Myślę, że wyobcowanie generacji bezpośrednio pamiętającej miejsca utracone jest czymś bardzo mocnym i w psychologicznym znaczeniu uniwersalnym.
Mówimy wciąż o przesiedleńcach ze wschodu, a przecież część stanowili ludzie, którzy jechali na zachód lub północ z Polski centralnej. Jechali raczej z nadzieją na rozpoczęcie nowego życia na tych terenach. Propagandowa rola „pionierów Ziem Odzyskanych” wydaje się napisana dla nich.
Oczywiście, że inne było doświadczenie i, co za tym idzie, pamięć ludzi, którzy przyjechali na Warmię z pobliskiego Mazowsza czy na Dolny Śląsk i Pomorze z Wielkopolski. Te ziemie były im już wcześniej znajome. Przez pokolenia biedniejsi Kurpie jeździli na prace sezonowe na Mazury, pozostając tam nawet do ośmiu miesięcy w roku: od przednówka do wykopków. Część z nich podzieliła w czasie wojny los milionów robotników przymusowych. Po wojnie zasiedlali nierzadko miejsca znane. Odreagowywali też swoje klasowe poniżenie z czasów, gdy pracowali jako parobkowie lub niewolnicy z okresu II wojny światowej.
Robert Traba
Jan Mencwel
Maria Czaputowicz