Processyami się nie zabawiają
Uroczystość Bożego Ciała, przypominając, że Jezus jest obecny „we wszystkim i ponad wszystkim”, wyzwala nas ze schizofrenii, którą zafundowali nam idący za filozofami teologowie, dzieląc rzeczywistość na sacrum i profanum. A przecież, jeśli naprawdę Bóg stał się człowiekiem, to znaczy, że Świat stał się Niebem. Zatem Wszechświat jest również monstrancją Boga.
Zacznijmy od Sokółki. W ekspertyzie sporządzonej przez profesorów Uniwersytetu Medycznego, a następnie skrytykowanej przez rzecznika tejże uczelni, czytamy, że poddana badaniu Hostia, a więc odrobina chleba konsekrowanego, przemieniła się w mięsień serca w stanie agonalnym. Nawiasem mówiąc, do podobnego wniosku doszła komisja badająca podobne wydarzenie w Buenos Aires w roku 1996. Podobne zjawiska, jak w Sokółce – krwawiące Hostie – występowały w innych miejscach i zostały nazwane cudami eucharystycznymi. A zatem, idąc za wynikami tych badań, możnaby powiedzieć, że termin „serce” rozumiany jest czysto anatomicznie. Podobnie ma się sprawa z rozumieniem terminów „ciało” i „krew”. Dzisiaj to tylko tkanki ludzkiego organizmu. Teolog powie zatem, że jako ludzie mamy ciało, materialne, i duszę nie materialną, tylko duchową. Człowiek składa się więc z duszy i ciała. Tak uczy się nas na lekcjach religii, na ambonie, ale i na studiach. Czasami uważa się, że jest to jedynie słuszna definicja osoby ludzkiej. Tymczasem niekoniecznie. Biblia mówi owszem o ciele, o duszy, ale i o duchu, o krwi, o nerkach i sercu. Zacznijmy od końca. Biblijne serce, to nie to samo, co serce walentynkowe. Nie jest ono jedynie siedliskiem uczuć. Sercem biblijny człowiek myśli, serce działa jak sumienie i czyni złoczyńcom wyrzuty, serce pamięta i przypomina, a więc pełni funkcję naszego mózgu. Natomiast siedliskiem, czy ośrodkiem, uczuć najbardziej gwałtownych są nerki.
A zatem to samo i nie to samo
Przyjrzyjmy się teraz słowu ciało. W Biblii znaczy ono tyle, co współcześnie materia. Echo tego mamy również w języku polskim. Mówimy o różnych stanach skupienia materii – ciała stałe, lotne, ciekłe, jak też o ciałach niebieskich. Cielesny świat to po prostu świat materialny. Jednym słowem, biblijny Żyd, w przeciwieństwie do Greka, nie powie, że człowiek składa się ze śmiertelnego ciała i nieśmiertelnej duszy. Powie, że jest ciałem. Kiedy mówi o krwi, myśli o życiu, o tym, że nie jest martwą rzeczą, ale istotą żywą. Stąd przelać cudzą krew, znaczy to samo, co kogoś zabić. Przelać własną krew, to znaczy oddać życie, na przykład stając w czyjejś obronie. Dusza oznacza również to samo, co krew – życie. Jednocześnie dusza potrafi kochać i nienawidzić, odczuwa zmęczenie i sytość. Duszę można stracić, co znaczy umrzeć. Określeń „ciało” i „dusza” nie używa się po to, by określić ich odrębność, ale przeciwnie, dla podkreślenia jedności. Duch zaś odnosi się do tej naszej, i tylko naszej właściwości, jaką jest intelekt, możliwość myślenia. Tak więc dusza, duch i ciało to nie odrębne składniki ludzkiej istoty, ale synonimy słowa człowiek. Do niedawna również w języku polskim w tym znaczeniu słowa „dusza” używano. „A ile masz dusz?”, podczas odpustowego obiadu pytał jeden proboszcz drugiego. Co znaczyło: ilu ludzi, ilu masz parafian.
Słowa zmienne są
Jeśli się o tym nie pamięta i idzie się jedynie za platońskim sposobem widzenia człowieka, staje się przed trudnościami nie do pokonania. Chodzi o mszę. Bierzcie i jedzcie moje ciało, pijcie moją krew, przez te słowa, jeśli potraktować je poważnie, współczesny człowieka nie przebrnie. Jak mam jeść czyjeś ciało, jak mam spożywać czyjąś krew, jak to w ogóle możliwe? Chcąc pojąć, o co chodzi, trzeba słowom Jezusa z jednej strony przywrócić znaczenie biblijne, a następnie przełożyć na język współczesny. Możnaby powiedzieć jakoś tak: Posilajcie się Mną, spożywajcie Mnie, to jestem Ja, Chrystus. Jestem tutaj i pragnę być z wami, stanowić z wami jeden organizm, jedną, nierozerwalną całość. Chcę podzielić się z wami tym, co mam, to znaczy Sobą. W miejsce: ciała, krwi, duszy, ducha, serca wystarczy więc wstawić słowo „człowiek”, a Biblia, msza i katechizm zaczną mówić o wiele jaśniej.
Przy takim postawieniu sprawy, trochę inaczej zaczyna wyglądać uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Jezusa, a zwłaszcza procesja. Weźmy pierwsze z brzegu pieśni eucharystyczne. Śpiewamy: „Bądźże pozdrowiona Hostyjo żywa, w której Jezus Chrystus bóstwo ukrywa” oraz „Jezusa ukrytego mam w Sakramencie czcić”. Ukrytego? Przecież sakrament ujawnia obecność Jezusa, a nie zakrywa. „Stańmy wszyscy pięknym kołem i uderzmy przed Nim czołem”. Owszem, bywają takie chwile w życiu człowieka, że nie tylko przed Bogiem, ale i przed człowiekiem nie wstyd nie tylko klękać, ale leżeć plackiem. Tyle tylko, że tu mamy przed sobą „chleb, który zstąpił z nieba”, a jeśli chleb, to trzeba go przede wszystkim wziąć do rąk i jeść, a nie podziwiać. Nie dziwmy się więc, że nasi wschodni bracia w wierze z lekkim zażenowaniem patrzą na procesje teoforyczne. Trudno im bowiem pojąć, jaki sens ma obnoszenie chleba, a nawet adorowanie, skoro chleb jest przede wszystkim pokarmem.
Procesja? Niekoniecznie
Następna kwestia. Mówi się, że w Uroczystość Bożego Ciała najważniejsza jest monstrancja z Hostią. Owszem, ale nie wyłącznie. Równie ważny jest Kościół, czyli my, chrześcijanie. Przecież to przede wszystkim Kościół jest najprawdziwszą monstrancją, znakiem żywego Chrystusa, gdyż jesteśmy Jego Ciałem – Bożym Ciałem, organizmem, wcieleniem Syna Bożego. Tym samym jesteśmy również Jego słowem. On mówi przez nasze usta. Owszem, złota monstrancja jest znakiem upewniającym nas o obecności Chrystusa tu i teraz, ale też o obecności związanego z Nim na stałe, na zawsze, Kościoła. Z tego jednak nie wynika, że Jezusa spotykamy jedynie we mszy, w tabernakulum i w monstrancji, a poza tym nigdzie indziej. Jeszcze mnie uczono, że realnie Jezus jest obecny tylko w Eucharystii, a poza nią tylko duchowo, a więc jakby mniej prawdziwie. Dylemat to nienowy, skoro ojciec Piotr Skarga, broniąc jezuitów przed zarzutami między innymi o zeświecczenie, pisał: „Zakon ten Choru i śpiewania nie ma, i Processyami się nie zabawia, na inne pilnieysze posługi Boskie i ludzkie ręke obracając. Habitu też innszym Zakonom zwykłego nie noszą, rozumieiąc iż tego wieku w ktorym się heretycy takim ubiorem obrażaią, rychley się do serc ich wkradać mogą”. Na ostatnie zdanie warto dzisiaj zwrócić szczególną uwagę.
Piękne i straszne
Piękne, bo uroczystość Bożego Ciała, przypominając, że Jezus jest obecny „we wszystkim i ponad wszystkim”, wyzwala nas ze schizofrenii, którą zafundowali nam idący za filozofami teologowie, dzieląc rzeczywistość na sacrum i profanum. A przecież, jeśli naprawdę Bóg stał się człowiekiem, to znaczy, że Świat stał się Niebem. Zatem Wszechświat jest również monstrancją Boga. Więcej, jest sakramentem. Straszne, bo przecież w związku z tą uroczystością co nieco mamy na sumieniu. W przeszłości nie raz i nie dwa procesje Bożego Ciała przeradzały się w pogromy na Żydach, a i braciom heretykom też się nieraz zdrowo oberwało. Co każe nam pamiętać, że nosimy w sobie jakąś przedziwną moc obracania wszystkiego, co dobre, na złe. Dzisiaj również. W kościele padamy na kolana, nieomal bijemy czołami o posadzkę, nie śmiemy popatrzeć na Hostię i zaraz po wyjściu rozwijamy transparenty z nienawistnymi hasłami, w obronie wiary i moralności dźgamy bliźnich parasolkami, niszczymy kamery dziennikarzom, a w obronie krzyża potrafimy krzyż tak przyozdobić, że zmienia on swoją wymowę i staje się swoistym rodzajem uzbrojenia. Po kryjomu wieszamy krzyże tam, gdzie tego znaku wielu sobie nie życzy.
Może więc warto było, zwłaszcza w roku poświęconym księdzu Piotrowi Skardze, idąc za procesją, nie tylko demonstrować przed całym światem „naszą wiarę”, ale zadumać się również nad jego sposobem wkradania się do serc heretyków. Czyli tych, z którymi, jak mniemamy, z woli Bożej nam nie po drodze. Może warto zadumać się nad tym, za co ludzie obrażają się na nas. Może jednak nadszedł czas by zrzucić stare habity, zwłaszcza mentalne, i nałożyć nowe ubrania.