fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Prawo do bezpiecznego dzieciństwa

Jako społeczeństwo mamy niesłychanie obniżony próg wrażliwości wobec krzywdy dzieci. Łykamy bicie, klapsy, wyzwiska, łykamy głodzenie za karę. Jesteśmy skłonni zaakceptować to wszystko jako szeroką gamę narzędzi wychowawczych, o których ma prawo zdecydować każdy rodzic.
Prawo do bezpiecznego dzieciństwa
Ilustr.: Weronika Skierka

Z Anną Krawczak rozmawia Ida Nowak.

Piecza zastępcza to opieka sprawowana nad dzieckiem w przypadku kiedy rodzice nie mogą jej zapewnić, a jednocześnie sytuacja prawna dziecka nie jest uregulowana na tyle, by mogło zostać adoptowane. Z założenia jest opieką tymczasową, choć często trwa latami. Jak dzieci w Polsce trafiają do systemu pieczy zastępczej?

Najczęściej następuje to w sytuacji, w której służby – czyli policja lub odpowiedni pracownicy socjalni – uznają, że zagrożone jest zdrowie lub życie dziecka, czyli poprzez tak zwane zabezpieczenie w trybie interwencyjnym. Może być to także zabezpieczenie planowe, o którym rodzice wiedzą wcześniej – jeśli na przykład mamy do czynienia z rodziną, z którą państwowe instytucje pracują od wielu lat, wydane zostały w stosunku do niej zalecenia, jest pod opieką kuratora, a mimo to nic się nie zmienia i nadal jest tam przemoc.

A może się to wydarzyć przy pierwszym kontakcie rodziny z instytucjami państwowymi? Kiedy na przykład sąsiedzi wzywają policję z powodu awantury i okazuje się, że na miejscu jest dziecko, które potrzebuje pomocy?

Tak, zabezpieczenie może nastąpić bez wcześniejszego przygotowania. Czasami zdarza się, że rodzina jest pod opieką kuratora, ale jej życie jakoś się toczy, nie jest planowane zabezpieczenie dziecka, aż któregoś dnia sąsiedzi zgłaszają głośną imprezę, przyjeżdża policja i okazuje się, że jednak zabezpieczenie będzie, bo zdrowie lub życie dziecka jest zagrożone.

O pieczę zastępczą może też wnioskować sam rodzic. Są to dużo rzadsze sytuacje, w których na przykład samotny rodzic musi być hospitalizowany albo wyjeżdża za granicę i przekazuje opiekę nad dzieckiem dziadkom. W takich przypadkach trafienie dziecka do pieczy zastępczej nie jest jednak powiązane z ograniczeniem czy odebraniem rodzicom władzy rodzicielskiej.

Kiedy już dziecko trafia do pieczy, może przebywać albo w rodzinie, albo w placówce – od czego to zależy?

Od kilku czynników. Przede wszystkim od tego, gdzie jest miejsce. Ważny jest też wiek dziecka, bo do dziesiątego roku życia nie może ono przebywać w placówkach. Czasem stan zdrowia wymaga, aby dziecko przebywało w szpitalu. Najlepiej byłoby oczywiście, gdyby wszystkie dzieci trafiały od razu do rodzin zastępczych, a nie wychowywały się w placówkach.

Dlaczego?

Ponieważ nikt nie powinien wychowywać się w instytucji, która jest z założenia sztucznym środowiskiem życia. Dla dziecka ważne jest, by dorastać w rodzinie, uczestniczyć w normalnych domowych zajęciach, takich jak zakupy czy przygotowywanie posiłków. To mogą wydawać się drobiazgi, ale one mają ogromne znaczenie.

Bardzo istotne jest także to, że placówka jest dla opiekunów po prostu miejscem pracy. I choćby ta praca była dla nich powołaniem i pasją, to kiedy przychodzi Wigilia, chcą spędzić ją z własnymi dziećmi, co jest całkowicie zrozumiałe. Natomiast to wszystko sprawia, że placówka nigdy nie będzie dla dzieci domem.

Co jako społeczeństwo powinniśmy przede wszystkim wiedzieć o pieczy zastępczej?

Że warto ją sprawować, to znaczy warto zostawać rodziną zastępczą, pomimo tego, że rzeczywistość pieczy w Polsce jest bardzo zła. Jeśli jednak chcemy ten system zmienić, to warto zasilać go maksymalną liczbą osób gotowych stać się bezwzględnymi rzecznikami dzieci, to znaczy podążać za nimi i ich potrzebami. Konieczne jest osiągnięcie tutaj pewnej masy krytycznej.

Jak można do tego doprowadzić?

Oczywiście nie da się tego zadekretować na poziomie ustawy, ale można dążyć ku temu oddolnie. Przede wszystkim trzeba po prostu opowiadać ludziom o pieczy, podkreślając w szczególności, że nie jest to zadanie przekraczające możliwości przeciętnego człowieka, który chodzi do pracy i lubi czasem wyjść do kina. Piecza jest niestety najczęściej postrzegana jako szlachetne działanie na rzecz drugiego człowieka, ale jednocześnie decyzja wymagająca nieodwracalnej zmiany całego naszego życia i całkowitego jego przewartościowania. A tak przecież nie jest.

Bycie rodziną zastępczą jest więc łatwiejsze, niż nam się wydaje?

Tak, to decyzja, która ostatecznie po prostu wpisuje się w codzienność. Wyobraźmy sobie osobę samotną, która mieszka, powiedzmy, w Katowicach, pracuje w banku, ma znajomych i hobby, a jednocześnie uważa o sobie, że umie kochać i podążać za dziećmi i że byłaby dobrym rodzicem czy opiekunem. To wystarczy. Naprawdę, nie musi przyjmować od razu siedmiorga dzieci czy dziecka z zespołem Downa – może zacząć od jednego dziecka bez niepełnosprawności.

Oczywiście, dzieci trafiające do pieczy najczęściej mają swoje bagaże życiowe, ale one okazują się możliwe do oswojenia, kiedy się z nimi bezpośrednio stykamy. Moją misją jest sprawienie, by po prostu więcej osób upominało się o dzieci w pieczy.

Czym miałoby być upominanie się? Decyzją o stworzeniu rodziny zastępczej?

To także, bo oczywiście potrzebujemy więcej rodzin zastępczych. Ale mówiąc o upominaniu się o dzieci, mam na myśli przede wszystkim angażowanie się w poprawę ich losu, walkę o nie. Obecnie dzieci umieszczone w pieczy okazują się trochę niczyje. Oczywiście opiekunowie prawni, rodzice biologiczni czy krewni oburzyliby się, słysząc to określenie, chodzi mi jednak o to, że dziecko w pieczy nie ma żadnej osoby, która ma pełen mandat do bycia jego strażnikiem. Nikt nie ma pełnego tytułu, żeby powiedzieć: ja decyduję o tym, z kim dziecko będzie mieć kontakt, a z kim nie, ja będę regulować, na ile system i jego różne instytucje wejdą w nasze życie. Osoby chcące walczyć o dzieci w pieczy napotkają zaś na swojej drodze rozmaite instancje kwestionujące ich mandat w tej sprawie.

Tak jest chyba zawsze, kiedy próbujemy zatroszczyć się o dzieci, których nie jesteśmy rodzicami. Kwestionowania mandatu doświadczają choćby nauczyciele czy lekarze zgłaszający problemy, których rodzice nie chcą zauważyć. Czy troska o dzieci w pieczy jest w jakiś sposób szczególna?

Oczywiście niezależnie od tego, jakiego obszaru życia dotyczy walka o dziecko, ostateczne prawo głosu ma jego bezpośredni rzecznik, czyli najczęściej rodzic. Każda inna osoba zostanie automatycznie postawiona przed pytaniem o swój mandat. I stwierdzenie, że jest nim szczera troska, najczęściej nie wystarcza – tak samo jest w przypadku nauczycieli, krewnych czy lekarzy. Natomiast różnicą między nimi a osobami sprawującymi pieczę zastępczą jest skala zaangażowania w sprawę. My zajmujemy się swoimi dziećmi przez całą dobę, siedem dni w tygodniu, nie tylko okazjonalnie jak właśnie nauczyciele czy lekarze. A mimo to nasz mandat do walki o ich prawa jest notorycznie podważany. Mamy do czynienia z całym łańcuchem różnych elementów systemowych, które uniemożliwiają nam udzielenie pomocy w sposób szybki i bezpośredni. Problemem jest przede wszystkim konieczność mediowania z rodzicem, będącym de facto właścicielem dziecka – ugruntowanym nie tylko w prawie, ale także w kulturze.

Na swoim profilu na Facebooku często podnosi pani temat przekonania o świętości rodziny biologicznej. System robi wszystko, żeby dzieci wracały do swoich rodziców biologicznych, nawet jeśli są oni dla nich zagrożeniem. Skąd się bierze ten kult krwi?

Za kultem rodziny biologicznej stoi przekonanie, że krew jest rodzajem osłony. Trochę jak w „Harrym Potterze”, w którym matka, oddając życie za syna, tworzy wokół niego magiczną tarczę. Ten kult krwi nie jest bezpodstawny. Cała biologia ewolucyjna pokazuje nam, że grupa krewniacza jest najbezpieczniejszym miejscem dla młodego osobnika. I co do zasady u ssaków tak właśnie jest, natomiast pojawiają się wyjątki. I kiedy mamy je przed oczyma, wypadałoby przede wszystkim przyjąć to do wiadomości. Natomiast my jako społeczeństwo uważamy, że nie można rodzicowi zabrać dziecka tylko dlatego, że ten rodzic jest dla niego zły. Bo może miał zły dzień, a może sam miał bardzo trudne dzieciństwo – powinniśmy go zrozumieć i pochylić się nad jego problemami.

To źle, że wspieramy rodziców?

Dobrze. Ale w pierwszej kolejności należałoby objąć ochroną najsłabszą, a nie najsilniejszą osobę w tej konstelacji, czyli dziecko, a nie rodzica. Spójrzmy, co dzieje się, kiedy dziecko zostanie już zabezpieczone z rodziny. W takiej sytuacji rodzice mają prawo do reprezentacji adwokata z urzędu, zapewnianego ze środków publicznych. Mają również prawo do wsparcia ze strony asystenta rodziny zarówno przed, jak i po zabezpieczeniu dziecka. Zaznaczam: nie jest to asystent dziecka – jego zadaniem jest sprawienie, by rodzina w kryzysie ponownie zafunkcjonowała dobrze lub też utrzymanie jej na progu kryzysu, by dziecko mogło do niej z pieczy wrócić. Ale kogo ma w takim razie dziecko? Czy jest osoba, która spojrzy na sytuację z jego punktu widzenia? W większości legislacji europejskich jest to domyślne rozwiązanie – skoro rodzic ma swoje wsparcie w postępowaniu, dziecko także powinno je otrzymać. W Polsce tego nie ma.

W efekcie powstaje u nas paradoks, w dodatku kompletnie przemilczany i społecznie przezroczysty. Mianowicie gdy już dochodzi do sprawy w sądzie rodzinnym i toczy się postępowanie o ograniczenie, pozbawienie lub zawieszenie władzy rodzicielskiej, to interes dziecka jest reprezentowany przez rodzica. A więc dziecko zabrane z rodziny ze względu na to, że działa mu się tam jakaś krzywda, reprezentowane jest przez osobę będącą sprawcą tej krzywdy.

Ostatecznie o sprawie decyduje jednak sędzia.

Tak, ale pamiętajmy, że jednym z problemów dzieci jest to, iż debatę na ich temat prowadzą dorośli. Przez pryzmat ich wrażliwości przepuszczane są wszystkie oceny sytuacji. I ta dorosła perspektywa dotyczy także sędziów.

W moim zespole badawczym rozmawiamy między innymi z sędziami rodzinnymi, którzy często podkreślają, że takie sprawy są dla nich szczególnie trudne, bo konfrontują ich z własnym doświadczeniem rodzicielskim. Mamy przecież do czynienia z sytuacją, w której jeden dorosły człowiek ma zdecydować o tym, czy inny dorosły człowiek będzie mógł dalej pełnić rolę rodzica. Ciężar moralny takiej decyzji jest ogromny, w dodatku sędziom nie udziela się w Polsce praktycznie żadnego wsparcia – nie pracują w zespołach ani nie mają dostępu do superwizji. Jednak ten brak wsparcia nie zmienia faktu, że granica krzywdy dziecka jest w sprawach sądowych nieprawdopodobnie przesuwana.

Sędziowie nie stają po stronie dzieci?

Sędziowie widzą na sali dorosłego, który patrzy im w oczy, okazuje emocje, często płacze i błaga o kolejną szansę. Myślę, że w takiej sytuacji bardzo trudno jest powiedzieć stanowczo: nie, więcej szans nie będzie. Jako dorośli instynktownie stawiamy na miejscu tych rodziców samych siebie. Nie chcielibyśmy, by ktoś nam odebrał szansę i prawo do pomyłki, pojawia się więc w nas zawahanie przed pozbawieniem tej szansy innej osoby.

Tylko że poza salą sądową istnieje dziecko, które zostało zabrane spod pieczy tego dorosłego właśnie dlatego, że ta osoba je skrzywdziła. W dodatku są na to dowody, krzywda została wykazana w sprawie. Na przykład niezaprzeczalnym faktem było gaszenie papierosów na skórze dziecka. I w zestawieniu tego faktu z obrazem matki, która zalewa się łzami i mówi, że ona strasznie kocha swojego Miłosza i to gaszenie papierosów było błędem, cały czas powinniśmy pamiętać, że wydarzyła się sytuacja, w której dorosły człowiek celowo przypalał skórę bezbronnego dziecka. Bo mógł. Także o ile nikt nie chciałby stracić praw do wychowania własnego dziecka i możemy z tym empatyzować, o tyle skala krzywd wyrządzanych przez przeciętnego rodzica a płaczącego na sali sądowej sprawcę przemocy jest najczęściej nieporównywalna. Co niestety zbyt często się rozmywa.

Rozmywa się nasze rozumienie krzywdy?

Ogólnie jako społeczeństwo mamy niesłychanie obniżony próg wrażliwości wobec krzywdy dzieci. Łykamy bicie, klapsy, wyzwiska wobec dzieci, łykamy głodzenie za karę. Jesteśmy skłonni zaakceptować to wszystko jako szeroką gamę narzędzi wychowawczych, o których ma prawo zdecydować każdy rodzic, bo jest to jego świętym prawem.

Czemu pozwalamy rodzicom na tak wiele?

To temat rzeka. Warto zacząć od pytania, czym w ogóle jest krzywda dziecka. Bo jasne jest dla nas, że kiedy dziecko trafia na OIOM, mamy do czynienia z przemocą. I w takiej sytuacji wszyscy uważamy się za absolutnych przeciwników przemocy wobec dzieci. Problem w tym, gdzie stawiamy granicę. Bo czy uznamy za przemoc to, że dziecko dostaje tylko jeden ciepły posiłek w ciągu dnia i jest to posiłek w szkole, ponieważ w domu nikt nie troszczy się o jego przygotowanie? Albo sytuację, w której dziecko ma nawracające zakażenie układu moczowego z powodu niezmienianych pieluch?

Albo jeszcze inny przykład. Wyobraźmy sobie imprezę rodzinną, powiedzmy imieniny. W domu znajduje się kilkoro dzieci i kilkunastu dorosłych. Jako że mamy okazję do świętowania, to wszyscy dorośli wypili alkohol. I nie mówię tutaj o libacji – załóżmy, że wypili co najmniej po dwa kieliszki wina. I teraz pytanie: czy to jest sytuacja zagrażająca dla dziecka, czy jest to zaniedbanie, czy jeszcze nie? Moim zdaniem udzielona odpowiedź będzie świetnym probierzem naszego postrzegania krzywdy, dużo subtelniejszym niż OIOM. Bo co się stanie, jeśli któreś z dzieci dozna wypadku – zacznie krwawić, wypadnie z łóżeczka, złamie rękę? Dziecko nie otrzyma wtedy bezpiecznej pierwszej pomocy od dorosłych, ponieważ nikt nie jest trzeźwy. Zachęcam do zastanowienia się nad tym przykładem, to świetny miernik społecznej percepcji krzywdy dziecka i różnicy pomiędzy Polską a na przykład krajami skandynawskimi.

O Norwegach słyszy się jednak, że przesadzają w drugą stronę i „bezpodstawnie zabierają dzieci”. Nie ma w tym ziarna prawdy?

Szczerze mówiąc, nie wiem, ile jest w tym prawdy. Ale warto pamiętać, że w norweskim prawie zapisany jest obowiązek reagowania na przemoc wobec dzieci i informowania służb. Trudno mi powiedzieć, co było pierwsze – czy Norwegowie są legalistami, czy też prawo odzwierciedla ich wysoką wrażliwość.

U nas mamy do czynienia z analogicznie zapętloną sytuacją, tylko że znajdujemy się na drugim końcu spektrum. W kółko oskarżamy się o znieczulicę i brak reakcji otoczenia na przemoc, a przecież nawet jeśli zareagujemy, system i tak nie weźmie naszej reakcji na poważnie. Tym samym zapętlamy się w naszej niewrażliwości.

Instytucje ignorują reakcje otoczenia?

Dobrą odpowiedzią na to pytanie jest sprawa Hani z Kłodzka, która ostatnio została zakatowana w domu rodzinnym. Zanim do tego doszło, reagowali sąsiedzi. Nie mam dostępu do dokumentacji, ale w wypowiedziach prasowych pojawiło się na przykład zdanie asystenta rodziny, który miał wiedzę, że matka Hani ją bije, ale to były klapsy. I to ma być wyjaśnienie, dlaczego system nigdy nie zdecydował się zaingerować w sposób jednoznaczny i po prostu zabrać dziecka. Myślę, że jest to w jakiś sposób symboliczne. Dla asystenta rodziny karcenie dziecka klapsami nie było przekroczeniem granicy przemocy. Być może gdyby spotkał się z taką sytuacją w swoim bliskim otoczeniu, to reakcja byłaby inna, natomiast w przypadku Hani dawanie klapsów uznał za akceptowalne.

Czemu podejrzewa pani, że asystent rodziny zareagowałby inaczej, gdyby sytuacja wydarzyła się w jego środowisku?

Ponieważ dzieci z trudnych miejsc, z rodzin wieloproblemowych czy dysfunkcyjnych postrzegane są jako te, które są w stanie znieść więcej. Tak jakby od życia należało im się trochę mniej niż przeciętnemu dziecku z klasy średniej, wobec którego zakładamy, że nie powinno być bite, a jego rodzice nie powinni być stale pijani. Dzieciom z klasy średniej automatycznie przyznajemy prawo do dobrego dzieciństwa, stawiamy ich opiekunom jakiekolwiek wymagania. Natomiast jeśli mamy matkę wychowaną w domu dziecka, objętą nadzorem pomocy społecznej i mającą swojego kuratora, to chociaż nie powiemy tego na głos, jest w nas założenie, że w stosunku do jej dziecka możemy pozwolić na trochę więcej przemocy czy zaniedbania, i przejawiamy tolerancję wobec zachowań, których prawdopodobnie nie tolerowalibyśmy w innym środowisku.

Szczerze mówiąc, wydawało mi się, że bicia w dobrze sytuowanych czy inteligenckich rodzinach nie zgłasza zupełnie nikt, że to nie mieści się w spektrum środków rozważanych przez nas jako możliwe do wykorzystania, w odróżnieniu od wezwania policji do awantury u biedniejszych sąsiadów.

To też prawda. Nasza czujność jest skierowana ku rodzinom nieuprzywilejowanym, więc przemoc wobec dzieci z „dobrych domów” dużo częściej przechodzi niezauważona. Być może stąd właśnie wynika nadreprezentacja gorzej sytuowanych rodzin w statystykach dotyczących przemocy. Chodziło mi jednak o to, że dzieci z niższych klas obarczone są stygmatyzacją „transmisji cech”. Zakładamy, że i tak upodobnią się do swoich rodziców, więc nie musimy się wobec nich aż tak starać – walczymy o nie z mniejszym przekonaniem.

Ostatecznie to wszystko sprowadza się do braku publicznej debaty, a także indywidualnego przemyślenia kwestii dobrej czy wystarczająco dobrej opieki. Dlatego jeżeli chcielibyśmy być krajem bezpiecznym dla dzieci, musielibyśmy zacząć od zrewidowania własnych przekonań o tym, czym jest bezpieczne dzieciństwo, kim jest bezpieczny dorosły i czy dziecko jest obywatelem bądź obywatelką, której przysługują dokładnie takie same prawa do bezpieczeństwa i ochrony ze strony państwa, jakie ma osoba dorosła. To bardzo trudny i bolesny proces i w tej chwili najwyraźniej dla nas nieosiągalny.

Dlaczego nieosiągalny, skoro politycy tak chętnie deklarują chęć ochrony dzieci?

Naszym największym problemem jest reagowanie punktowe. Za sztandarowy przykład mogą tu posłużyć maltretowane dzieci. Kiedy kraj obiegnie informacja o zakatowanym dziecku – co zdarza się na ogół kilka razy w roku – wszyscy jesteśmy poruszeni, a wiele osób wyraża poparcie dla zastosowania okrutnych kar wobec sprawców, z karą śmierci włącznie. Interesuje nas przede wszystkim poznanie nazwisk osób, które do tego doprowadziły. Drążymy, aż dowiemy się, że, powiedzmy, kuratorka, pani Kowalska, nie dopełniła swoich obowiązków służbowych i możemy ją ukarać. Kozioł ofiarny zostaje zepchnięty ze skały, a za chwilę kolejne dziecko zostaje zakatowane.

Punktowość polega więc na tym, że interesuje nas rozwiązanie tej konkretnej sprawy, a nie szerszy obraz. Nie umiemy pomyśleć kompleksowo, że zaniedbania pani Kowalskiej wzięły się na przykład z kulturowego przyzwolenia na bicie. Bo to jest problem, na który odpowiedzią nie jest zwolnienie dyscyplinarne poszczególnych osób, tylko namysł nad tym, co nie gra w świecie, który stworzyliśmy: w strukturze prawnej, w instytucjach, w kulturze.

Obecna ekipa rządząca nie jest zresztą w stanie połączyć kropek między walką o dzieci a na przykład samobójstwami szykanowanych ze względu na orientację seksualną nastolatków. Zamiast edukować w temacie tolerancji, wprowadza ustawy – mówię tutaj o orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z 2018 roku – które stwierdzają, że każde dziecko ma prawo do mamy i taty rozumianych jako osoby różnej płci. Tymczasem każde dziecko powinno mieć prawo do bezpiecznego domu, a czy ten dom będą tworzyć mama i tata, dwie mamy, wujek czy babcia i czy oni będą zastępczy, adopcyjni czy biologiczni – to jest absolutnie drugorzędne.

Czy ktokolwiek z polskich polityków bierze według pani sprawę dzieci na poważnie?

Nasza obecna sytuacja jest efektem braku działań wszystkich ekip rządowych po 1989 roku. Na przykład koncepcja powołania funkcji pracownika społecznego czy przedstawiciela dziecka, który reprezentowałby jego stronę w postępowaniu, nie pojawiła się nigdy ani ze strony PiS-u, ani PO, ani SLD. Polskie dzieci nie mają urzędu ochrony swoich praw ani ustawy, która byłaby im bezpośrednio dedykowana.

Istnieje ustawa o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej oraz kodeks rodzinny i opiekuńczy – już po tytułach widać, że w centrum zainteresowania jest tutaj rodzina, a nie dziecko. Mamy konwencję o prawach dziecka, ale jest to dokument międzynarodowy, a nie polski. Mamy wreszcie ustawę o rzeczniku praw dziecka, która opisuje jego obowiązki – dziecko jest użyte jedynie w formie przydawki, nie o nim jest dokument.

Co miałaby w takim razie opisywać ustawa „bezpośrednio dedykowana dzieciom”?

Chodzi o dokument, który traktowałby dzieci podmiotowo, nadawał ramy naszemu podejściu do nich i w sposób klarowny komunikował pewne zasady, chociażby prawo do wychowania w bezpiecznej rodzinie. Dotychczas nie udało nam się wypracować tego na poziomie żadnego dokumentu.

Nie traktujemy ich chyba jako pełnoprawnych obywateli i obywatelek na wielu poziomach. Mam na myśli chociażby rugowanie dzieci z przestrzeni publicznej. Widać to za każdym razem przy dyskusjach o karmieniu piersią, ale też na przykładzie „miejsc bez dzieci”, takich jak restauracje czy hotele.

Tak. Przede wszystkim dzieci są coraz mniej interesującym zasobem dla ludzi z szeroko rozumianej klasy średniej i środowisk, które nazwałabym opiniotwórczymi. Ograniczają przecież wolność, ich wychowywanie wiąże się z wieloma wyrzeczeniami. Ponadto obecne pokolenie młodych dorosłych z klasy średniej jest bardzo mocno spsychologizowane, czyli wytrenowane w pogłębianiu refleksji wobec siebie i swojego życia. To zasadniczo dobre zjawisko, natomiast jego efektem jest głęboka niepewność odnośnie tego, czy w ogóle powinniśmy mieć dzieci, czy bylibyśmy wystarczająco dobrymi rodzicami. Na to składa się wiele czynników, takich jak kryzys zdrowia psychicznego czy kwestie ekonomiczne i ogólny brak poczucia stabilności. W końcu dochodzimy do wniosku, że w naszym przypadku największą ochroną praw dziecka jest po prostu ich nieposiadanie. W efekcie w środowisku opiniotwórczym, które wyznacza mapę tematów interesujących, kardynalnych czy po prostu ważnych, dzieci jest coraz mniej. Owszem, poświęcamy uwagę tematowi rodzicielstwa, ale coraz trudniej jest nam odnieść się do problemów samych dzieci, ich sytuacji i ich perspektywy.

Powiedziała pani dużo o złej organizacji systemu – na każdym poziomie. Z drugiej strony, tworzą go przecież ludzie. Jak duże jest pole manewru dla rodziców, aktywistów, prawników czy innych osób chcących walczyć o dzieci. Czy system daje się pokonać?

Powiem coś niepopularnego. Uważam, że przestrzeń na walkę o dzieci wbrew systemowi jest bardzo duża. Ale namawianie do niej ludzi jest na jakimś poziomie równocześnie głęboko niemoralne.

Niemoralne?

Tak, ponieważ jest namawianiem do dania się wydrenować systemowi, który sam w sobie skonstruowany jest w sposób demoralizujący – na przykład bardzo szybko wypala osoby, które wchodzą w pracę całym sercem.

Ostatnio bardzo często rozmawiam z pracownicą socjalną, która po nocach zajmuje się sprawami dzieci powierzonych. I z jednej strony, to oczywiście wspaniale, ale jednocześnie godzina 22 w piątek to czas, w którym powinna się relaksować. Tymczasem ona zobaczyła już luki w systemie, przejmuje się nimi i teraz próbuje je załatać. Jest jednak pojedynczą, fizyczną, samotną osobą, która też ma ograniczenia w swojej sile i energii. Takie osoby są dla dzieci bezcenne, ale wytrzymują rok, dwa, może trzy lata, a potem kończą całkowicie wypalone albo z tak zwanym zespołem zmęczenia współczuciem, bo w obszarach, o których rozmawiamy, nie da się działać na automacie, bez emocji.

Mało kto jest zdolny ponieść takie koszty. I nie jest to bynajmniej zarzut, raczej skonstatowanie faktu. Ostatecznie pragnienie, żeby sobie po prostu spokojnie żyć, wydaje mi się szeroko podzielane i dosyć normalne. Żeby wykonywać pracę dla dzieci w pieczy efektywnie i z empatią, trzeba działać w dobrze skonstruowanym systemie oferującym pomoc, a nie utrudniającym działanie.

A jednak na początku powiedziała pani, że piecza jest zadaniem możliwym do wplecenia w codzienność.

Nie odwołuję tego, co mówiłam na początku, ponieważ piecza składa się z grubsza z dwóch elementów: z bezpośredniej opieki nad dzieckiem oraz z robienia tego w ramach pewnego systemu. Ten pierwszy element jest najczęściej najbardziej gratyfikujący, bo sama czuła opieka i asystowanie dziecku w zdrowieniu są niebywale uskrzydlające. I dają się pogodzić z naszą codziennością, na ogół zmieniając ją wręcz na lepsze. Ale drugim elementem jest właśnie bycie częścią systemu, bycie od niego zależnym. Dlatego należy zdawać sobie sprawę, iż może zdarzyć się tak, że jeśli będziemy chcieli ochronić dziecko i jego interes, to trzeba będzie pójść na wojnę z systemem.

Wiem, że pewnie nie umiem „sprzedać” pieczy, bo opowiadam o niej tyle strasznych rzeczy, a potem namawiam, żeby jednak spróbować. Ale naprawdę głęboko wierzę, że bycie rodziną zastępczą jest nieprawdopodobnie satysfakcjonujące, uskrzydlające, że jest to jedna z najlepszych profesji, misji, zawodów, powołań, działalności – można sobie tutaj wstawić różne określenia w zależności od tego, co nam jest bliskie. To jest po prostu ratowanie ludzi, a nie wiem, czy można robić w życiu coś wspanialszego. Dlatego naprawdę namawiam, żeby zostawać rodzinami zastępczymi i ratować dzieci.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×