fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Pracownicze granice poznania

Słowa takie jak „pracodawcy” i „pracobiorcy” nie są niewinne, bo silnie zabarwiają nasze postrzeganie świata. Mamy więc hojne postacie, które „dają pracę”, i tłum postaci mniej lub bardziej roszczeniowych – pracę „biorących”. A przecież „pracodawca” nikomu żadnej pracy nie daje. 
Pracownicze granice poznania
ilustr.: Artur Blusiewicz

„Robota jest dla głupich, a dla mądrych jest praca” – tak dawno temu, na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku pewien stary robotnik przyuczał do zawodu nowoprzyjętego kolegę. Wtedy jeszcze nie przyjął się na nowo stachanowski kult współzawodnictwa pracy w wersji korporacyjno-kołczingowej i tamten młody robotnik mógł nauczyć się gdzieś klasowego instynktu samozachowawczego. Dziś kultura robotnicza zamiera, tak samo jak specyficzny robotniczy język, który odzwierciedlał rzeczywistość widzianą oczyma ludzi pracy. To właśnie wyrażone w języku spojrzenie na świat powodowało, że robotnicy wiedzieli, że trzeba się organizować, bo umieli określić swoją role społeczną i swój społeczny interes. Wiedzieliśmy, że nasza robota i praca to nie zawsze jest to samo, a słowo „pracodawca”, w znaczeniu w jakim jest dziś używane, nie przeszłoby nam przez gardło.

Dawno temu zakład pracy był zakładem pracy, a jak ktoś robił prywatnie u prywaciarza, to robił u prywaciarza, a nie żadnego „pracodawcy”. Ale co jest nie tak z tym „pracodawcą”? Czy to nie wszystko jedno, jak go nazwiemy? Czy to nie wszystko jedno, czy powiemy robota czy praca? Czy warto się tym w ogóle zajmować? A warto! Jak najbardziej! Jeszcze jak! Liberalni reformatorzy naszej gospodarki odnieśli sukces i postawili nas do kąta właśnie dlatego, że się tym zajęli. Mało tego. Swoją wersję stosunków pracy zapisali w Kodeksie Pracy. Jeśli ktoś się dziś oburza na manipulacje przy sądach czy Trybunale Konstytucyjnym, to co powinien powiedzieć na jawnie sprzeczny z rzeczywistością ekonomiczną ideologiczny zapis obrazu świata widzianego z perspektywy tylko jednej ze stron stosunku pracy w jednym z najważniejszych aktów prawnych dla ludności, w Kodeksie Pracy? Tymczasem mało kto protestował, kiedy kolejni reformatorzy, niestrudzenie realizujący linie polityczną Leszka Balcerowicza, walczyli jak lwy o zmianę w Kodeksie Pracy pojęcia „zakład pracy” na „pracodawca”. Jak się dziś okazuje, wiedzieli co robią. Taki zapis spowodował, że pracownik przestał być widziany jako członek pewnej zorganizowanej społeczności i został postawiony jako samodzielna jednostka wobec nieporównywalnie silniejszego „pracodawcy”. Indywidualizacja i personalizacja podmiotów otworzyła szeroko drzwi do tak zwanych umów cywilno prawnych, czyli śmieciówek, samozatrudnienia i marginalizacji zrzeszeń pracowniczych, czyli do postępującego demontażu ochrony pracy i prawa pracy. I nikt się temu nie dziwił, wszak stosunki pracy zaczęto widzieć jako osobistą relację pomiędzy pojedynczymi pracownikami a „pracodawcą”. Można powiedzieć jeszcze inaczej, prawo pracy się „sprywatyzowało”! Teraz to w drodze realizacji zasady swobody umów strony stosunku pracy, a więc pracownik i pracodawca, miały się „umówić” co do szczegółów „zatrudnienia”. A umowę o pracę zaczęto nazywać kontraktem. Kontrakt… Tak! właśnie tak, bo słowo to brzmiało jak kontrakt między przedsiębiorcami… Pojęcie ze sfery formalnej. W ten sposób ginął człowiek, ten „Kowalski”, ta „Iksińska”, która pracowała z innymi, na rzecz społeczeństwa. Teraz miała kontrakt, negocjowała jego warunki, „utowarowiła się”. Nie było już miejsca na człowieka. Praca stała się towarem.

Do roboty czy do pracy? A może na kontrakcie?

Z etymologicznego punktu widzenia „robota” oznacza czynności przymusowe, wykonywane przez ludzi niezupełnie wolnych albo wręcz niewolników. Na wschodzie słowo „rab” oznacza niewolnika. Stąd też rosyjskie „rabota”. Praca zaś jest terminem oznaczającym dzieło, wykonawstwo, twórczość. I już tu widać zasadniczą różnicę. Robotę się „odwala” z konieczności, z ekonomicznego przymusu, robota oznacza działania pozbawione elementów wolnej woli, kontroli nad wykonywanym dziełem i sprawczości, a więc odczłowieczone. To słowo samo w sobie zawiera elementy alienacji. Przywilej wykonywania pracy, czynności zinternalizowanych, wynikających z chęci ich wykonywania, takich z którymi się utożsamiamy, ma ciągle, niestety, znacząca mniejszość pracowników najemnych.

Oprócz roboty, pracy, można jeszcze mieć kontrakt. Ale cóż to takiego? To wymysł polskiej doktryny prawa pracy, która, jak już wspominaliśmy, w latach 90-tych żywiołowo i chętnie rozpisywała się o kontraktach menedżerów, lekarzy, odcinając się od świata pracy. W ten sposób praca zmienia się w „robótki” (nasze tłumaczenie gig economy), dorywcze i niezobowiązujące. Traci swoją szczególnie cenną właściwość, jaką jest nadawanie jednostce tożsamości w większej społeczności. Bo to właśnie między innymi praca określa nasze miejsce w świecie, wśród innych ludzi. Brytyjska uczona Nancy Harding twierdzi wręcz, że praca jest elementem kondycji ludzkiej, że to dzięki pracy stajemy się w pełni ludźmi. Pracuje się po to, żeby przeżyć, ale także po to, aby zaznaczyć swoją obecność w życiu własnym i innych. Tymczasem „robótki” sprawiają, że każdy pozostaje osobnym fragmentem, niewpisującym się w żadną większą całość. Dodajmy do tego fragmentaryzację treści pracy, czyli zjawisko, które David Graeber określa mianem pracy bez sensu – sposób organizacji pracy, która sprawia, że staje się ona wyrwana z kontekstu, nie pozwala na wykorzystanie wiedzy, umiejętności, preferencji estetycznych. W efekcie praca staje się źródłem cierpienia: psychicznego, duchowego i często także fizycznego.

Przedsiębiorstwa korzystające z takiej pracy stają się fasadowe i cyniczne. Ich głównymi celami są: tworzenie marki, mającej służyć do budowania pozycji na rynku, i kodów znaczeń, czyli górnolotnie brzmiących misji i deklaracji etycznych, niemających żadnego pokrycia w ludzkim doświadczeniu. Można powiedzieć, że takie firmy odrywają się od świata ludzkiego doświadczenia i funkcjonują wyłącznie dla własnych celów, głównie finansowych. Praca staje się dla nich całkowicie uprzedmiotowiona i pozbawiona jakichkolwiek innych wartości niż finansowe.

Kto komu daje pracę?

Język jest bardzo ważny – jak twierdził Ludwig Wittgenstein wyznacza granice naszego poznania. Szczególnie ważne są zwroty, które definiują społeczną wyobraźnię – są metaforami, lecz na co dzień tego nie zauważamy, traktując je dosłownie. Amerykański lingwista George Lackoff w książce „Don’t Think of an Elephant” pokazuje, w jaki sposób sformułowania, hasła i frazy promowane przez przedstawicieli konserwatywnego krańca spektrum politycznego weszły do codziennego użycia i stały się nie tylko zwykłym sposobem wyrażania wcale niejednoznacznych zjawisk, ale kluczem do popularnego rozpoznawania rzeczywistości. Wyrażenia takie jak war on terror (wojna z terroryzmem) nie tylko powszechnie się przyjęły, ale wyznaczyły współczesnemu człowiekowi ramy rozumienia świata, w którym cały czas odbywa się wojna „dobra” ze „złem”, a więc przemoc jest usprawiedliwiona, a nawet pożyteczna. Ten sam efekt zachodzi w języku dotyczącym pracy. I tak, na przykład, mamy obecnie świat, w którym występują „pracodawcy” i „pracobiorcy”. Nie są to tylko niewinne słowa, bo silnie zabarwiają nasze postrzeganie świata. Po przedefiniowaniu języka mamy do czynienia z hojnymi, dobrodusznymi postaciami, które „dają pracę”, i z tłumem postaci mniej lub bardziej roszczeniowych – pracę „biorących”. A wszak jak się uczciwie sprawie przypatrzeć, to widać, że „pracodawca” nikomu żadnej pracy nie daje, ale jemu ktoś tę pracę świadczy, a on obracając nią dowolnie pod postacią sprzedawanych towarów i usług, osiąga zysk, płacąc pracownikom („pracobiorcom”) płacę roboczą, czyli w ekonomii klasycznej – ekwiwalent siły roboczej, którą pracownik zużył w trakcie pracy na rzecz zatrudniającego go podmiotu. Dlatego szwedzka lewica, w tym część ruchu związkowego, posługuje się innymi terminami: arbetsköpare („praconabywca”) i arbetssäljare („pracosprzedawca”). Nabywca kupuje, sprzedawca sprzedaje dobro, jakim jest praca na rynku pracy. Takie ujęcie również powoduje utowarowienie pracy, ale w bardziej realistyczny sposób. Również takich (prócz –dawca i –biorca) określeń uczono na szwedzkich studiach zarządzania jedną z współautorek tego tekstu, gdy studiowała pod koniec ubiegłego wieku na Uniwersytecie w Lund. Inny przykład? W podobnym okresie, aż do połowy lat dziewięćdziesiątych, w Polsce używano określeń takich jak „zarządzanie personelem” lub „zarządzanie potencjałem społecznym”. Dehumanizujące pojęcie „zarządzanie zasobami ludzkimi” weszło na stałe do polskiego słownika później i wyrugowało zeń inne terminy, jednocześnie zaszczepiając wizję pracowników jako bezosobowego elementu, takiego jak finanse czy surowce. A przecież tak być nie musi. Jeszcze nie tak dawno temu polska nauka zarządzania, firmowana przez takich luminarzy jak profesor Stefan Kwiatkowski, głosiła, że ludźmi się kieruje, nie zarządza, ponieważ są podmiotami, a zarządzać można jedynie zasobami. „Zarządzanie personelem” to był skrót myślowy, który, po rozwinięciu, oznaczał tyle co „zarządzanie funkcją personalną przedsiębiorstwa”, czyli podsystemem zawierającym w sobie potencjał ludzki, struktury, stanowiska pracy, strategie itd.

Dopiero później rozpowszechniła się męcząca i niezbyt inteligentna kalka z angielskiego, gdzie management oznacza zarządzanie, ale także „radzenie sobie”, „kontrolowanie”, „posługiwanie się” i szereg innych aktywności i umiejętności. Tłumaczenie wszystkiego jako „zarządzanie” jest błędem, wynikającym w tym przypadku nie tylko z braku wiedzy, ale i z uwarunkowań instytucjonalnych. Dzięki takiemu „mismanagementowi” języka polskiego różne osoby mogły zdobywać stopnie i tytuły oraz poważne dochody z konsultingu za tak kuriozalny wkład w wiedzę i praktykę jak: zarządzanie sobą, zarządzanie talentem, zarządzanie relacjami, zarządzanie millenialsami, zarządzanie stresem, zarządzanie emocjami, zarządzanie pasją, zarządzanie ambicją, zarządzanie wiekiem, zarządzanie gniewem, a nawet zarządzanie życiem. Wszystko to, niestety, przykłady autentyczne i szanowane w środowisku szkół biznesu. Jednocześnie zdarzają się odrzucenia propozycji tematów badawczych, na przykład dotyczących „kierowania ścieżką zawodową” (akceptacja tematu dopiero po zmianie za „zarządzanie karierą”). Zarządzamy więc wszystkim co popadnie, stworzyliśmy z tego pojęcia gigantyczną znaczeniową Wieżę Babel, czyniąc tym samym wszystko zasobem, rzeczą, a także implikując, że inne pojęcia lansowane w tym samym czasie i równolegle z wszechzarządzaniem: efektywność, zysk, produktywność, dotyczą wszystkiego wokół nas. Także ludzi.

Tak zdefiniowany język zarządzania przesiąknął również polskie prawo pracy, bezpośrednią jego dydaktykę i naukę. Aby to dostrzec, wystarczy tylko pobieżna lektura materiału, jaki proponuje się na studiach prawniczych i studiach podyplomowych z zakresu prawa pracy. Mimo upływu 30 lat od transformacji ciągle, z uporem maniaka tłuczemy studentom do głów o zarządzaniu zasobami ludzkimi… zatem czemu się dziwić, że potem pracodawcy „zarządzają” zasobami ludzkimi?

Język, praca, sprawczość

Nieprawdziwy obraz rzeczywistości implikuje interakcje stron stosunku pracy. Jeśli obie strony godzą się na opis tej relacji, wedle którego zatrudniający łaskawie daje pracę, to zakładamy, że pracownik powinien być za to wdzięczny. Z tego wynikają kolejne mity o dobroczynnych celach biznesu. Właściwie w opinii publicznej rzadko wspomina się o tym, że podstawowym celem biznesu jest zysk, pełno za to czołobitnych wypowiedzi o społecznej roli biznesu, który nie myśli o niczym innym, jak tylko o tym, by dawać pracę. Trudno więc  pracownikowi nie płonąć ze wstydu, kiedy jest łajany za swoje roszczeniowe żądania wobec swoich „dobroczyńców”.

Nieprzekonanym do tego, że warto dbać o to, by język odzwierciedlał prawdziwy obraz rzeczywistości można zaproponować pewien eksperyment słowny:

Skoro nie ma większej różnicy, kogo będziemy nazywać „pracodawcą”, bo to tylko słowo i tak się przyjęło, to nie ma też żadnego problemu, żeby krwiopijcę nazywać krwiodawcą. Szczególnie dziś, kiedy kapitalistyczna nowomowa osiągnęła poziom Orwellowskiego roku 1984, nie posiadając przy tym niemal żadnej poważniejszej konkurencji, którą miała wszak nowomowa komunistyczna, ważna jak nigdy jest walka o język i prawdę. 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×