Tekst oryginalnie napisany w języku ukraińskim.
Tłumaczenie: Antonina Ciużeńska.
***
Zastanawiając się nad sytuacją uchodźcy, który ucieka przed wojną, chciałabym jak najdokładniej oddać tę pustkę, rozpacz, niepewność i ból, które przeżywa każdy, kto opuszcza swój dom – nie dlatego, że chce, nie dlatego, że tak trzeba i jest to słuszne, ale dlatego, że to jedyny sposób, by ocalić życie. Kiedy stawiasz na szali swoje życie – nie zastanawiasz się, po prostu działasz.
Rozmyślając nad tym, jak opowiedzieć o swoich uczuciach ludziom, którzy o wojnie czytali w książkach lub słyszeli w wiadomościach, tak, aby jak najlepiej przekazać swoją myśl, postanowiłam po prostu opowiedzieć, jak było – bez przesady i upiększeń. Dlatego zacznę od samego początku.
W to, że będzie wojna, nie wierzyłam. Wychowałam się na książkach i filmach o wojnie, fascynowały mnie bohaterskie historie. Płakałam i współczułam ich bohaterom, ale byli oni dla mnie tylko właśnie postaciami z książek i filmów. Nie mogłam nawet przypuszczać, że może się to powtórzyć. Całą sobą nie dopuszczałam myśli, że w XXI wieku, w dobie kryptowalut, zastępowania ludzi przez roboty i drukarek 3D – wojna jest możliwa.
Właśnie z tych powodów byliśmy w domu, a wojna zaskoczyła nas nieprzygotowanych. Mam małą rodzinę – dwie córeczki (w momencie wybuchu wojny miały trzy i pięć lat), mąż i ja. Jesteśmy zwykłą rodziną. Pracowaliśmy, odpoczywaliśmy, często podróżowaliśmy po kraju, wyjeżdżaliśmy też za granicę. Mieszkaliśmy na przedmieściach Kijowa, dziesięć kilometrów od Buczy, a wszystkie walki o Hostomel toczyły się tuż obok, cały sprzęt lądowy i powietrzny przemieszczał się obok nas.
Rano 24 lutego obudziliśmy się od wybuchów. Zrozumiałam, że to wojna, ale mój mąż pracował w obiekcie infrastruktury krytycznej i mimo niepokoju był zmuszony pojechać do pracy w Kijowie. Płakałam, próbowałam go powstrzymać, ale moje prośby nie działały. W telewizji mówiono, że były ataki, ale wszystko jest w porządku. Później prezydent wystąpił w telewizji i ogłosił stan wojenny. Obudziłam dzieci i zaczęłam pakować walizki. Uspokoiłam je, chciałam zmniejszyć ich strach.
Niedaleko nas było pole, nad którym zaczęły latać helikoptery, a rosyjskie czołgi stały dziesięć kilometrów od nas. Nie wiedziałam, co to wojna i jak działać. Wiedziałam jedno – muszę ratować życie moich dzieci. Szybko się spakowałam i poszłam po jedzenie do sklepu, w którym już panowała panika – ludzie wykupywali wszystko, co było. W bankomatach nie było gotówki, na stacjach benzynowych nie było paliwa. Mimo to udało mi się kupić chleb, pierniki i kiełbasę. Wróciłam do domu i zaczęłam zabezpieczać okna.
Okno zasłoniłam materacem, który miał nas chronić przed rozbitym szkłem. Dopadł mnie atak paniki, ponieważ nad nami latały helikoptery, myśliwce, toczyły się walki powietrzne. Co czułam w tym momencie? Rozpacz, bezsilność, strach… Dlaczego nie wyjechaliśmy wcześniej? Dlaczego nie wierzyliśmy w wojnę? Te pytania ciągle tkwiły w mojej głowie.
Dzwoniłam do męża co trzydzieści minut, błagałam, żeby wrócił do domu, ale nie pozwalano mu opuścić miejsca pracy, bo tam też nikt nie wiedział, jak działać. Nikt nie wie, co robić w pierwszych dniach wojny, rządzi tobą strach, a jedyna pojawiająca się myśl – to przetrwać.
Kiedy około południa zaczęły się nieustanne, głośne i przerażające wybuchy, przeniosłam dzieci do korytarza, między dwie ściany. Ileż przed wojną słyszeliśmy o tych dwóch ścianach! Potem zrozumiałam, że są one prawie bezużyteczne. Kiedy tylko usłyszałam wybuch lub zobaczyłam helikopter – mdliło mnie i bez przerwy wymiotowałam. W takim stanie dokończyłam pakowanie walizek i cały czas dzwoniłam do męża. Byłam sama z dziećmi i musiałam zachować przy nich spokój, więc kiedy było naprawdę strasznie, wychodziłam z pomieszczenia.
Pod wieczór przyjechał mąż, po drodze zabrał z pracy naszego przyjaciela. Jechali szosą, a kilka minut później mosty na tej drodze zaczęły być wysadzane. Gdyby został do rana, jak planował, byłby odcięty od nas na długo. Wtedy w mojej głowie przemknęła straszna myśl – dobrze, że moich rodziców już nie ma. Oni donikąd by nie pojechali, a ja byłabym rozdarta między nimi a swoją rodziną. Chore serce taty nie wytrzymałoby okupacji Tokmaku. Jak miałabym go pochować w trakcie wojny?
Tej nocy wszyscy spaliśmy razem, w jednym łóżku, w pokoju z oknem zasłoniętym materacem. Dzieci pytały, dlaczego tak jest. Powiedzieliśmy im, że jest zimno i w ten sposób oszczędzamy ciepło.
Jednak nie udało nam się zasnąć – cały czas toczyły się walki, a wszystkie dźwięki były bardzo dobrze słyszalne. Na szczęście dzieci spały.
Rano zaczęliśmy myśleć, co robić dalej. Poszliśmy do przyjaciół i tam postanowiliśmy, że pojedziemy na zachód Ukrainy, kiedy tylko przestaną dostarczać prąd. W międzyczasie czołgi były już w sąsiedniej wiosce. Nie wiem, dlaczego się zastanawialiśmy, dlaczego nie pojechaliśmy od razu. Może psychika ludzka próbuje chronić człowieka w kryzysowej sytuacji, blokując pewne procesy, by nie popaść w obłęd.
Po południu walki się nasiliły, a ich dźwięk był coraz bliższy. Zdecydowaliśmy się zejść do schronu i siedzieliśmy tam aż do wieczora. W nocy zadzwonili do nas przyjaciele i zaproponowali, żebyśmy pojechali z nimi na zachód Ukrainy, do ich krewnych – w ciągu dziesięciu minut wyruszyliśmy w drogę.
Jechaliśmy ciemną ulicą, w żadnym domu ani na żadnej ulicy nie było światła. Godzina policyjna zaczynała się o dwudziestej drugiej, ale blackout obowiązywał już od zachodu słońca. To było przerażające – jechać, przecinając ciemność reflektorami, dusząc łzy rozstania z domem i poczucie niepewności – kiedy będziesz mógł tam wrócić i czy w ogóle będziesz mógł.
Z powodu całkowitej ciemności jechaliśmy przez wioski. Przy wjeździe na szosę napotkaliśmy kolumnę czołgów. Nigdy wcześniej nie widziałam sprzętu wojskowego z tak bliska. Na jednym z czołgów, wśród innych mężczyzn, siedział młody żołnierz. Światła naszego samochodu oświetliły jego twarz – był to bardzo młody człowiek, wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia lat. Nasze spojrzenia się spotkały, w jego oczach widziałam siłę, a jednocześnie rozpacz i strach. Zaczęłam płakać, a on się uśmiechnął i skinął głową, jakby chciał powiedzieć: „Wszystko będzie dobrze”. Na zakręcie pojechaliśmy w przeciwnych kierunkach, a ja odwróciłam się i zrobiłam znak krzyża w kierunku tych czołgów. Tak bardzo pragnęłam, by ci wszyscy chłopcy wyszli z tego cało i bez szwanku! Później dowiedzieliśmy się, że cała ta kolumna została unicestwiona… Nadal pamiętam ten wzrok. Kiedy jest mi ciężko, przypominam sobie tego chłopca, który odważnie stawił czoła swojej ostatniej bitwie.
Na drodze aż do Kołomyi był korek, wszyscy jechali na zachód Ukrainy, bo uważali, że tam jest bezpieczniej. Samochody jechały w pięciu rzędach – cztery w jednym kierunku i jeden poboczem w stronę przeciwną. Było wiele wypadków, ale nikt się nie zatrzymywał, każdy jechał dalej.
Po przyjeździe do Kołomyi poczułam się trochę lepiej – dzieci były względnie bezpieczne. Zadzwoniliśmy do krewnych, którzy zostali w domu, i dowiedzieliśmy się, że nasza miejscowość jest okupowana. Do dziś dziękuję Bogu, że udało nam się wyjechać i nie zostaliśmy pod okupacją.
Ponieważ nie mieliśmy jedzenia, a systemy płatnicze nie działały, poszłyśmy z przyjaciółką do bankomatu. Tam, w kolejce, miejscowe kobiety, widząc obce numery rejestracyjne, powiedziały, że przywozimy wojnę i lepiej by było, gdyby nas tu nie było. Bardzo mnie to zabolało, bo nie zapraszaliśmy wojny – byliśmy zmuszeni opuścić swój dom, a spotkaliśmy się z takimi słowami ze strony rodaków.
Przez jakiś czas mieszkałyśmy w Kołomyi, ale stało się jasne, że nigdzie w Ukrainie nie jest bezpiecznie. Napisała do mnie moja była współpracownica i zaproponowała, żebym przyjechała do Polski. Nie chciałam – byłam sama, z małymi dziećmi, nie chciałam zostawić męża. Jak on sobie poradzi? Co z nim będzie? Ale mąż mnie przekonał i pojechaliśmy na granicę.
W kolejce na granicy staliśmy dobę. Dzieci nie rozumiały, dlaczego jedziemy, na jak długo i dlaczego tata nie jedzie razem z nami. Gdy przyszedł czas pożegnania, poczułam, jakby ziemia usunęła mi się spod nóg. Wyjazdu z domu nie da się porównać do pożegnania się z osobą, która stała się częścią ciebie, całym twoim światem – zostawiasz ją na wojnie i nie wiesz, czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczycie.
Okazało się, że granicę można przekroczyć tylko samochodem i przekroczyliśmy ją z nieznajomą kobietą z Kołomyi. Po przejściu granicy zrozumiałam, że nie jesteśmy sami – przez całe życie będę wdzięczna narodowi polskiemu. Przy granicy były zorganizowane wyżywienie, transport do miejsca docelowego, a jeśli ktoś nie wiedział, dokąd jechać, wolontariusze pomagali mu to miejsce znaleźć. To byli ludzie o niesamowicie dobrych sercach – dali mi i dzieciom jedzenie, przygotowali słodycze i kanapki na drogę, choć odmawiałam. Jest to bezcenne – otrzymać bezinteresowną pomoc.
Będąc w stresie, że teraz jesteśmy tutaj nikim – jesteśmy uchodźcami – nie jadłam, tylko karmiłam dzieci. Wszystkie moje dyplomy, doświadczenie zawodowe i osiągnięcia nic tutaj nie znaczyły. W jeden dzień tracisz wszystko – nie możesz otrzymać wsparcia od najbliższej osoby, nie znasz języka, nie wiesz, co robić dalej i jak dalej żyć.
Zabrali nas dziennikarze, którzy jechali do Krakowa, gdzie czekała na nas moja była współpracownica z mężem. Nocowaliśmy w domu starszej pani. Oprócz nas mieszkała tam jeszcze dziewczyna z synem, mamą, jej córką i babcią.
To było moje pierwsze doświadczenie życia z obcymi ludźmi – nie wiesz, kim są, jakie mają przyzwyczajenia, czy przypadniemy sobie do gustu. Niepewność i utrata wszystkiego, co było znane, bardzo mnie przygnębiały. Dziękuję Bogu, że znaleźliśmy wspólny język, a później stali się dla nas jak rodzina.
To bardzo dziwne doświadczenie, kiedy osoby, z którymi przyjaźnisz się całe życie, które uważasz za rodzinę – stają się obce, a nieznajomi – stają się bliskimi.
Pewnego razu usłyszeliśmy, jak włączono syrenę. Poczuliśmy strach, wybiegliśmy na zewnątrz. Zrozumiawszy, że syrena nas wystraszyła, podbiegła do nas właścicielka domu, w którym mieszkaliśmy. Przytuliła nas i uspokoiła, że to tylko syrena pożarowa. Jestem bardzo wdzięczna tej pani – odnosiła się do nas z taką troską, czułością i zrozumieniem, jakbyśmy byli jej rodziną.
Tak spędziliśmy dwa tygodnie, po czym musieliśmy się przenieść do dawnego przydrożnego zajazdu, który stał się naszym tymczasowym domem. W ogóle teraz wszystko stało się tymczasowe.
Choć pokój był dwupiętrowy, to jednak przeznaczony maksymalnie dla czterech osób. Nas, razem z dziećmi, było siedmioro. Spałam z córkami na jednym łóżku. Ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę, że będziemy tu długo, zaczęliśmy się urządzać, ustaliliśmy zasady i żyliśmy. Sądzę, że przed wojną wiodłam poprawne życie – nie robiłam nikomu krzywdy, zawsze pomagałam tym, którzy tego potrzebowali – dlatego i tutaj żyło nam się dobrze. Młoda kobieta, Nastia, i jej mama Oksana stały się dla mnie przyjaciółkami, zawsze byłyśmy zgodne, dzieliłyśmy się swoimi troskami i wspierałyśmy się nawzajem. Ci, którzy nas nie znali, myśleli, że ja i Nastia jesteśmy siostrami.
Tak minęło dziewięć miesięcy – dzieci uczęszczały na pół dnia do przedszkola dla ukraińskich dzieci, a ja ukończyłam kursy języka polskiego na poziomie A2. Jednak nie widziałam dla siebie przyszłości w Polsce – w domu był mój mąż, a rozłąka stała się nie do zniesienia. Mimo że wojna trwała – zdecydowałam się wrócić do domu.
Droga powrotna była trudna – dwójka dzieci, dwie walizki dla nich, dwie dla mnie i plecak z jedzeniem. Nie wiem, dlaczego, ale w Przemyślu nie ma wind – wszystkie rzeczy niosłam sama, żaden z mężczyzn nawet nie próbował mi pomóc. Było to bardzo bolesne przeżycie, płakałam, taszcząc nasze walizki, ale gdy przekroczyliśmy granicę z Ukrainą, poczułam ulgę. Byliśmy w domu!
W domu dziewczynki natychmiast pobiegły do swoich zabawek – spały we własnych łóżeczkach, były szczęśliwe. Starsza córka poszła do pierwszej klasy, młodsza do przedszkola – za każdym razem modliłam się, aby w tym czasie nie było alarmu przeciwlotniczego i żeby dzieci nie bały się, będąc poza domem. Czas spędzony bez nich był dla mnie nie do zniesienia. Ale byliśmy razem, w domu, a to dawało mi wiele szczęścia.
Radość z pobytu w domu przerwały ostrzały – rosjanie zaczęli atakować infrastrukturę krytyczną. Podczas ataków chroniłam dzieci między dwiema ścianami, a żeby nie słyszały wybuchów – włączałam im bajki. Dostawy prądu były coraz krótsze, robiło się coraz chłodniej. U młodszej córki z powodu strachu przed wybuchami zaczęły się problemy zdrowotne. W domu temperatura wynosiła dziesięć stopni Celsjusza.
Podjęliśmy decyzję o powrocie do Polski. Wróciłyśmy do naszej „rodziny” – do Nastii i Oksany – w styczniu 2023 roku. Starsza córka uczyła się on-line w swojej szkole, a młodsza była w trakcie leczenia. Ostrzały były coraz rzadsze, prąd wrócił do każdego domu, więc postanowiłyśmy, że w końcu możemy wrócić po raz drugi. W kwietniu tego samego roku wróciłyśmy do domu, w którym starsza córka ukończyła pierwszą klasę.
Wszystko wydawało się, na ile to możliwe podczas wojny, normalne. Nauczyłyśmy się żyć między alarmami, ukrywać się w schronach, rozpoznawać ostrzały i pracę systemów obrony przeciwlotniczej. Jednak nie byliśmy już tacy sami. Ludzie, którzy przeszli przez okupację, zaczęli nam wypominać, że miałyśmy dobrze, bo jej nie doświadczyłyśmy i żyłyśmy spokojnie. Starzy przyjaciele zaczęli się od nas odwracać. Nasiliły się ostrzały, a problemy zdrowotne młodszej córki wróciły. Znowu wyruszyliśmy, tym razem w pełnym składzie, do Polski.
Także tutaj napotkaliśmy wiele problemów. Życie w obozie dla Ukraińców znacznie różniło się od zwykłej rzeczywistości w Polsce. Zaczęliśmy szukać mieszkania i od razu spotkaliśmy się z odmową. Powiedziano mi wprost, że nie chcą Ukraińców. Niektórzy, słysząc mój łamany polski, odkładali słuchawkę. Pewnego razu usłyszałam, że nie wynajmą nam mieszkania, bo „będziemy pić i imprezować jak wszyscy Ukraińcy…”.
Mieszkaliśmy w hotelach, wynajmowaliśmy mieszkania na krótki czas, a nawet mieszkaliśmy w agroturystyce na wsi.
Minęły dwa tygodnie i nasze oszczędności zaczęły się wyczerpywać. Znaleźliśmy mieszkanie, ale właścicielka bała się wynająć je Ukraińcom. Dzięki mojej byłej współpracownicy i jej mężowi (który pomógł mojemu mężowi znaleźć pracę) udało się. Po godzinach rozmów przekonali właścicielkę.
Odczuliśmy ulgę – była praca, mieszkanie też, ale było za wcześnie na relaks. Naprzeciwko nas mieszkał mężczyzna, który nie lubił Ukraińców – powiedział mi to później prosto w twarz. Brak miejsc parkingowych to jedno z największych utrapień w Polsce. Zaparkowaliśmy nasz samochód pod blokiem, na właściwym miejscu, ale później okazało się, że parkować mogą tam tylko właściciele mieszkań, a my byliśmy jedynie najemcami. To dało pretekst sąsiadowi, aby napisać na nas donos na policję. Przez miesiąc nic nam nie mówił, ale za naszymi plecami składał skargi. Wyobraźcie sobie moje przerażenie, kiedy po spacerze z dziećmi, zamiast zająć się przygotowaniem obiadu, znajduję za wycieraczką auta wezwanie do stawienia się na policji. Sama, z dwójką dzieci, w obcym kraju… Na szczęście spotkałam miłego dzielnicowego, który wszystko mi wyjaśnił i poprosił o przeparkowanie samochodu.
Od tamtej pory życie w tym mieszkaniu i codzienne spotykanie tego sąsiada, który nigdy się nie witał, stało się bardzo niekomfortowe. Zaczęliśmy szukać nowego lokum, mimo że właścicielka mieszkania była bardzo sympatyczna.
Co ciekawe, tym razem nikt nie odmówił nam wynajmu z powodu pochodzenia i szybko znaleźliśmy inne mieszkanie – mniejsze, ale wygodniejsze dla nas.
Obecnie nasza starsza córka skończyła pierwszą klasę szkoły podstawowej, młodsza chodzi do przedszkola, mąż pracuje, a ja uczęszczam na kursy języka polskiego i złożyłam dokumenty w celu nostryfikacji mojego dyplomu.
Nie mogę powiedzieć, że teraz życie jest łatwe. Zawsze pamiętamy, że nie jesteśmy u siebie, a goście muszą zachowywać się szczególnie grzecznie. Nigdy nie hałasujemy, nie sprawiamy nikomu problemów, nawet samochód parkujemy nie pod blokiem, ale, opierając się na wcześniejszym doświadczeniu, na parkingu. Niestety… nie jesteśmy u siebie. Babcia jednej z koleżanek mojej córki zakazała wnuczce kontaktu z nią, bo jesteśmy Ukraińcami. Córka nie ma tam przyjaciół, mąż jest ignorowany w pracy, bo jest Ukraińcem, a na placu zabaw ojciec zabrał swoje dzieci, gdy zobaczył, że bawią się z naszymi – bo jesteśmy Ukraińcami. Ludzie cały czas zwracają na nas uwagę – mówimy w innym języku, mamy samochód na obcych tablicach rejestracyjnych. Jesteśmy inni. To bardzo boli – znajdujesz schronienie od wojny, starasz się żyć normalnie, nikomu nie przeszkadzasz, a spotykasz się z niechęcią tylko dlatego, że jesteś Ukraińcem. Żyjemy z dnia na dzień – w domu już jesteśmy obcy, a tutaj nigdy nie będziemy swoi.
Jesteśmy bardzo wdzięczni Polsce za pomoc, nigdy nie zapomnę całego dobra, które tu otrzymaliśmy, ale czy zostaniemy na stałe? Nie wiem.
Teraz tu mieszkamy, bo tak trzeba, bo tak jest lepiej dla dzieci, a co będzie dalej – nie wiadomo. Ale musimy żyć nadzieją na lepsze czasy – dobro zawsze zwycięża zło i wiem to z własnego doświadczenia! Nie poddajemy się, bo wiemy, że na swojej drodze spotkamy jeszcze wielu dobrych ludzi!
***
Wszystkie „Pamiętniki uchodźcze” dostępne także w wersji e-booka i audiobooka tutaj!
Papierowe wydanie będzie dostępne od stycznia w formie cegiełki na działania Grupy Granica.