
Maria Rościszewska
Samotni w żałobie
To nie będzie nic nowego ani odkrywczego: powiedzieć, że żyjemy w społeczeństwie samotnym, izolującym się i odciętym od tego, co trudne. Odwracamy wzrok od osób w kryzysie bezdomności, leżących na ulicy. Wyrzucamy za mur uchodźców, którzy chcą lepszego życia w demokratycznym państwie. Usuwamy z przestrzeni publicznej nawet dzieci – „przecież przeszkadzają i są zbyt głośne” – tworząc hotele i restauracje, do których nie mają wstępu. To, co nie mieści się w normie, jest związane z trudnymi emocjami i przeszkadza normalnie funkcjonować w kapitalistycznym społeczeństwie, wyrzucane jest na margines.
Podobnie jest ze śmiercią. Jak zauważa między innymi Geoffrey Gorer, angielski antropolog i pisarz, zamknęliśmy ją za drzwiami szpitala i kostnicy, zostawiliśmy medykom i pracownikom hospicjów. I choć romantyzowanie przeszłości bywa niebezpieczne, trudno jest oprzeć się wrażeniu, że wspólnotowe przeżywanie śmierci i żałoby, które zatraciliśmy, miało w sobie coś ważnego i potrzebnego. Może dlatego tak wielu ludzi chodzi z Adamem Strugiem śpiewać ludowe pieśni o śmierci 1 listopada na cmentarzu Powązkowskim, o czym sam pieśniarz opowiada w rozmowie z Bartkiem Tarnowskim i Dawidem Gospodarkiem.
Razem ze śmiercią z przestrzeni publicznej zanika żałoba. Związane z nią silne przeżywanie emocji – smutku, ale też złości, lęku, a czasem dziwnego rodzaju wzruszenia, słowem: całej gamy różnych uczuć – przeważnie nie jest akceptowalne. Trudne, gwałtowne emocje należy zostawić w domu, ewentualnie w gabinecie terapeutycznym. Zauważmy jednak, że nie chodzi tu tylko o wymiar społeczno-psychologiczny braku przyzwolenia na wyrażanie emocji. To coś więcej niż to, że „nie wypada” szlochać w miejscach publicznych. Owszem, rzeczywiście są w społeczeństwie takie, a nie inne tendencje, pewnie częściowo wyniesione z domów rodzinnych. Ale to zjawisko jest nierozłącznie związane również z rozwojem kapitalistycznej nowoczesności. Gdy umiera ktoś z mojej najbliższej rodziny – mąż, rodzic, dziecko – prawo pozwala mi wziąć najwyżej dwa dni urlopu. Mam dwa dni na to, by po tej stracie pozbierać się na tyle, aby móc wrócić do pracy. Kapitalizm dyscyplinuje mnie, bym była odpowiednio produktywna.
Ktoś na ten zarzut odpowie, że przecież można wtedy pójść do psychiatry i wziąć L4. Tu przechodzimy do kolejnego ważnego aspektu tego, jak zmienia się postrzeganie i praktyka żałoby – a mianowicie do zjawiska jej medykalizacji. Jak zauważył Tomasz Stawiszyński w swojej książce „Ucieczka od bezradności”, Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne w trzeciej wersji DSM (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders, klasyfikacja zaburzeń psychicznych) uznawało, że żałoba powinna trwać najdłużej rok. W DSM IV skrócono ten czas do dwóch miesięcy, a najnowsza edycja mówi o dwóch tygodniach! Według nowoczesnej psychiatrii powinnam w dwa tygodnie „przeżyć żałobę” i zaakceptować śmierć bliskiej osoby. Dłuższy czas świadczy już o patologii i jako taki powinien być leczony – oczywiście najlepiej farmakologicznie. A fakt, że autorzy tej zmiany – jak wskazuje Stawiszyński – są blisko związani z przemysłem farmaceutycznym w USA, to oczywiście drobiazg.
Objawem uschematyzowania żałoby jest też ujęcie jej w model DABDA – denial, anger, bargain, depression, acceptance. Jest on tak stary i znany, że pojawia się nawet w popkulturze (na przykład w memach lub w serialu „The Office”). Jak zauważa w rozmowie z nami Anja Franczak z Instytutu Dobrej Śmierci, wcale nie jest on oczywisty i spora część psychologów oraz ludzi pracujących z osobami w żałobie zdecydowanie go odrzuca. Model ten zakłada, że każda żałoba wygląda tak samo. A przecież inaczej przeżywamy stratę po ukochanej siostrze, inaczej po despotycznym ojcu alkoholiku i jeszcze inaczej po dawnej miłości z podstawówki. Inaczej po psim członku rodziny; po przyjaciółce, która popełniła samobójstwo; po żonatym kochanku, o którym nikt nie wiedział. Przemawia do mnie George Bonanno, amerykański profesor psychologii klinicznej, który w swoich badaniach pokazuje, że każdą śmierć przeżywa się bardzo różnie. Przekonuje mnie Franczak, gdy mówi w naszej rozmowie, że żałoba to relacja, wciąż istniejąca więź z osobą zmarłą – i jako taka raczej nigdy nie znika, nie jest to więc coś, co można „przejść” lub „przepracować”.
Nie chcę świata, w którym osoba doświadczająca jednej z najtrudniejszych, najboleśniejszych i najbardziej absurdalnych strat, jakie można przeżyć w naszym ludzkim życiu – czyli śmierci – jest w tym nieludzko samotna. Rano łyka leki na uspokojenie i patrzy w lustro, mówiąc sobie: „Weź się w garść”. Dusi w sobie emocje w drodze do pracy, w której koledzy i koleżanki patrzą na nią ze skrępowaniem, bo coś tam słyszeli, ale nie wiedzą, jak zagadać. Po południu wraca autobusem, połykając łzy, bo ryczeć może tylko w samotnym mieszkaniu. A następnego dnia robi znów wszystko to samo – aż w końcu ból będzie trochę bardziej przytępiony.
Śmierć i żałoba są tematem tabu. Nie stykamy się już z nimi w przestrzeni publicznej. Boimy się o nich rozmawiać. Jak zauważa Stawiszyński we wspomnianej „Ucieczce od bezradności”: „Pozbawieni języka, którym dałoby się o śmierci i o umieraniu mówić, jesteśmy zarazem pozbawieni prawa do śmierci czy raczej prawa do bezradności, rozpaczy i niemocy w zetknięciu z nią”. W odtabuizowaniu śmierci nie chodzi więc o to, by udawać, że śmierć to coś normalnego – bo choć jest od zawsze nieodłączną częścią życia, jest jednocześnie w nim czymś najbardziej absurdalnym i niezrozumiałym, a dla niektórych przerażającym. Naszym zadaniem nie jest to, by śmierć opanować i w pełni oswoić. Ale dobrze byłoby pozwolić sobie na tę bezradność – przed samym sobą i przed innymi. Byśmy mogli, jak pisał Franz Kafka w liście do Oskara Pollaka, „stać naprzeciw siebie tak zamyśleni i współczujący, jak przed wejściem do piekła”. Byśmy w żałobie nie musieli być tacy samotni.

ilustr.: Tomasz Hryciuk
Ida Nowak
L4 na śmierć kota
W pewien letni piątek dzwonię do lekarza rodzinnego i proszę o zwolnienie z pracy na jeden dzień. Mówię: „Nie będę pana oszukiwać, panie doktorze. Wczoraj uśpiliśmy naszego kocura staruszka, a ja pracuję z klientami i czuję, że dzisiaj nie dam rady z nikim rozmawiać”. Pan doktor jest pełen zrozumienia – wypisuje L4 i pyta, czy potrzebuję też czegoś na uspokojenie. Nie potrzebuję, chciałabym tylko chwilę odetchnąć i nie musieć pracować. Oczywiście tylko przez ten jeden dzień – o więcej nie mam odwagi poprosić. Mimo że nasz Kita był członkiem najbliższej rodziny, a szesnaście lat z nim stanowi więcej niż połowę mojego życia, śmierć kota może być przez społeczeństwo zakwalifikowana co najwyżej jako niedogodność, zły dzień, gorszy czas, na który dzięki wyrozumiałemu lekarzowi mogę dostać jeden dzień luzu. Tak samo jak na bolesny okres, stan podgorączkowy albo – bo i to się przecież zdarza – kaca.
Możliwość szybkiego zorganizowania zwolnienia chorobowego w zasadzie wedle własnego uznania jest oczywiście przywilejem. Pozwala mi na nie po pierwsze, prywatny pakiet medyczny, a po drugie, wyrozumiałość miejsca pracy – w dużym mieście i aspirującego do bycia „dobrym pracodawcą”, który nie będzie dociekał, czy obiektywnie danego dnia nie jestem w stanie pracować, ani podważał moich potrzeb. Ba! Złoży nawet kocie kondolencje. Jednak nawet w tym luksusowym środowisku nie oczekiwałabym zrozumienia dla dłuższej żałoby po śmierci zwierzęcego towarzysza – ostatecznie po jednodniowym L4 wróciłam do pełnowymiarowej pracy.
Karolina Kuszlewicz, adwokatka zajmująca się prawami zwierząt, po śmierci swojej pieski Koko przejmująco pisała o żałobie po zwierzęcym członku rodziny w artykule dla serwisu Noizz: „Jakże zresztą rzadko słyszy się w tym kontekście słowo «żałoba». Raczej «umarł mi pies». Ale – mnie nie umarł pies, tylko najbliższy członek rodziny. Przecież nie mówi się, gdy umrze nam matka, brat, partner: «umarł mi człowiek». […] Gdybym pracowała na etat, musiałabym po tym, jak towarzyszyłam Koko w odchodzeniu, pójść do pracy na ósmą czy dziewiątą. Ewentualnie wzięłabym urlop na żądanie, ale systemowo moja strata i mój czas żałoby pozostałyby niewidzialne”.
Kuszlewicz bardzo celnie definiuje różnicę między społecznym uznawaniem żałoby po bliskim człowieku a żałoby po bliskim zwierzęciu, jednak jeśli chodzi o systemową „widzialność”, ta pierwsza niewiele różni się od drugiej. Kodeks pracy przewiduje urlop okolicznościowy w przypadku śmierci i pogrzebu bliskiej osoby, jednak jest on stanowczo zbyt krótki, by mówić o przeżyciu w tym czasie żałoby. Ten czas można raczej odczytywać jako przestrzeń do załatwienia niezbędnych formalności. Dość powszechną praktyką żałoby w kontekście pracy wydaje się raczej urlop na żądanie lub L4.
Zapisy Kodeksu pracy można potraktować jednak jak papierek lakmusowy „żałobnego radaru”. Rodzice, dzieci i małżonkowie – to wedle prawa najbliższe osoby dla każdego człowieka, po których śmierci przysługują nam dwa dodatkowe dni wolne. Trochę dalej plasują się rodzeństwo, dziadkowie i teściowie – po ich śmierci mamy dodatkowy jeden dzień. W oczywisty sposób Kodeks pracy nie obejmuje więc nie tylko „odpowiedniego” czasu żałoby, ale także wielu typów bliskich relacji, także rodzinnych, na przykład z synową, szwagrem, ciocią czy wnukiem. Podobnie rzecz się ma w przypadku relacji niezalegalizowanych – w tym par jednopłciowych, co stanowi tylko jeden z wielu przejawów dyskryminacji osób LGBT+ w Polsce.
Jednak to nie prawny wymiar śmierci bliskiej osoby wydaje się kluczowy, kiedy myślimy o żałobie „uznanej” i „nieuznanej”. Znacznie większe psychologiczne znaczenie wydaje się mieć jej społeczne postrzeganie. Gdy chodzi o śmierć rodzica, dziecka czy partnera życiowego, naturalną reakcją otoczenia jest oczekiwanie na przeżywanie – wiadomo, że osoba jest w żałobie, że jest jej ciężko, przechodzi trudny czas, i to dość długo. Zupełnie inny jest jednak odbiór żałoby po babci, cioci czy teściu – owszem, złożymy kondolencje, ale raczej zdziwi nas przedłużający się smutek czy zwolnienie lekarskie. Podobnie rzecz ma się w przypadku zwierzęcego członka rodziny czy też „rodziny z wyboru”, to jest naszych przyjaciół.
Tymczasem lista istotnych dla naszego życia osób, których śmierć często wiąże się z silną reakcją emocjonalną, jest o wiele, wiele dłuższa. Znajdują się na niej na przykład osoby publiczne, których nie znaliśmy, ale które wywarły – lub wywierały przez długi czas – istotny wpływ na nasze życie. I nie mam tu bynajmniej na myśli jedynie masowych emocji takich jak opłakiwanie Karola Wojtyły, Michaela Jacksona czy księżnej Diany. Sądzę, że dla wielu osób śmierć ukochanego idola, choćby i nieznanego szerszej publiczności, stanowi spore emocjonalne wyzwanie. Myśl, że nic więcej nie stworzą, nie powiedzą, nie napiszą, jest przecież ogromną pustką w sercu wymagającą przeżycia.
Kolejna „nieuznana” żałoba to ta, która zdarza się w związkach ukrywanych, na przykład romansach czy niejawnych relacjach queerowych. Nie dość, że dla niej samej często nie ma w najbliższym otoczeniu zrozumienia (bo na opłakiwanie zmarłej monopol ma przecież mąż, a nie kochanek), często trzeba ukryć ją jeszcze przed światem (bo jeśli nie mieliśmy bezpiecznej przestrzeni, by wyjść z szafy wspólnie, tym bardziej trudne będzie to po świeżej stracie partnera). Podobnie niewidzialna bywa żałoba po osobach, z którymi relacje już zamknęliśmy – poprzednich partnerach, skłóconych z nami dawnych znajomych. A przecież śmierć osób, które kiedyś były bliskie i przestały być, do których być może mieliśmy żal, którym czegoś „nie zdążyliśmy powiedzieć”, jest ogromnym obciążeniem emocjonalnym.
Przypadki można by mnożyć, a pewnie każda zapytana osoba dodałaby do listy „żałobnej niewidzialności” jeszcze kolejną pozycję. Temat „nieuznanej żałoby” jest więc jednym z wielu, które obrazują kłopot z opisaniem, zmierzeniem i wyznaczeniem ram dla przeżywania śmierci. Tymczasem żałoba, śmierć, a także to, co wcześniej – na przykład powolne odchodzenie – są ogromnymi wyrwami w krajobrazie emocjonalnym, każda o własnym kształcie i odcieniu i każda poczyniona przez inną nieobecność.

ilustr.: Tomasz Hryciuk
Gabriela Kowalewska
(Nie)poprawna żałoba
„Żałoba to cena, którą płacimy za miłość” – Kenneth J. Doka
Kiedy w Google’u wpiszemy hasło „żałoba”, od razu wyskakuje pięć proponowanych wyszukiwań: „przeżywanie żałoby”, „stopnie przechodzenia żałoby”, „czego nie robić w żałobie”, „jak przejść żałobę”. Czy można uschematyzować żałobę? Raczej nie, a w internecie wyświetlają się zaledwie próby, podjęte przez osoby często o różnym poziomie wrażliwości i wiedzy.
Można zacząć od postawienia serii teoretycznych pytań: skąd się wzięła żałoba, jak tradycje związane z żałobą różnią się między sobą w zależności od kultury, czym są obrządki pogrzebowe, czy pogrzeb pomaga w żałobie albo jakie kolory żałobne dominują w Mikronezji. Jednak czy tymi pytaniami nie staramy się jeszcze bardziej uteoretycznić tego procesu? W momencie straty kogoś bliskiego – człowieka czy zwierzęcia – jesteśmy postawieni w sytuacji tak skrajnie absurdalnej, że trudno mówić o jakiejkolwiek logice czy teorii. Człowiek jest skazany na śmierć, ba, można powiedzieć, że wszyscy zwyczajnie żyjemy, aby umrzeć – a jednak, mimo całej wiedzy na temat przemijania i śmiertelności, mimo świadomości, którą mamy w sobie od urodzenia, śmierć pozostaje najbardziej abstrakcyjną chwilą w życiu człowieka. Ludzki umysł nie jest w stanie przetworzyć informacji o tak fundamentalnym braku – nie jest i nigdy nie był.
Żałoba jest skomplikowanym procesem, złożonym i zależnym od wielu czynników. Nie można jej zamknąć w ramach etapów ani podpunktów. Nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć wszystkiego, mimo że czasem bardzo byśmy chcieli. Człowiek dąży do racjonalizacji świata, rozumienie daje mu spokój, kontrolę i poczucie wewnętrznej harmonii. Im dana sprawa jest bardziej skomplikowana, tym uporczywiej dążymy do jej rozwiązania. Ludzkie życie jest jak dramat u Arystotelesa: po każdym napięciu musi dojść do katharsis, do rozwiązania akcji, a wszystko po to, żebyśmy zwyczajnie nie oszaleli. Ale to się zmienia w przypadku emocji, które nie są racjonalne – nie można ich opisać matematycznie, raczej nie powinny podlegać ocenie i są trudne do zrozumienia. Jeżeli uznamy, że żałoba jest konsekwencją miłości, czegoś tak intymnego i indywidualnego, to w jaki sposób można ją ocenić? Jak można wpisać w rubrykę tego, co poprawne?
Żałoba dla jednych to proces, który otwiera się po śmierci, dla innych jeszcze chwilę przed, dla niektórych nie otwiera się nigdy. Żałoba może być czarna, niebieska, zielona, biała, czerwona, miękka, twarda, gładka, ostra, ociężała, sflaczała, brzydka, piękna i męcząca. Może być zabawna albo zupełnie nie mieć poczucia humoru. Może trwać tygodnie, miesiące, lata albo nigdy się nie skończyć – niektórzy mogą z niej nigdy nie wyjść.
Żałoba może przebiegać też bardzo burzliwie. Przykładem tego jest historia amerykańskiej aktorki Jennette McCurdy, autorki książki o bardzo kontrowersyjnym tytule „Cieszę się, że moja mama umarła”. Opisała ona stosunki ze swoją matką od dzieciństwa do dorosłości. Ich relacja była ze strony matki pełna manipulacji, brutalności, przemocy emocjonalnej i fizycznej. W ostatnich rozdziałach książki McCurdy opisuje pożegnanie z matką – autorka bardzo wtedy cierpiała i ostatecznie poszła na terapię. Z czasem zrozumiała, że ze śmiercią mamy wiąże się również uczucie lekkości i ulga. To może być trudne i dla niektórych kontrowersyjne, bo jednak uczucie ulgi po śmierci bliskiej osoby jest w naszej kulturze tabu. Czy McCurdy przeżyła lub wciąż przeżywa żałobę? Na pewno nie taką, jak w klasycznym ujęciu normatywnym i teoretycznym. Amerykańska aktorka i pisarka jest tylko jednym z przykładów, które mogłyby obalić myślenie o żałobie w klasycznym schemacie. Jej sposobu przeżywania śmierci swojej mamy, pełnego złości, ulgi i innych złożonych emocji, nie da się zamknąć w prostym modelu.
Żałoba jest intymną relacją między żyjącym i martwym. Jest wyjątkowa i niepowtarzalna. Bez sensu jest twierdzić, że ktoś przez ten proces powinien przechodzić w określony sposób. Jeżeli w kwestii żałoby my jako ludzie mamy jakąś powinność, to tylko taką, by wyzbyć się wszelkich przekonań, uprzedzeń i wiedzy, jakie mamy na jej temat. Choć oczywiście nie znaczy to, że nie powinno się o niej pisać. Wręcz przeciwnie – należy detabuizować śmierć, żałobę oraz wszystkie inne związane elementy. I mówić o nich z szacunkiem dla indywidualności i wyjątkowości każdego procesu i osoby.
Tomasz Hryciuk
Od dobrej śmierci do spektaklu śmierci
Nie towarzyszymy w śmierci członkom rodzin, ale chętnie oglądamy ją w telewizji. Nie całujemy zwłok podczas pogrzebów, ale zabijamy w grach komputerowych. Scrollujemy wiadomości, umierające dzieci patrzą na nas szklistymi oczami, i scrollujemy dalej. Nasz stosunek do śmierci staje się coraz bardziej niejednoznaczny.
Jeszcze niedawno ludzie w Polsce odchodzili w domu. Śmierć była wydarzeniem rodzinnym i społecznym, drzwi były otwarte dla wszystkich. Umierający spisywał testament i informował najbliższych, w czym ma być pochowany. Żegnał się, przebaczał komu trzeba i jemu przebaczano.
Towarzyszenie w umieraniu było moralnym obowiązkiem społeczności, bo każdy miał prawo do „dobrej śmierci”, do odejścia zaopiekowanym. Wiatyk, ostatnia komunia święta, to dosłownie zapasy na drogę i rolą najbliższych było te zapasy przygotować. Przy umierających czuwano, a gdy odeszli, czuwano przy ich zwłokach. Zgon miał swój teatr, w którym śmierć było widać, była słyszalna i miała zapach. Rodzina pielęgnowała i ubierała zwłoki, całowała zmarłego lub zmarłą, odprowadzała na cmentarz, niosła trumnę. Śmierci jeszcze za życia doświadczało się fizycznie.
Dzisiaj niewiele osób asystuje przy zgonach, więc tracą one odświętność, stając się zagadnieniem raczej biologicznym niż duchowym. Outsoursujemy umieranie, oddając je w ręce medycznych i funeralnych branż. Nie ma więc już „przed” i „po”, zostaje tylko „przed”. Umierający znikają w przedśmiertnej przestrzeni szpitala czy domu starości, niezauważenie odchodzą i już więcej się ich nie widzi.
Coraz częściej kosztem jakości śmierć idzie w ilość. Bycie przy śmierci zastępują masowe informacje na smartfonach, w telewizji i gazetach. Zmieniło się środowisko informacyjne, więc coraz rzadziej nawet wiadomości o wielkich tragediach są obiektem głębszych przemyśleń czy dyskusji. Wiadomości jest więcej, pojawiają się częściej i z większym natężeniem – więc lepiej widać i lepiej słychać. To, co parędziesiąt lat temu było wzmianką w gazecie, dziś jest newsami na żywo z ziemi i nieba, w pakiecie z ekspertami, ignorantami i komentującą na żywo światową agorą. Odchodzenie i konanie podlega informacyjnej obróbce tak jak inne relacje, więc trudno wybierać, czy bardziej przejąć się osunięciem ziemi w Ekwadorze, katastrofą humanitarną w Jemenie czy zbombardowanym blokiem w Ukrainie. Obfitość wiedzy i informacji o śmierci powoduje, że zmienia się ona w natarczywy spektakl. Istotna jest też ekspozycja na liczne bodźce: informacje o śmierciach spływają ze świata w audycjach, fotografiach, artykułach, filmikach i reportażach. Słowa i obrazy docierają ze wszystkich stron, a ten nadmiar powoduje, że nasz próg czucia się obniża.
Przez trzy lata epidemii COVID-19 w związku z zakażeniem wirusem zmarło w Polsce około 120 tysięcy osób – to tyle, co populacja Elbląga albo Gorzowa Wielkopolskiego. Ale objawów zbiorowej żałoby nie widać. Jakby nie śmierć nas dotknęła, tylko niecodzienność pandemicznej sytuacji. Słyszeliśmy o śmierciach czyichś wujków albo babć i te wieści nas smuciły. Ale jako społeczeństwo nie przepracowaliśmy tych zgonów w całości, jak wielkiej narodowej tragedii. Najwięcej „ponadprogramowych” zgonów od czasu drugiej wojny światowej stało się informacją na pasku, która szybko spowszedniała. Zachorowań tyle, zgonów tyle, wyleczonych tyle. Rozłożyły się w czasie i naszych wyobrażeniach. Szpitalne oddziały covidowe, pierwszy front walki z epidemią, były dalekim światem, z którego docierało do nas zaledwie echo statystyk.
Czy zmiany w postrzeganiu śmierci wywołane pandemią będą trwałe? Psychologiczne i zdrowotne konsekwencje zagrożenia epidemią w wielu z nas pozostaną z pewnością na długo, ale jak wpłyną na społeczne postrzeganie umierania? Wiele wskazuje na to, że jeszcze bardziej się ono zmedykalizuje. Pandemia pokazała, że przerażony świat szukał ratunku w nauce – specjalistach walczących o wynalezienie szczepionki, załogach karetek, w respiratorach, zapasach tlenu, medykamentach. Znaczna część ludzkości bez szemrania poddała się odgórnej kontroli fachowców, polityków i organizacji. Mimo ofiar wyszliśmy z tego względnie cało, a zaufanie do naukowej kontroli nad śmiercią wzrosło.
Jednak wciąż otwarte pozostaje pytanie o etyczne i emocjonalne aspekty związane ze śmiercią innych – czy żegnamy ich tak, jakby tego chcieli? Czy odchodzą w duchowym komforcie? Ciągle chyba jest w nas zakorzenione poczucie, że odchodzenie to ostatni moment na czułość, miłość, przebaczenie, wyjaśnienie spraw – że jeśli nie teraz, to nigdy. Może więc „dobre umieranie”, z bliskimi wokół i we własnym łóżku, nie zaniknie całkowicie, wyeksportowane za zamknięte drzwi szpitali i domów spokojnej starości?
Maria Rościszewska
Ida Nowak
Tomek Hryciuk
Gabriela Kowalewska