Gdy kilka tygodni temu Majdan przeżywał okres pierwszego obywatelskiego zjednoczenia, czyli tuż po pierwszej próbie pacyfikacji ukraińskiego ruchu społecznego, niektóre media (zasadniczo jednak rosyjskie) doszły do wniosku, że warto uderzyć w protestujących w stary, sprawdzony sposób. Zaczęto wypominać im wsparcie Zachodu, mówiono o „eksporcie rewolucji na Wschód”, przypomniano sobie nagle o „nadmiernym udziale Polaków” w wydarzeniach w Kijowie. Była to oczywista nieprawda. Chyba tylko człowiek o złej i pokręconej woli może ujrzeć w zjawisku aktualnego, powszechnego ukraińskiego sprzeciwu efekt istnienia czyjegoś spisku. Od pewnego czasu jednak głosy takie pojawiają się w mediach. Po kilku tygodniach milczenia, kiedy entuzjazm wobec Majdanu doprowadził wielu polityków do wygłaszania ostrych oświadczeń (za którymi nie szły jednak konkretne działania), i energicznych działań „zwykłych obywateli”, wylała się fala krytycznych głosów o ukraińskiej rewolucji i polskim w niej udziale.
Obalając oskarżenie pierwsze – Polska i Polacy nie są i nie byli żadnymi eksporterami rewolucji. Polskie państwo zachowuje się w ukraińskiej sprawie nawet zbyt wstrzemięźliwie, o czym zdarzało mi się już w różnych tekstach wspominać. Nieco lepiej jest ze sfera pozarządową. Tu nie zabrakło nie tylko entuzjazmu (choć co przyjdzie Ukraińcom po okrzykach pochwalnych!), ale i autentycznej pomocy, nagłaśniania zła, które działo się w Kijowie, albo klasycznej dobrej roboty dziennikarskiej.
Pod koniec stycznia wrócił jednak sposób narracji charakterystyczny dla „Polski cywilizowanej”. Ukraińcy jawili się w nim jako nasz „młodszy brat” – naród, który jeszcze nie do końca radzi sobie z demokracją i wymaga naszej pomocy. Ten błąd popełniają również przyjaciele Ukrainy w całej Polsce. Wielu ludzi, którzy zainteresowali się Ukrainą dopiero niedawno uważa, że Polska i Polacy są osobliwie predestynowani do pomagania Ukrainie i Ukraińcom czy ferowania wyroków o tym kraju z powodów historycznych i kulturowych.
Pomogliśmy w 1991 czy 2004 roku (mniejsza o to, czy naprawdę). My Polacy mamy „soft-power”. Podobno wspaniały. Dwadzieścia kilka lat temu pod przewodem Lecha Wałęsy (Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka – niepotrzebne skreślić, w zależności od poglądów politycznych), przy wsparciu modlitw Jana Pawła II samodzielnie obaliliśmy komunizm, a potem zbudowaliśmy demokrację. Proszę mi wybaczyć ironię, ale rzeczywiście są miejsca w których wierzy się w prawdziwość tej historii. Jednym z nich jest Ukraina. Tam w bardzo wielu środowiskach Polska uchodzi za wzór przemian, reform gospodarczych, zwalczenia korupcji i budowania nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego. Autorytet Polski na Ukrainie był przez wiele lat choćby z tego powodu mocniejszy niż się nam, malkontentom, zdawało.
Ale polski „soft-power” nie jest taki mocny jak nam się zdaje. Owszem, Ukraina winna korzystać z naszych doświadczeń, ale żeby je powielać? To jednak zupełnie inny kraj, a już na pewno nie tak jednolity jak Polska. Używając porównania ze znanego eseju Jarosława Hrycaka istnieją „dwadzieścia dwie Ukrainy”. Ważnym momentem przemiany mogło by być autentyczne zrozumienie Ukrainy, a do tego potrzeba nie entuzjazmu, lecz zimnej analizy. Ukraina nie jest już tylko sąsiadem Polski, z którym kiedyś łączyła nas wspólna historia. To skomplikowany organizm polityczno-społeczny.
Rewolucja trwa już dwa miesiące i napotkała właśnie na mieliznę. Na takiej mieliźnie są również stosunki polsko-ukraińskie, w których poza zbliżeniami niektórych jednostek społecznych i organizacji nie zdarzyło się w ciągu ostatnich trzech miesięcy nic naprawdę nowego. Nasze myślenie o Ukrainie wraca powoli do kolein z roku 2013. I to jest druga mielizna stosunków polsko-ukraińskich, z której się zbyt szybko nie podniesiemy.
Jeśli nie chcą Państwo przegapić kolejnych wydań naszego tygodnika, zachęcamy do zapisania się do naszego newslettera.