fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Polska monarchia nie trwa 1000 lat. Trwała 770. I to powinniśmy świętować

Politycy byli się zgodni, gdy pojawiła się okazja, aby wziąć udział w obchodach tysięcznej rocznicy koronacji pierwszego króla Polski. W końcu w okresie wyborczym opłaca się mówić o patriotyzmie. Szkoda, że przy tym umyka najważniejsze: od niemal 250 lat nie mamy w Polsce króla
Polska monarchia nie trwa 1000 lat. Trwała 770. I to powinniśmy świętować
ilustr.: Marta Zawierucha

W wydanej kilka lat temu powieści „Początek” Dan Brown opisuje losy następcy hiszpańskiego tronu. W końcowych fragmentach książę Julian uświadamia sobie, że jego prawdziwą misją jest to, żeby rozwiązał monarchię, stając się ostatnim królem w historii Hiszpanii. W pewnym momencie Brown pisze: „Młode pokolenie Hiszpanów potępiało stosowaną w przeszłości przemoc i domagało się, żeby ich kraj dołączył do cywilizowanego świata, porzucając monarchię i stając się państwem w pełni demokratycznym. Francja, Niemcy, Rosja, Austria, Polska i wiele innych krajów w Europie zrezygnowało z korony”.

Dan Brown nie bez powodu jest jednym z najbardziej wpływowych autorów tego stulecia Wyjątkowo celnie potrafi opisać pewne konteksty społeczne, pokazując – jak mówi o nim Przemysław Czapliński – że prawdziwą matrycą świata są kody kulturowe. Dlatego temu, co Brown pisze, warto się przyglądać i poddawać refleksji.

W tym przypadku Amerykanin pokazuje, że naszą siłą nie jest wcale – jak słyszeliśmy z każdej strony w ostatnim czasie – tysiącletnia historia korony, ale to, że monarchia została przekształcona w inny ustrój. Oczywiście, dobrze wiemy, że decyzja ta nie była dobrowolna, a wręcz przeciwnie – spowodowana napaścią sąsiednich krajów.

Jednak sprowadzenie braku monarchii wyłącznie do kwestii zaborów stanowi krzywdzące uproszczenie naszej historii. Uchwalona w 1791 roku konstytucja była przecież znaczącym i wówczas rewolucyjnym krokiem w kierunku osłabienia władzy króla i przekazania wielu kompetencji parlamentowi. W XVIII wieku ruchy niepodległościowe były mniej lub bardziej zdystansowane wobec idei monarchii.

Nawet Adam Mickiewicz (którego stosunek do monarchii był ambiwalentny) w „Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego” w stanowczy sposób krytykował europejskich królów – po kolei nazywając ich „bałwanami”. Po Wiośnie Ludów antymonarchistyczne nastroje stały się dominujące, zdecydowanie najsilniej wybrzmiewały także w polskim ruchu niepodległościowym.

Historia Polski jest zatem historią przekształcenia państwa – porzucenia monarchii, zmiany podmiotu z króla na społeczeństwo, a ostatecznie stworzeniu ustroju opartego na demokratycznych wartościach. Józef Piłsudski nie bez przyczyny tytułował się naczelnikiem, stanowczo odrzucając koncepcję Polski jako monarchii konstytucyjnej, co było wówczas postulatem sporej części prawicy. Rezygnacja z monarchicznej nomenklatury stanowiła gest polityczny i symboliczny. Kontynuacją tego procesu było zniesienie stanu szlacheckiego w 1921 roku.

Trudno zatem wyobrazić sobie, że można jednocześnie świętować 11 listopada jako ważną datę oraz z zachwytem opowiadać o tysiącletniej Koronie Polskiej. Nie twierdzę, że o koronacji Bolesława Chrobrego należy zapomnieć. To ważne wydarzenie w naszej historii. Zaskakuje mnie jednak, że ta rocznica stała się wyłącznie pretekstem do pompatycznego epatowania królewską narracją, a nie do refleksji nad tym, co w naszej historii jest naprawdę istotne.

Modny w ostatnich latach zwrot ludowy w polskiej nauce pokazuje, jak ważną częścią polskiego społeczeństwa jest ta, która marginalizowana była na kartach podręczników na rzecz panteonu „z bożej łaski” królów i książąt. Wspomniana wcześniej tradycja niepodległościowa, ale także konstytucja marcowa, okres II RP, wreszcie „Solidarność” – we wszystkich tych przypadkach mieliśmy do czynienia z ruchami, które sprzeciwiały się temu, co niesie za sobą monarchia.

To bowiem coś znacznie więcej niż symbol – przede wszystkim przemoc, która za tym symbolem się skrywa. Królestwa tworzyły świat, którego nieodłącznym elementem były nierówności – ktoś rodził się, żeby rządzić, a ktoś, żeby być poddanym. Przejście pomiędzy poszczególnymi stanami było niemal niemożliwe. Władza króla wynikała z hierarchii, a więc dopuszczenie myśli, że chłop nie musi być chłopem, wiązałoby się z bluźnierczą myślą, że król nie musi być królem.

Wiele problemów współczesności wynika z nieprzepracowanych pozostałości tego, co zostawiła po sobie monarchia. Kolonializm konkuruje z komunizmem o miano najbardziej zbrodniczego systemu w historii świata. W Polsce dopiero zaczynamy zdawać sobie sprawę ze skali przemocy, która stała za feudalizmem. Skutki tego odczuwamy do dzisiaj, a dawne podziały wciąż się reprodukują.

Czy naprawdę potrzebujemy więcej symboli nierówności? Czy nie możemy oczekiwać, że politycy i polityczki krytycznie spojrzą na to, co stoi za ładnie wyglądającymi królewskimi błyskotkami? Nie mam nic przeciwko Bolesławowi Chrobremu – rozumiem, że nie można przykładać dzisiejszej miary do tego, co działo się wiele wieków temu. Jako społeczeństwo potrzebujemy symboli, a dawni władcy mogą spełniać tę rolę.

Czuję jednak wewnętrzny zgrzyt, gdy widzę kilkuset demokratycznie wybranych polityków i polityczek, którzy opowiadają wzniosłe frazesy o potędze Piastów. Nie rozumiem, jak premier kraju może z przejęciem mówić o dziedzictwie monarchii, które stoi w sprzeczności z liberalną doktryną, w którą podobno wierzy. Podnoszę oczy ze zdumienia, gdy widzę najważniejszych polityków lewicy pozujących ze zdjęciem, na którym jest krzyż, podpisanym: „Królu Bolesławie, twoja korona świeci jasno, twoje królestwo trzyma się mocno!”.

Monarchia wywołuje nawet w dzisiejszych czasach pewną nostalgię – widać to w memach, filmach czy serialach. W Polsce wydarzenia związane z brytyjską rodziną królewską śledzone są z zainteresowaniem, a „The Crown” przez lata był jednym z najpopularniejszych seriali na platformach streamingowych. Taka fascynacja zaspokaja nasze marzenia o prostym świecie, w którym dobro jest dobrem, a zło złem. Jak w baśniach o sprawiedliwym i mądrym królu. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dla polityków i polityczek właśnie to było tak atrakcyjne. Ogrzanie się w królewskim blasku dodaje godności tym, którzy dzisiaj rządzą krajem. W tym celu konieczne było narysowanie ciągłej linii między Bolesławem Chrobrym a współczesnością. A żeby to zrobić, trzeba do życia powołać mit, którym jest tysiącletnia ciągłość polskiego państwa.

Po drodze miało przecież miejsce rozbicie dzielnicowe, zabory, a następnie okupacje. To nic, że Bolesław Chrobry nie mówił po polsku i nie czuł się Polakiem, a już na pewno nie w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. To nic, że jego poddani (a także poddani wielu następnych królów) nie mieli tożsamości narodowej, a koncepcja narodu powstała setki lat później. Polska to Polska. Narzucanie współczesnych kategorii na to, co działo się w tak odległej przeszłości, jest manipulacją, która przynosi wymierne polityczne korzyści.

Cementowana jest w ten sposób konserwatywna wizja, w której obywatel równa się z poddanym. Właśnie tak rozumiałbym to, co wydarzyło się w Gnieźnie: władza oddawała hołd sama sobie, a obywatelom (poddanym) mówiła: szanujcie nas, jesteśmy następcami pierwszego króla. Taka perspektywa pomaga umocnić podział, którego potrzebują wszyscy politycy, niezależnie od opcji – pomiędzy tymi, którzy sprawują władze, a tymi, nad którymi władza jest sprawowana. W ten sposób zataczamy koło i wracamy do tego, co stanowiło istotę feudalizmu.

Dzięki temu nie trzeba zajmować się prawdziwymi problemami. Znacznie łatwiej jest opowiadać niestworzone historie o Bolesławie Chrobrym niż zmierzyć się z kwestią ochrony zdrowia czy edukacji. Król pasuje jak ulał do baśni o dobrym Tusku i złym Kaczyńskim. Lub odwrotnie, jak kto woli, to przecież tak naprawdę bez znaczenia. Znów: zamiast zająć się rozwiązywaniem problemów, można mówić o tym, że nam bliżej do Piastów, a tamtym do Germanów.

Wówczas rzeczywistość zastępowana jest przez performance zastępczy wobec tego, na co politycy i polityczki rzeczywiście mogliby mieć wpływ. Wszystkie strony tego sporu chcą spektaklu, ponieważ na tym polu czują się najbezpieczniej i liczą, że to właśnie oni będą najbardziej przekonywujący. Rzeczywistość jest jednak znacznie bardziej skomplikowana, a wartością współczesnych społeczeństw jest wrażliwość na tę złożoność. Demokracja nie polega na tym, że króla można zmienić, ale na tym, że król przestaje istnieć. Zastępuje go społeczeństwo.

Jako Polak zawsze byłem dumny z tego, co stało się z naszą monarchią. Ważne królestwo przeistoczyło się w demokratyczne państwo, a wszelkie pomysły powrotu do monarchii były odrzucane szybciej niż zdołały wybrzmieć. Gdy patrzę na Wielką Brytanię i Karola III czuję satysfakcję, że nie musimy odgrywać takiej samej szopki, że nasza monarchia nie stała się dziwaczną karykaturą samej siebie. Wbrew pozorom to wcale nie tak oczywiste. Dobrym przykładem jest Rumunia, w której dyskusje między monarchistami (w tym zmarłym kilka lat temu byłym królem) a resztą społeczeństwa trwają niemal po dziś dzień.

Jako społeczeństwo udowodniliśmy, że prawdziwą mądrością instytucji jest to, że ta wie, kiedy powinna się rozwiązać.

Współczesne monarchie – przynajmniej w Europie – są kwiatkiem do kożucha, czymś na kształt skansenu połączonego z teatrem i cyrkiem. Zdaje sobie sprawę, że królowie i królowe nie posiadają władzy, a jedynie odgrywają rolę, jakiej wymaga od nich tradycja. Ale to nic. Demokracja nie ma nic wspólnego z monarchią i powinna także w wymiarze symbolicznym trzymać się od niej z daleka. Miejsce królów i królowych jest w podręcznikach historii, a koron – w muzeach.

Chciałbym, żeby rocznica koronacji Bolesława Chrobrego wiązała się z czymś więcej niż infantylne i bezrefleksyjne wzdychanie do przeszłości. Jeżeli mamy świętować tysiącletnią opowieść o naszym państwie, to powinniśmy opisywać ją zgodnie z prawdą – jako opowieść, w której królowie przez wiele wieków rządzili, ale w końcu przestali. I właśnie to jest ogromny atut naszej historii.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×